poniedziałek, 3 czerwca 2013

Epilog. Pięć miesięcy później

Zamknąłem drzwi. Przekręciłem zasuwkę. Przeszedłem do kuchni. Postawiłem na stole torby z zakupami. Skrzywiłem się lekko, gdy na zmianę zginałem i rozprostowywałem palce prawej dłoni. Siaty mogłem dźwigać przecież tylko tą łapą. Wróciłem do przedpokoju, zdjąłem obuwie i płaszcz. Spojrzałem w lustro i kolejny raz spróbowałem przyzwyczaić się do swojego nowego odbicia. Patrzył na mnie pełnoprawny 29-latek  w nieźle skrojonej marynarze, spodniach w kancik, białej koszuli i cienkim śledziu.
Sprzedałem duszę diabłu i zostałem white collarem. Poważnie. Z pewnością będę tego żałował, kiedy się już nachapię kasy i moją jedyną rozrywką będzie przeglądanie katalogów Ikei i szukanie idealnie pasującego stolika do mojej super kanapy w prążki. Wtedy to dostanę rozdwojenia jaźni i założę własny klub walki. Chociaż nie. To takie sztampowe i otagowane określeniem: to już było. Ewentualnie jak mi się znudzi, to rzucę wszystko w cholerę i pójdę boso przez świat. Czy coś.
Ale ogólnie na razie nie jest źle. Pierdyliard razy lepiej niż na WUMie. No, może z wyjątkiem tego sznura u szyi. Rozluźniłem węzeł windsorki, odpiąłem guzik pod samą szyją, zdjąłem marynarę i podwinąłem rękawy koszuli. W pracy nie mógłbym pozwolić sobie na coś takiego. Z dwóch powodów. Pierwszym był dress code. Drugim – moje lewe przedramię, a konkretnie szpecące je blizny.
Po okresie dryfowania w śniegu, bieli i ciszy, obudziłem się w szpitalu. Leżałem wśród plątaniny kabelków, przewodów i rurek, podłączonych do najróżniejszych zaawansowanych urządzeń monitorujących i podtrzymujących moją egzystencję. Czułem się jak złapany w pajęczą sieć. Każdy, nawet najmniejszy ruch powodował niebezpieczne kiwanie się całego ustrojstwa i budziła się we mnie obawa, że mógłbym coś nie coś rozpierdzielić. W pierwszej chwili miałem sił tylko na tyle, by unieść głowę. To pierwszy krok, by choć spróbować odpowiedzieć na pytania kłębiące się w mojej głowie. Od tak oczywistych jak: gdzie jestem, jaki mamy dziś dzień? Kończąc na: dlaczego, do cholery, chce mi się kebsa od turka przy centralnym?
Wracając do mojego pierwszego znaku życia. Mogąc podziwiać coś więcej niż goły, biały sufit, zaobserwowałem, że leżę w niewielkiej Sali, prawie pustej, nie licząc dwóch kimających meneli na krzesełkach pod ścianą. Chicho chrząknąłem. Na ten dźwięk dwa osobniki się podniosły. Jednym z nich był Bartek, drugim zaś jego przeurocza kuzynka.
-M...m – w ustach całkowicie mi zaschło. Normalnie połączenie Suchych Dolin i Pustyni Lut. Prawie odczuwałem piach między zębami.
- Ty skurczybyku! Żyjesz! Dzięki Bogu!
- W.. wody. – ledwie słyszalnie wychrypiałem.
- Tak, jasne. – Maratończyk chwycił stojącą na stoliku butelkę wody i niczym profesjonalny pielęgniarz mnię napoił.
- Może ja pójdę powiadomić kogoś, że się obudził. – zaproponowała cicho Olga. Wyglądała na wycofaną i lekko niepewną.
- Dobry pomysł. – odpowiedział jej Bartek.
Gdy tylko znikła za progiem, cicho warknąłem.
- Co ona tu robi?
- Uratowała ci życie. Gdyby nie ona, wybieralibyśmy teraz wieniec z ostatnim pożegnaniem.
- Co?
