Pojedyncze
drzewa zlewały się w jedno szerokie i przysłaniały pola, które nieśmiało
zaczęły się zażółcać. Krajobraz powoli
zmieniał się; idealnie płaskie niziny falowały i karbowały się coraz
bardziej. Skupiska domów z mniejszą częstotliwością przerywały monotonię upraw. Ich miejsce zastępowały drzewa.
Wjeżdżałem na prawie całkowicie
nieznany dla siebie teren. Dosłownie i w przenośni. Do tej pory nie byłem
świadomy tej części siebie. Tej szaleńczo- wariackiej strony, która postanowiła wcielić w życie wszystkie
mądrości z książek Palahniuka. W jakimś
stopniu przepełniała mnie duma, że wzniosłe słowa potrafiłem przemienić w
czyny. Od nowa zdefiniowałem u siebie też pewne granice. Ale... No właśnie.
Kiedy powie się „ale” to wszystko wypowiedziane przed nim po prostu traci
sens. „Jesteś wspaniałym mężczyzną,
ale...” – to wystarcza. Co więc
następuje po moim „ale”? Przede mną wielkie połacie nieznanego. Czegoś całkiem
nowego, do czego moje wygodnickie i pragnące po prostu świętego spokoju ja od
dawna przestało być przygotowywane. Przed oczami jawił mi się jedynie wielki
znak zapytania, dyndający nad moją przyszłością
i nad całym moim życie. Co ciekawe, był w moim życiu taki okres, że wielkie
znaki zapytania, co do przyszłości jedynie pobudzały mnie do działania, mobilizowały
do podjęcia ryzyka. W takim razie co się ze mną stało? Czyżbym aż tak bardzo
popadł w schematy?
Wiodłem marne życie, bez większego
sensu i celu. Coś jak roślinka, stojąca w doniczce na parapecie, której
dostarczano tyle światła i wody, by zaspokoić jej podstawowe potrzeby, jednak niepozwalające na rozwinięcie się w
dziki i nieokiełznany busz. Ja też żyłem w małym światku, jak to powiedział
Bartek, ograniczającym się do wizyt w pracy i w warzywniaku za rogiem. Moja wegetacja
wyglądała tak, jakbym zapomniał, w jaki
sposób rosnąć. I że nie mam żadnych korzeni, które mnie trzymają. A może byłem ptakiem, który zapomniał, że
poza klatką także jest świat. I że jest niewyobrażalnie wielki. Żyłem w najlepiej strzeżonym więzieniu. W
więzieniu własnych obaw, lęków i strachu. Trzymałem się kurczowo egzystencji, która
nigdy mnie nie zadowalała.
A teraz jestem wolny. Moi strażnicy
za wszelką cenę starają się znowu wepchnąć mnie. Zastraszają najróżniejszymi
wizjami. Boję się. Ale to oznacza, że jednak jest coś, na czym mi zależy.
„In Tyler we trust”. Próbuję się
podbudować. Czyż to nie zabawne, a może wręcz żałosne, że wybieram fikcyjną
postać jako wzór do naśladowania? Pod nosem powtarzam sobie: „dopiero kiedy
stracimy wszystko, stajemy się zdolni do wszystkiego”, „Bez bólu i poświęcania,
nie mielibyśmy nic”.
Straciłem wszystko. Czy może raczej
pozbawiłem się wszystkiego. Teraz, nie mając nic, naprawdę czuję, że muszę coś
rozpaczliwie zrobić.
Zacznijmy od początku. Lub raczej od
momentu, w którym Olga przedstawiła mi swoje warunki. Nie było ich znowuż aż
tak wiele. A dokładniej był jeden: mam naprawić to, co spieprzyłem. Żmii nie obchodziło, w jaki sposób to zrobię,
ale mam sprawić, że Róża wróci na studia jeszcze przed rozpoczęciem sesji
letniej. Początkowo wyśmiałem ją. Lecz z każdym kolejnym dobitnie wypowiadanym
przez nią argumentem, zaczynałem rozumieć, że to jedyne słuszne wyjście. Nie
wiem, co temu ludkowi w głowie siedzi, ale wymyślenie tak niepodważalnych
faktów na poczekaniu wprawiło mnie w
pewnego rodzaju podziw. Chyba, że to
była od dawna przygotowywana mowa. I część jej demonicznego planu.
Słysząc ostatnie zdanie
podsumowujące przemowę, byłem pewien, że Olga miała wszystko dokładnie
wykalkulowane, od samego początku do końca. Najbardziej przerażający był fakt
jej umiejętnego dyrygowania otoczeniem w taki sposób, że każdy, nawet
niezamierzenie i nieświadomie, dopasowywał się do jej schematu. Z jej planu
wynikała jedna, jedyna konkluzja: pozbawienie mnie pracy. Bez chwili zawahania
wykorzystała sytuację i nie bacząc na uczucia kogokokwiek pokierowała wszystko według własnego „widzimiesię”
Ona nie ma sumienia! Nie ma żadnych
świętości dla niej! Nie ma żadnej stałej rzeczy, której by ją powstrzymała. W bezczelny
sposób wykorzystała Rołz! I mnie! Moje uczucia!
