środa, 24 kwietnia 2013

Rozdział 12. Mr. Brightside cz. 3


   
        Pojedyncze drzewa zlewały się w jedno szerokie i przysłaniały pola, które nieśmiało zaczęły się zażółcać.  Krajobraz powoli zmieniał się; idealnie płaskie niziny falowały i karbowały się coraz bardziej.  Skupiska domów z mniejszą częstotliwością przerywały monotonię upraw. Ich miejsce zastępowały drzewa.
            Wjeżdżałem na prawie całkowicie nieznany dla siebie teren. Dosłownie i w przenośni. Do tej pory nie byłem świadomy tej części siebie. Tej szaleńczo- wariackiej strony,  która postanowiła wcielić w życie wszystkie mądrości z książek Palahniuka.  W jakimś stopniu przepełniała mnie duma, że wzniosłe słowa potrafiłem przemienić w czyny. Od nowa zdefiniowałem u siebie też pewne granice. Ale... No właśnie. Kiedy powie się „ale” to wszystko wypowiedziane przed nim po prostu traci sens.  „Jesteś wspaniałym mężczyzną, ale...” – to wystarcza.  Co więc następuje po moim „ale”? Przede mną wielkie połacie nieznanego. Czegoś całkiem nowego, do czego moje wygodnickie i pragnące po prostu świętego spokoju ja od dawna przestało być przygotowywane. Przed oczami jawił mi się jedynie wielki znak zapytania,  dyndający nad moją przyszłością i nad całym moim życie. Co ciekawe, był w moim życiu taki okres, że wielkie znaki zapytania, co do przyszłości jedynie pobudzały mnie do działania, mobilizowały do podjęcia ryzyka. W takim razie co się ze mną stało? Czyżbym aż tak bardzo popadł w schematy? 
            Wiodłem marne życie, bez większego sensu i celu. Coś jak roślinka, stojąca w doniczce na parapecie, której dostarczano tyle światła i wody, by zaspokoić jej podstawowe potrzeby,  jednak niepozwalające na rozwinięcie się w dziki i nieokiełznany busz. Ja też żyłem w małym światku, jak to powiedział Bartek, ograniczającym się do wizyt w pracy i w warzywniaku za rogiem. Moja wegetacja wyglądała tak, jakbym zapomniał,  w jaki sposób rosnąć. I że nie mam żadnych korzeni, które mnie trzymają.  A może byłem ptakiem, który zapomniał, że poza klatką także jest świat. I że jest niewyobrażalnie wielki.  Żyłem w najlepiej strzeżonym więzieniu. W więzieniu własnych obaw, lęków i strachu.  Trzymałem się kurczowo egzystencji, która nigdy mnie nie zadowalała.
            A teraz jestem wolny. Moi strażnicy za wszelką cenę starają się znowu wepchnąć mnie. Zastraszają najróżniejszymi wizjami. Boję się. Ale to oznacza, że jednak jest coś, na czym mi zależy.
            „In Tyler we trust”. Próbuję się podbudować. Czyż to nie zabawne, a może wręcz żałosne, że wybieram fikcyjną postać jako wzór do naśladowania? Pod nosem powtarzam sobie: „dopiero kiedy stracimy wszystko, stajemy się zdolni do wszystkiego”, „Bez bólu i poświęcania, nie mielibyśmy nic”.
            Straciłem wszystko. Czy może raczej pozbawiłem się wszystkiego. Teraz, nie mając nic, naprawdę czuję, że muszę coś rozpaczliwie zrobić.
            Zacznijmy od początku. Lub raczej od momentu, w którym Olga przedstawiła mi swoje warunki. Nie było ich znowuż aż tak wiele. A dokładniej był jeden: mam naprawić to, co spieprzyłem.  Żmii nie obchodziło, w jaki sposób to zrobię, ale mam sprawić, że Róża wróci na studia jeszcze przed rozpoczęciem sesji letniej. Początkowo wyśmiałem ją. Lecz z każdym kolejnym dobitnie wypowiadanym przez nią argumentem, zaczynałem rozumieć, że to jedyne słuszne wyjście. Nie wiem, co temu ludkowi w głowie siedzi, ale wymyślenie tak niepodważalnych faktów  na poczekaniu wprawiło mnie w pewnego rodzaju podziw.  Chyba, że to była od dawna przygotowywana mowa. I część jej demonicznego planu.