- Tak, tak. Olka opowiedziała mi wszystko. Och, stary... – Biegacz westchnął głośno. – Powinienem był cię uprzedzić, że jej nie wolno brać... na dosłownie.
- Co masz na myśli? – zmarszczyłem brwi.
Naszą rozmowę przerwał przybyły na salę lekarz. Popatrzył na monitorki, poczynił kilka szamańskich sztuczek i kiedy moje reakcje oraz wyniki go zadowoliły, skwitował:
- Ma pan ogromne szczęście, ratownicy dotarli prawie w ostatniej chwili.  Nieźle pan nawywijał. Szycie, płukanie żołądka, transfuzja krwi...
- Dziękuję doktorze, bez znania szczegółów czuję się zdrowszy. – mruknąłem pod nosem.
Delikatnie się przesunąłem do pozycji półsiedzącej. W tym czasie Bartek, razem z tą rudą, eee blond małpą streścili mi wydarzenia do momentu przyjścia pod moje drzwi do mieszkania. Otóż, Olga zaproponowała moje odejście z pracy jako głupi żart i nie sądziła że się na niego nabiorę. I tak dałaby mi adres Rołz, ale postanowiła mnie pomęczyć. A ja głupi się jej posłuchałem i wszystko poświęciłem.Więc kiedy Olga z udawanym zaskoczeniem (oczywiście nie pozwoliła, by ktokolwiek wiedział, że w czymkolwiek mi pomagała) powitała na wydziale Różę, dowiedziała się od niej o mojej wizycie oraz o tym, że do siebie nie wróciliśmy i prawdopodobnie mając wyrzuty sumienie (do których za Chiny ludowe nie chciała się przyznać), zadzwoniła do mojego przyjaciela z zapytaniem, czy miewam skłonności samobójcze. Wymogła na nim obietnicę, że do mnie zadzwoni. A że nie odbierałem, to czynność niejednokrotnie powtórzył. Zaniepokojony kilkudniowym brakiem znaku życia z mojej strony przyjechał do stolicy i niezwłocznie udał się razem z Olgą do mojego mieszkania. No, a pozostałą część histroi pi razy drzwi miałem w swej pamięci.
Przez resztę mojego pobytu w szpitalu byli jedynymi odwiedzającymi. Nie dlatego, że nikt mnie nie lubi i nie kocha, tylko zakazałem im kogokolwiek powiadamiać o moim stanie, a już zwłaszcza Różę i moją rodzinę. Wtedy też nabrałem niechętnego, ale jednak szacunku do Żmii, w końcu przyczyniła się do uratowania mi życia. Co nie zmienia faktu, że nadal jej nienawidzę, bo gdyby nie ona nie byłbym przecież na skraju śmierci.
Po opuszczeniu szpitalnych murów, musiałem nadal regularnie stawiać się na zmianę opatrunków i rehabilitację. Bo tylko ktoś tak zdolny jak ja mógł sobie poharatać nerwy, które teraz trzeba było pobudzać elektrodami, by ręka nadawała się do jakiegoś użytku.
Spodziewałem się zastać moje mieszkanie w dekoracyjnym motywie a’la miejsce zbrodni. Lecz pod moją nieobecność wszystkie moje ślady działalności artystycznej zostały uprzątnięte. Bartek powiedział mi, że po tej robocie razem z Olgą rzygali jak koty. Dodatkowo ta Żmija zrzuciła na mnie winę za niezdanie swoich egzaminów. Bo niby wywołałem u niej traumę.
W każdym razie byłem żywy, ale goły i wesoły. Z tym wesołym, to też nie do końca, bo jak można być wesołym bezrobotnym? Zacząłem przygotowywać sobie jakiś plan B, to jest zacząłem szukać pracy.
Lawinowo wysyłałem swoje CV i listy motywacyjne, by potem nawet nie dostać na nie żadnej odpowiedzi. Tak było przez pierwszy miesiąc. W drugim dostałem kilka zaproszeń na rozmowy kwalifikacyjne.