Była sprytna. Bo zanim do mnie to
wszystko dotarło, to ona wsiadała właśnie do tramwaju kilkaset metrów ode mnie.
Zasiała ziarno niepokoju w mojej
głowie. Na szalkach wagi ustawiła
dziewczynę, którą kochałem i pracę, moje jedyne źródło utrzymania. I ode mnie już tylko zależało, która z tych
rzeczy przeważy.
Ludzie z miłości, niejednokrotnie
podejmowali o wiele większe ryzyko i o wiele więcej byli w stanie poświęcić. Poza
tym, co tu było do poświęcania? Zajęcie, którego szczerze nienawidziłem. Olga o tym wiedziała. Nie mam pojęcia jak, ale potrafiła naprawdę wiele
odczytać między wierszami. Doskonale zdawała sobie sprawę z mojego stanu ducha,
i że widząc szansę na zmianę, mimo wszystko wykorzystam ją. Ona była szalona. Albo genialna. W ten sposób nie
dość, że osiągała to, co sobie zamierzyła, to jeszcze podsuwała mi pod nos,
prawie jak na tacy, możliwość stania się kimś, kim naprawdę chcę.
Rozmowa z dziekanem nie należała do
najprzyjemniejszych. Nawet do nieprzyjemnych bym jej nie zakwalifikował. Była po
prostu koszmarna. I nie wiem, w jaki sposób chłop sięgający mi do podbródka
może w przypływie furii powodować u mnie stany lękowe. Nasłuchałem się pod
swoim adresem mnóstwa epitetów. O dziwo, żadnego z nich nie dało się podpiąć
pod wulgaryzmy. Jednak tym razem ja nie chowałem głowy w ramiona, nie
spuszczałem wzroku i nie przytakiwałem na każde stwierdzenie. Głosem spokojnym,
acz nieznoszącym sprzeciwu wykładałem Kruczyńskiemu argumenty, którymi
wcześniej uraczyła mnie Żmija. Ponad to dodałem też od siebie, że wymiana
miernego asystenta matematyki na najlepszą studentkę na roku jest nie dość, że
fair, to jeszcze bardzo korzystna. Nie wiedziałem,
że jestem zdolny do takich rzeczy. Tyle niezbadanych pokładów znajdowało się
gdzieś głęboko w mojej osobowości. Wystarczyło dostatecznie głęboko i
intensywnie kopać. Będąc rodowitym Ślązakiem powinienem być dumny z mojego
uporu w wydobyciu tak cennych kruszców. Nawet dziekan był pod wrażeniem. W końcu
zgodził się. I bynajmniej nie z powodu stawianych przeze mnie argumentów. Przekonała
go moja postawa. Powiedział (miało to oczywiście pozostać między nami), że nie spodziewał
się spotkać w tych czasach kogoś o tak walecznym sercu, dla którego zawód i
pieniądze stawały się rzeczą drugorzędną. I nie dość, że zyskałem dokument
przywracający Różę na listę studentów, to jeszcze nie zwolnił mnie dyscyplinarnie,
zamiast tego wymagając ode mnie zwykłej rezygnacji ze stanowiska asystenta. Zamykając
drzwi od gabinetu, powtarzałem cicho pod nosem: chwalny Pana.
Nigdy też nie zapomnę miny Packa. I jego
narzekań. Że ledwo co on wrócił do pracy, ja się z niej zwalniam. Nieświadomy
burzy jaka się rozpętała miesiąc temu, był szczerze zdziwiony moją rezygnacją.
Natomiast Krzysiu patrzył na mnie z całkowitym zrozumieniem. Nie musiałem mówić
nic, on doskonale wszystko rozumiał. Poklepał mnie po ojcowsku po ramieniu. Nie
sądziłem, że to powiem, ale będzie mi ich brakować.
Nie zwlekając, zaniosłem Oldze
papierek i oczekiwałem tylko podania mi adresu Róży. Oczywiście zamiast tego
otrzymałem kolejny wykład. Żmija była jedyną osobą, która mnie „upupiała” i
narzucała formę uczniaka. Oglądając moją rezygnację miała uśmiech dziecka,
które dostało pod choinkę wymarzony prezent. Siedzieliśmy na huśtawce w jej
ogrodzie (do domu mnie nie wpuściła), a ona tłumaczyła mi, że dokument
upoważniający Różę do powrotu na studia, to nie tylko formalny świstek. Że to jest
niby moja karta przetargowa. Że dzięki niej Róża zrozumie, jak bardzo mi na niej
zależy, że może spojrzy na mnie łaskawszym okiem i mi wybaczy. Na koniec dostałem nie dość, że upragniony
adres, to jeszcze dokładne wskazówki jak dojechać na miejsce (forma uczniaka
się kłania, tudzież niemoty, która nie poradzi sobie z dojazdem).