            Słysząc ostatnie zdanie podsumowujące przemowę, byłem pewien, że Olga miała wszystko dokładnie wykalkulowane, od samego początku do końca. Najbardziej przerażający był fakt jej umiejętnego dyrygowania otoczeniem w taki sposób, że każdy, nawet niezamierzenie i nieświadomie, dopasowywał się do jej schematu. Z jej planu wynikała jedna, jedyna konkluzja: pozbawienie mnie pracy. Bez chwili zawahania wykorzystała sytuację i nie bacząc na uczucia kogokokwiek  pokierowała wszystko według własnego „widzimiesię”
            Ona nie ma sumienia! Nie ma żadnych świętości dla niej! Nie ma żadnej stałej rzeczy, której by ją powstrzymała. W bezczelny sposób wykorzystała Rołz! I mnie! Moje uczucia!
            Była sprytna. Bo zanim do mnie to wszystko dotarło, to ona wsiadała właśnie do tramwaju kilkaset metrów ode mnie.
            Zasiała ziarno niepokoju w mojej głowie.  Na szalkach wagi ustawiła dziewczynę, którą kochałem i pracę, moje jedyne źródło utrzymania.  I ode mnie już tylko zależało, która z tych rzeczy przeważy.
            Ludzie z miłości, niejednokrotnie podejmowali o wiele większe ryzyko i o wiele więcej byli w stanie poświęcić. Poza tym, co tu było do poświęcania? Zajęcie, którego szczerze nienawidziłem.  Olga o tym wiedziała.  Nie mam pojęcia jak, ale potrafiła naprawdę wiele odczytać między wierszami. Doskonale zdawała sobie sprawę z mojego stanu ducha, i że widząc szansę na zmianę, mimo wszystko wykorzystam ją.  Ona była szalona. Albo genialna. W ten sposób nie dość, że osiągała to, co sobie zamierzyła, to jeszcze podsuwała mi pod nos, prawie jak na tacy, możliwość stania się kimś, kim naprawdę chcę.
            Rozmowa z dziekanem nie należała do najprzyjemniejszych. Nawet do nieprzyjemnych bym jej nie zakwalifikował. Była po prostu koszmarna. I nie wiem, w jaki sposób chłop sięgający mi do podbródka może w przypływie furii powodować u mnie stany lękowe. Nasłuchałem się pod swoim adresem mnóstwa epitetów. O dziwo, żadnego z nich nie dało się podpiąć pod wulgaryzmy. Jednak tym razem ja nie chowałem głowy w ramiona, nie spuszczałem wzroku i nie przytakiwałem na każde stwierdzenie. Głosem spokojnym, acz nieznoszącym sprzeciwu wykładałem Kruczyńskiemu argumenty, którymi wcześniej uraczyła mnie Żmija. Ponad to dodałem też od siebie, że wymiana miernego asystenta matematyki na najlepszą studentkę na roku jest nie dość, że fair, to jeszcze bardzo korzystna.  Nie wiedziałem, że jestem zdolny do takich rzeczy. Tyle niezbadanych pokładów znajdowało się gdzieś głęboko w mojej osobowości. Wystarczyło dostatecznie głęboko i intensywnie kopać. Będąc rodowitym Ślązakiem powinienem być dumny z mojego uporu w wydobyciu tak cennych kruszców. Nawet dziekan był pod wrażeniem. W końcu zgodził się. I bynajmniej nie z powodu stawianych przeze mnie argumentów. Przekonała go moja postawa. Powiedział (miało to oczywiście pozostać między nami), że nie spodziewał się spotkać w tych czasach kogoś o tak walecznym sercu, dla którego zawód i pieniądze stawały się rzeczą drugorzędną. I nie dość, że zyskałem dokument przywracający Różę na listę studentów, to jeszcze nie zwolnił mnie dyscyplinarnie, zamiast tego wymagając ode mnie zwykłej rezygnacji ze stanowiska asystenta. Zamykając drzwi od gabinetu, powtarzałem cicho pod nosem: chwalny Pana.