A swoją aktualną pracę zdobyłem w sposób, którego bym się nigdy nie spodziewał. Prawdę mówiąc wysłałem do tej firmy to, co wymagali, ale potem położyłem na nich lachę, mając nadzieję dostać się gdzie indziej. Na rozmowę poszedłem z niezłym wkurwem, bo na kolejną posadę mnie nie zechcieli. W pewnym momencie rozmowy nawet zacząłem współczuć kadrowemu, że musi ze mną gadać. A gdy zapytał o powód rezygnacji z poprzedniej pracy, zamiast palnąć standardową gadkę o poszukiwaniu wyzwań i takich tam, powiedziałem mu całą prawdę ze wszystkimi szczegółami. Urządziłem sobie prawdziwą sesję terapeutyczną, dlatego, gdy przyszło do pytań o kwestie finansowe rzuciłem absurdalnie wysoką kwotę. Bo po tym co usłyszeli, to i tak by mnie nie przyjęli.
Jakie było moje zdziwienie, gdy dostałem telefon, że chcą mnie widzieć w poniedziałek o dziewiątej w biurze. I tak to właśnie wygląda.
W sumie wiele aspektów mojego życia zmieniło się od tamtego nieszczęsnego wypadku. Zacząłem przestrzegać zaleceń lekarza i odżywiać się zdrowo, jakimś cudem przerzuciłem się z piwa na wino, ze względu na pracę porzuciłem trampki i koszule w kratę na rzecz marynar z Zar i innych Pierrów Carrdinów oraz wypastowanych na wysoki połysk pantofli (tudzież półbotów męskich).
 Przestałem też chodzić wiecznie naburmuszony na cały świat. Środowisko młodych, kreatywnych, wykształconych i z podobnym hobby japiszonów działało na mnie naprawdę pobudzająco.
Ale nie świadczyło to, że stałem się innym człowiekiem. Bynajmniej. Może i w gajerku, ale nadal byłem starym Krystianem Kuligiem. Tak samo narzekającym na debili. A raczej na to, co ze sobą zrobili. Jacek rzeczywiście oświadczył się swojej Kamili i przebąkiwał coś o zrobieniu ze mnie świadka na swoim ślubie. Robertowi natomiast odwaliła palma do reszty, bo wyzwał nas od pantoflarzy, sierot, niemot, pierdół saskich i czego tam dusza zapragnie. Po czym wsiadł w samolot do Londynu i już tam został.
Tak odwlekam i odwlekam, a wszystkich i tak interesuje tylko, co ze mną i Różą. No cóż, nie widziałem jej od czasu wizyty w jej rodzinnym domu. Zakazałem Oldze wspominać o mnie i o tym, co się stało. Starałem się trzymać tej samej zasady, co władze miasta, przy osunięciu się ziemi przy budowie drugiej linii metra: jebło, to jebło – na chuj drążyć temat. Co nie znaczy, że jakoś mi przeszło. Wręcz przeciwnie. Igor – mój asystent (haha, doczekałem się własnego asystenta), młodzik i student, z bardzo specyficznym poczuciem humoru (za każdym razem, gdy coś od niego chcę, przychodzi zgarbiony z miną przygłupa i pyta: „Yyyesssss, Massssster?”), z którym można powiedzieć, że się przyjaźnię – uważa za szczyt masochizmu to, co robię. A mianowicie na swoim biurku mam oprawione w ramkę zdjęcie Róży. W sumie działa to całkiem nieźle jako odstraszacz potencjalnych i ewentualnych przyszłych partnerek. Prawda jest taka, że nie szukam nikogo, bo w moim stanie ta osoba byłaby co najwyżej nagrodą pocieszenia, tanim substytutem po Rołz. A ja nie chcę robić takiego świństwa ani tej dziewczynie, ani samemu sobie. Wolałem się skupić na rozwoju swojej kariery, która w końcu wyglądała tak jak powinna.
Zjadłem na obiad kurczaka pieczonego z warzywami. Potem, z kieliszkiem wina usiadłem przy laptopie i załączyłem excela z danymi. Siedzenie nad pracą w piątek po południu, to lekko zakrawa o pracoholizm, nie? Och, takie tam szczegóły. Moja praca naprawdę mi się podobała i nic z tym nie poradzę. Wyszło całkiem ironicznie, bo rzucając WUM i analityków, sam stałem się analitykiem. Rynku.