            Nigdy też nie zapomnę miny Packa. I jego narzekań. Że ledwo co on wrócił do pracy, ja się z niej zwalniam. Nieświadomy burzy jaka się rozpętała miesiąc temu, był szczerze zdziwiony moją rezygnacją. Natomiast Krzysiu patrzył na mnie z całkowitym zrozumieniem. Nie musiałem mówić nic, on doskonale wszystko rozumiał. Poklepał mnie po ojcowsku po ramieniu. Nie sądziłem, że to powiem, ale będzie mi ich brakować.
            Nie zwlekając, zaniosłem Oldze papierek i oczekiwałem tylko podania mi adresu Róży. Oczywiście zamiast tego otrzymałem kolejny wykład. Żmija była jedyną osobą, która mnie „upupiała” i narzucała formę uczniaka. Oglądając moją rezygnację miała uśmiech dziecka, które dostało pod choinkę wymarzony prezent. Siedzieliśmy na huśtawce w jej ogrodzie (do domu mnie nie wpuściła), a ona tłumaczyła mi, że dokument upoważniający Różę  do powrotu na studia, to nie tylko formalny świstek. Że to jest niby moja karta przetargowa. Że dzięki niej Róża zrozumie, jak bardzo mi na niej zależy, że może spojrzy na mnie łaskawszym okiem i mi wybaczy.  Na koniec dostałem nie dość, że upragniony adres, to jeszcze dokładne wskazówki jak dojechać na miejsce (forma uczniaka się kłania, tudzież niemoty, która nie poradzi sobie z dojazdem).
            I w ten sposób powracamy do miejsca w którym jestem teraz. Czyli do pociągu sunącego w kierunku Olsztyna. Po co szukać sobie dziewczyny gdzieś w pobliżu, skoro można znaleźć taką z drugiego końca Polski. Brawa dla mnie. Przynajmniej blisko do morza. No i same jeziorka też robią swoje.
            Wysiadłem na dworcu PKP w prawie samym centrum. Bez chwili zawahania udałem się na dworzec PKS  i odszukałem autobus do Barczewa. Jedyna zaleta wbicia się w formę uczniaka – świetnie rozrysowana mapa i mnóstwo wskazówek co do podróży. W każdym razie wpakowałem się w pojazd i w niecałe 20 minut dojechałem do Barczewa.
            I tu zaczynała się dopiero prawdziwa zabawa. Bo z tej osady (miastem tego za cholerę bym nie nazwał) miałem odbyć 7 kilometrowy spacerek . Cóż, komu w drogę temu trampki ( i słuchawki w uszy).
            Pogoda była idealna na spacer, słoneczko miło grzało w karczycho, wiaterek lekko ochładzał, a otaczająca aura dzikiej, nie splamionej smogiem przyrody czule pieściła oczy stęsknione za szeroko pojętą zielenią.
            Chciałbym to wszystko docenić. I pewnie zrobiłbym to, gdybym w myślach nie wyobrażał sobie najróżniejszych reakcji Róży na mój widok. Od skrajnej radości i rzucenia się w me ramiona, aż do histerycznego krzyku i rzucania w me ramiona wszystkim co ma pod ręką. Układałem też, zalżne od sytuacji, pompatyczne i wzruszające przemowy albo naciągane i pełne skruchy wymówki. O mój Boże, naprawdę ze mną źle, skoro robię takie rzeczy. Och, to i tak jest nic przy zwolnieniu się z roboty! Kto normalny tak robi?
            Z kolejnej lawiny pytań o stan umysłu wyrwał mnie tętent kopyt.  Na horyzoncie pojawił się jeździec. Dumnie wyprostowany, pewnie pociągał za lejce. Zbliżając się do mnie, zwolnił.
- Samotny wędrowiec, niestrudzenie brnący przed siebie. Cóż za inspirujący widok.