Praca tak mnie zaabsorbowała, że straciłem poczucie czasu. Oderwał mnie od niej dopiero dzwonek do drzwi. Lekko zszokowany podniosłem się z fotela. Na nikogo nie czekałem, z nikim się nie umawiałem, choć całkiem prawdopodobne, że to mógł być Jacek albo Igor. Wszak był już piątkowy wczesny, bo wczesny, ale wieczór.
Spojrzałem przez judasza w drzwiach i przekonałem się, że byłem w błędzie. Na wycieraczce nie stał ani mój prywatny garbus, ani przyszły pan młody. Stała tam ni mniej ni więcej, tylko (jak to barwnie ubrać w słowa?) moja nie-moja przyszła niedoszła księżniczka. Westchnąłem, zebrałem się w sobie, jakby za drzwiami znajdowała się jakaś potwora i pociągnąłem za klamkę.
- Cześć. – prawie wyszeptała, unikając mojego wzroku.
- Cześć. – odpowiedziałem, starając się zapanować nad zapierdalającym Serduchem i syndromem obcej ręki, który to już powodował pochwycenie Rołz w objęcia. – Wejdź.
- Ja... Hm... – przestępowała z nogi na nogę, zerkając w stronę drzwi, czy może jednak nie uciec. – Rozmawiałam z Olgą...
- Co raczej nie powinno szokować, bo się przyjaźnicie...? – To było wredne? Tak, to zdecydowanie było wredne. Mózgu, weź się opanuj. Róża wreszcie podniosła wzrok i popatrzyła na mnie z miną: to naprawdę ty, nic się nie zmieniłeś.
- O tobie. I o tym, co się wydarzyło.
- Oł. I przyszłaś tu, bo...? – Cholera! To też chamskie! – Może przejdziemy do salonu?
Pokiwała głową.
- Chcesz czegoś się napić? – Dobrze, jest postęp. – Kawy? Herbaty? Wody? Wina? – Tak, świetnie, upij ją! Kiedy Olmasz przechodziła do salonu, ja poszedłem do sypialni po swój kieliszek.
- Może być wino. – Spoko, sama chce się upić. Nalałem w kuchni czerwonego półsłodkiego do szkła i przeszedłem do salonu. Natychmiast zalała mnie fala wspomnień, co robiliśmy na tej kanapie pół roku temu. Natychmiast upiłem łyk.
Róża kilkakrotnie brała i odstawiała naczynie na stolik, zanim cokolwiek powiedziała.
- Jak już mówiłam, rozmawiałam z Olgą. I wiele rzeczy ułożyło się w całość. I tego, co nas łączy nie da się raczej nazwać przyjaźnią. Na uniwersytecie nie rozmawiam praktycznie z nikim.
- Dlaczego?
- Kiedy mi w końcu wszystko powiedziała, poczułam, że ta cała historia ma nie tylko drugie dno, ale też i trzecie. Że ten nasz chory trójkąt naprawdę wszystko pogmatwał. Mimo to nadal mam kilka luk w tej układance.
Potarłem oczy i usiadłem na kanapie obok niej, ignorując uporczywe myśli i wspomnienia.
- Co chcesz wiedzieć?
- Dlaczego nie powiedziałeś mi, jaka była cena mojego powrotu na studia? Czemu to zrobiłeś? Czemu Olga utrzymuje z tobą kontakty, choć oboje się nienawidzicie i wie o wiele więcej niż ja? Co takiego ci się stało? I do cholery, dlaczego usiłowałeś się zabić?!
Uniosłem brwi. No, to jedziemy.
- Wcale nie usiłowałem się zabić. Miałem nieszczęśliwy wypadek. Kontakt z Olgą mam głównie przez to, że jej kuzyn jest moim przyjacielem jeszcze z czasów liceum. Wie więcej, bo jest żmijowatą Żmiją i doskonale manipuluje wszystkimi według jej widzimisię. To było częścią jej planu. Choć mój wypadek, to dowód, że jej plan nie był idealny, bo tego nie przewidział. I zrozumiała, że trochę przesadziła, bo jakby nie patrzeć, od jej wygłupów mógł ktoś zginąć. Na szczęście skończyło się tylko na kilku bliznach. A mężczyzna przecież musi mieć blizny, prawda?
Popatrzyła na mnie tymi swoimi wielkimi ślepiami.
- Przecież ty już masz blizny.
- Ta, tylko chciałbym by zostały spowodowane moim męstwem, a nie głupotą. – podniosłem lewe przedramię prezentując różowy szlaczek ciągnący się od łokcia aż do małego palca.
- O Boże! – Róża zakryła sobie usta.
- Przed szyciem wyglądało znacznie gorzej. I tak całkiem nieźle mnie poskładali. Mimo to mały palec do końca mi się nie zgina, przez uszkodzone nerwy. Więc kiedy piję herbatę czy kawę w pracy, to śmieję się, że jestem taki ąę, wyrafinowany francuski piesek. – Dodałem, próbując rozluźnić jakoś tę grobową atmosferę.
-Ty naprawdę się z tego śmiejesz?
- Rołz! – lekko się spięła. – A powinienem płakać?
- Dlaczego zwolniłeś się z pracy?
- To akurat prosty rachunek. Ja nienawidziłem być asystentem, ty uwielbiałaś te studia. Ponad to, a może przede wszystkim... liczyłem, że dzięki temu, moglibyśmy być razem...
- Krystian – Róża jęknęła. Położyła dłoń na moim kolanie, by po chwili ją zabrać. – czemu mi tego nie powiedziałeś?
- Bo zarówno twój brat, jak i twój narzeczony dobitnie dali mi do zrozumienia, gdzie jest moje miejsce w szeregu. Powiedz mi, jak ja mogę się równać z kimś takim jak Sławek? Ja nigdy nie będę w stanie zapewnić ci takiej przyszłości jak on. A mi zależało tylko na twoim szczęściu. I sprawą drugorzędną było, z którym z nas będziesz szczęśliwa. Rozumiesz?
Róża ze zrezygnowaniem zamknęła oczy i milczała. No cóż, może nie spodziewała się czegoś takiego z mojej strony? To w takim razie po co przyszła?
- Kiedyś usłyszałam – podjęła po chwili. – że jestem typem dziewczyny, którą mężczyźni chcą uszczęśliwić za wszelką cenę. I jak widzisz, tak właśnie jest. Problem w tym, że żaden z tych mężczyzn nie zapyta, co takiego sprawia mi radość. Uszczęśliwiają mnie na siłę. Mój ojciec, mój brat, Sławek, ty... wy wszyscy myślicie, że moim spełnieniem marzeń są pieniądze. A tak naprawdę jedyne, czego pragnę to odrobina swobody i wolności. I tylko ty mi to dałeś. Nie próbowałeś zamknąć mnie w złotej klatce, dawałeś mi wolną rękę. Nie podduszałeś niedźwiedzim uściskiem jak Łędzki, nie określiłeś nigdy, że należę do ciebie. Przy tobie mogłam być spontaniczna, zwariowana, smutna, wesoła, momentami nieprzyzwoita, ale to było ok. Mogłam być Rołz. A nie Różą Alicją Olmasz.
- Uważam, że nadal możesz. – podniosłem do jej twarzy rękę. Nie odsunęła się, więc pogładziłem ją po policzku. A potem pocałowałem.
W reakcji na to Róża zaczęła szlochać. By po chwili zachichotać.
- Sławek tak fatalnie całuje. – wyjaśniła i zarzuciła mi ręce na barki.
Prawie zapomniałem, jak to jest kochać się z dziewczyną. Nie pieprzyć czy uprawiać seks. Być blisko dziewczyny, którą kocham i która chyba kochała mnie. Przestała się liczyć buchająca namiętność i jak najszybsze zaspokojenie. Priorytetem stał się dotyk jej skóry, jej owocowy zapach włosów, lekko przyśpieszony oddech, jej palce zaciskane na moich łopatkach. Usta, cicho szepczące moje imię.