            Zaskoczony podniosłem wzrok na mówiącego mężczyznę. Tak na oko w moim wieku, atletycznie zbudowany z ciemnymi włosami i pojedynczym niesfornym lokiem, opadającym na czoło. Ubrany w bryczesy i koszulkę polo mógłby spokojnie towarzyszyć angielskiej rodzinie królewskiej w rozgrywkach polo właśnie. W wyszczerzu skierowanym do mnie pochwalił się nieskazitelnie białymi ząbkami.  Pieprzony książę na koniu. Kasztanku, co prawda, ale maść to już drugorzędna sprawa.
- Idę do Jedzbarka. Właściwie to szukam gospodarstwa Olmaszów.
- To w samym Jedzbarku byś go nie znalazł. Znajduje się na raczej na uboczu. Poczekaj, ty jesteś... – ukierunkował w moją stronę paluch. – Czy ty nie jesteś kumplem Tomka?
            Jakiego, kuźwa, Tomka? Powoli przeczesałem archiwa pamięci, próbując  wyskubać z nich jakiegoś Tomka. A odpowiedź przecież była tak oczywista. Tomek to prawdopodobnie brat Róży.  Dobrze. Przedstawienie czas zacząć.
- Tak, tak, znamy się z Tomkiem od kilku lat. Wpadłem na pomysł, by go odwiedzić bez zapowiedzi.
- No popatrz! Ale chyba nie studiowałeś z nim zootechniki na SGGW? Bo bym cię pamiętał. Ja studiowałem rolnictwo.
- Nie, nie, nie. Ja studiowałem na polibudzie. Matmę. – na  Polibudzie Wrocławskiej, co prawda, ale kto by się tam zagłębiał w takie szczególiki.
-Sławek – nieznajomy, a właściwie już znajomy, wyciągnął w moim kierunku grabę. Miło by było, gdyby zsiadł z konia chociaż. Pierdolony książę z bajki.
- Yyy... Krystian.
- Masz szczęście Krystian. Ja właśnie wracam do Olmaszów. Uwielbiam jeździć na tych koniach. Są takie szlachetne. I piękne. Co jak co, ale Olmasze mają wszystko pierwszorzędne. Od domu, przez stadninę i ogromne połacie ziemi, aż po potomków.  Takich rodzin jest coraz mniej. Dlatego ta jest idealna. Jeśli wiesz, o co mi chodzi.
            Niestety nie wiedziałem. Gościu coraz bardziej śmierdział mi jakimś snobem. Zmarszczyłem brwi i czekałem, aż mnie oświeci, na czym polega wyjątkowość rodziny Rołz.
- Nie mów mi, że nie wiesz. Olmasze to z dziada, pradziada szlachcice pełną gębą. W ich drzewie genealogicznym znajdziesz mnóstwo nazwisk i to nie byle jakich. A oprócz samego tytułu szlacheckiego udało im się utrzymać cały majątek i ziemię.
            Zatkało mnie. Zamurowało, zatynkowało i zapięło na kilka kłódek. Róża jest... księżniczką? Szlachcianką? Co? Dlaczego nie miałem o tym zielonego pojęcia? Czy ktokolwiek z jej znajomych zdawał sobie z tego sprawę? „Gdyby nie to wszystko, różnica wieku i środowisk...” – to o TO jej chodziło. Czemu do tej pory nie zwróciłem na to uwagi? Cóż za głupie pytanie! Nie było na co zwracać uwagi! Róża przecież nigdy nie zachowywała się jak rozkapryszona księżniczka! Znaczy... yy... no, może czasem, zuchwale nazywając mnie niemotą czy wpływając na mnie w ten czy inny sposób, by dostać to, czego chciała. Ale to wszystko było w granicach normalności. Każda kobieta, z Poniatowskim jako dziadkiem czy nie, postępowała w taki sposób.
- Dlatego właśnie Róża Alicja Olmasz będzie idealną narzeczoną, a później żoną dla Sławomira Jana Łędzkiego.


Jako że w rozdziale była mowa o Tylerze Durdenie, to nie mogę się powstrzymać by nie wstawić ostatnio narysowanego Tylera ;D Czy może raczej Brada Pitta ;)