Kiedy już usnęła, długo przeczesywałem palcami jej loki, rozkoszując się ich jedwabistą miękkością. Jak to możliwe, że nigdy nie powiedziałem Róży, jak bardzo lubiłem to robić? Czując na klatce piersiowej jej policzek, próbowałem znieść ten ogrom i ciężar szczęścia. Byłem nim przytłoczony, stało się przecież coś tak przeze mnie wyczekiwanego, coś na kształt Świętego Graala, a gdy to osiągnąłem, nie potrafiłem się tym w pełni cieszyć. Prawdopodobnie dlatego, że nadal nie mogłem uwierzyć, że ona jest znów przy mnie. Uspokoję się dopiero wtedy, gdy okaże się, że to nie jest kolejny cudowny sen.
       Nieśmiałe promienie listopadowego słońca wdarły się do sypialni i padły prosto na moją twarz. Zmrużyłem powieki, by dalej spać, gdy uświadomiłem sobie, że moja klatka piersiowa zaskakująco łatwo unosi się i opada. Poderwałem się do pozycji siedzącej. Nie licząc mnie, łóżko było puste. Czyli to jednak tylko piękny sen. Kolejny, już nawet nie wiem, który z kolei sen z Różą w roli głównej. Odsunąłem kołdrę i skonstatowałem, żem całkowicie nagi. Skonsternowany, ubrałem się w wyjęte z szuflady bokserki i leżące na podłodze spodnie. Pod spodniami znajdował się koronkowy staniczek. I był zdecydowanie zbyt realistyczny jak na zwykłą halucynację.
 Wyszedłem z sypialni. Stanąłem w progu salonu. Zastałem tam Rołz ubraną w jedną z moich bluz z kapturem. Siedziała na parapecie i przytrzymując uchylone drzwi balkonowe, paliła papierosa.
- Nie wiedziałem, że palisz. – zagadnąłem ją, podchodząc bliżej.
- Ja też nie. – odpowiedziała, patrząc na trzymanego między dwoma palcami fajeczka.
Spróbowałem ją objąć, ale spojrzała na mnie z wyrzutem. Z niepokojem obserwowałem jak zaciąga się ostatni raz i gasi peta w stojącej obok niej popielniczce. W milczeniu zeszła z parapetu, nawet nie zaszczycając mnie spojrzeniem.
- Co się dzieje? – zapytałem, gdy już prawie wyszła na korytarz. Zatrzymała się i z udawanym zainteresowaniem wgapiała się w futrynę. Ja zaś wgapiałem się w nią. W sięgającej jej połowy ud bluzie wyglądała jak kruszyna.
- Nie powinnam była tu przychodzić. – Co?! – Nie wiem, co sobie myślałam. Przecież wiedziałam doskonale, że wylądujemy w łóżku.
- Rołz, o czym ty mówisz?
- Mówię, że muszę już iść. I przepraszam cię. – odwróciła się i poszła do sypialni.
- Proszę, zaczekaj - poszedłem za nią. – Róża, kocham cię. Słyszysz? Naprawdę cię kocham. – Powiedziałem to. Pierwszy raz od dziesięciu lat wyznałem komuś miłość. Mogłabyś to, do cholery, docenić!
- Wiem. Powtarzałeś to przez sen. – nawet nie raczyła się odwrócić. Chodziła po pokoju, kompletując garderobę.
- Rołz, co się nagle zmieniło? Wczoraj... – mówiłem do jej pleców.
- Wczoraj było wczoraj. A dzisiaj... Krystian, wiesz, że to skomplikowane.
- Więc to uprość!
- Życie to nie jest jedno z twoich równań! Nie da się tak po prostu po obu stronach czegoś dodać, czegoś odjąć, a potem skrócić, tak by wszystko się ładnie rozwiązało! Chciałabym, by tak było, uwierz mi! Ale nie mogę sobie ot tak skreślić Sławka, dodać ciebie i postawić znaku równości.
- Bo ja nigdy nie będę wystarczająco dobry? – nawet teraz. Nawet tu doścignęło mnie to przekleństwo. Kochałem tylko te kobiety, dla których nie będę w pełni spełniał wymagań.
- Nie o to chodzi. Ja MUSZĘ wyjść za Sławka. Tego ode mnie wszyscy oczekują, tego chce mój ojciec, mój brat, moja cała rodzina.
- Chcesz być wolna, więc dlaczego dajesz się zamykać w klatce? – Wymykała mi się, niczym uciekający przez palce piasek. Była coraz dalej i dalej, poza zasięgiem moich rąk.
- Dla wyższego celu. – Zaszlochała. Wciągnęła buty i kurtkę. Trzymając dłoń na klamce szepnęła: -Przepraszam.
- Poczekaj, proszę, proszę... – No kaplica, głos zaczął mi się łamać, nogi się pode mną ugięły. Róża obdarła mnie z całej godności, klęczałem przed nią nagi (mentalnie).
- If I could tear you from the ceiling ang guarantee source divine. – powiedziałem bardzo cicho, ona usłyszała mimo to. Zatrzymała się przy uchylonych drzwiach. – Rid you of possessions fleeting. Remain your funny valentine. – tu już nadszedł koniec, bo z gał pociekły mi łzy. Uparcie kontynuowałem niesamowicie kalecząc piosenkę Placebo – Don’t go and leave me. And please don’t drive me blind.*
Olmasz puściła klamkę. Ja przysiadłem na stopach. Popatrzyła na mnie z góry przełykając łzy. A potem sama padła na kolana przy mnie. Objęła dłońmi moją twarz, kciukami starła z policzków łzy i dotknęła swoim czołem mojego.
- If I could tear you from the ceiling – szeptała, uparcie patrząc mi w oczy. Widziałem swoje odbicie w jej zaszklonych od łez tęczówkach - I’d freeze us both in time and find a brand new way of seeing. Your eyes forever glued to mine. – pocałowała mnie w policzek i przesunęła usta w stronę mojego ucha. – Don’t go and leave me and please don’t drive me blind.**



Koniec.
________________________________________________
*gdybym mógł oderwać cię z sufitu i zapewnić wzór ideału. uwolnić cię od powracających paranoi. Ocalić twoją śmieszną walentynkę. nie odchodź i nie zostawiaj mnie i proszę, nie sprawiaj, że jestem zaślepiony.** Gdybym mógł oderwać Cię od sufitu. Zamroziłbym nas w czasieZnalazł inny sposób postrzegania .Twoje oczy na zawsze złączone z moimi.Ogólnie całkiem spora grupa Plackofanów w tym dyndaniu pod sufitem upatruje wisielca. No cóż, moja bardziej romantyczna część duszy się odzywa i ten sufit jawi mi się raczej jako coś poza zasięgiem i niedostępnego. To tak gwoli wyjaśnienia.



***
To naprawdę koniec. Sama jeszcze nie mogę w to uwierzyć i długo jeszcze będę nad tym wszystkim myśleć. Dziś, pokazując mojemu młodszemu bratu to oto dzieło, powiedział do mnie: a pamiętasz, jak mówiłaś, że to co najwyżej 50 stron będzie miało? Pamiętam. Z założenia miało to być krótkie i banalne, proste jak budowa cepa. A ponad to ukazujące głównego bohatera w złym świetle. No cóż, nie wyfło. Ale nie jestem z tego powodu jakoś strasznie zła. Chyba nawet wręcz przeciwnie ;). Tak, niejednokrotnie układałam sobie mowę końcową pod prysznicem czy to w kerfie robiąc zakupy, a teraz, gdy do tej mowy doszło kompletna pustka.W każdym razie, to było niesamowite doświadczenie napisać od początku do końca książkę. I to 195 stronową. Teraz już tylko czeka mnie tytuł książki roku i sprzedanie praw Amerykańcom do sfilmowania ;D
Tak już jest koniec, nie ma już nic. Jestem wolna, mogę zacząć uczyć się do sesji. I nie mam żadnej wymówy by tego nie robić.