I w ten sposób powracamy do miejsca
w którym jestem teraz. Czyli do pociągu sunącego w kierunku Olsztyna. Po co
szukać sobie dziewczyny gdzieś w pobliżu, skoro można znaleźć taką z drugiego
końca Polski. Brawa dla mnie. Przynajmniej blisko do morza. No i same jeziorka
też robią swoje.
Wysiadłem na dworcu PKP w prawie
samym centrum. Bez chwili zawahania udałem się na dworzec PKS i odszukałem autobus do Barczewa. Jedyna
zaleta wbicia się w formę uczniaka – świetnie rozrysowana mapa i mnóstwo
wskazówek co do podróży. W każdym razie wpakowałem się w pojazd i w niecałe 20
minut dojechałem do Barczewa.
I tu zaczynała się dopiero prawdziwa
zabawa. Bo z tej osady (miastem tego za cholerę bym nie nazwał) miałem odbyć 7
kilometrowy spacerek . Cóż, komu w drogę temu trampki ( i słuchawki w uszy).
Pogoda była idealna na spacer,
słoneczko miło grzało w karczycho, wiaterek lekko ochładzał, a otaczająca aura
dzikiej, nie splamionej smogiem przyrody czule pieściła oczy stęsknione za
szeroko pojętą zielenią.
Chciałbym to wszystko docenić. I pewnie
zrobiłbym to, gdybym w myślach nie wyobrażał sobie najróżniejszych reakcji Róży
na mój widok. Od skrajnej radości i rzucenia się w me ramiona, aż do
histerycznego krzyku i rzucania w me ramiona wszystkim co ma pod ręką. Układałem też, zalżne od sytuacji, pompatyczne i wzruszające przemowy albo naciągane i pełne
skruchy wymówki. O mój Boże, naprawdę ze mną źle, skoro robię takie rzeczy. Och,
to i tak jest nic przy zwolnieniu się z roboty! Kto normalny tak robi?
Z kolejnej lawiny pytań o stan
umysłu wyrwał mnie tętent kopyt. Na
horyzoncie pojawił się jeździec. Dumnie wyprostowany, pewnie pociągał za lejce.
Zbliżając się do mnie, zwolnił.
- Samotny
wędrowiec, niestrudzenie brnący przed siebie. Cóż za inspirujący widok.
Zaskoczony podniosłem wzrok na
mówiącego mężczyznę. Tak na oko w moim wieku, atletycznie zbudowany z ciemnymi
włosami i pojedynczym niesfornym lokiem, opadającym na czoło. Ubrany w bryczesy
i koszulkę polo mógłby spokojnie towarzyszyć angielskiej rodzinie królewskiej w
rozgrywkach polo właśnie. W wyszczerzu skierowanym do mnie pochwalił się
nieskazitelnie białymi ząbkami.
Pieprzony książę na koniu. Kasztanku, co prawda, ale maść to już
drugorzędna sprawa.
- Idę do Jedzbarka.
Właściwie to szukam gospodarstwa Olmaszów.
- To w samym
Jedzbarku byś go nie znalazł. Znajduje się na raczej na uboczu. Poczekaj, ty
jesteś... – ukierunkował w moją stronę paluch. – Czy ty nie jesteś kumplem
Tomka?
Jakiego, kuźwa, Tomka? Powoli przeczesałem
archiwa pamięci, próbując wyskubać z
nich jakiegoś Tomka. A odpowiedź przecież była tak oczywista. Tomek to
prawdopodobnie brat Róży. Dobrze.
Przedstawienie czas zacząć.
- Tak, tak,
znamy się z Tomkiem od kilku lat. Wpadłem na pomysł, by go odwiedzić bez
zapowiedzi.
- No popatrz!
Ale chyba nie studiowałeś z nim zootechniki na SGGW? Bo bym cię pamiętał. Ja
studiowałem rolnictwo.
- Nie, nie,
nie. Ja studiowałem na polibudzie. Matmę. – na Polibudzie Wrocławskiej, co prawda, ale kto by
się tam zagłębiał w takie szczególiki.
-Sławek –
nieznajomy, a właściwie już znajomy, wyciągnął w moim kierunku grabę. Miło by
było, gdyby zsiadł z konia chociaż. Pierdolony książę z bajki.
- Yyy...
Krystian.
- Masz
szczęście Krystian. Ja właśnie wracam do Olmaszów. Uwielbiam jeździć na tych
koniach. Są takie szlachetne. I piękne. Co jak co, ale Olmasze mają wszystko
pierwszorzędne. Od domu, przez stadninę i ogromne połacie ziemi, aż po
potomków. Takich rodzin jest coraz mniej.
Dlatego ta jest idealna. Jeśli wiesz, o co mi chodzi.
Niestety nie wiedziałem. Gościu coraz
bardziej śmierdział mi jakimś snobem. Zmarszczyłem brwi i czekałem, aż mnie
oświeci, na czym polega wyjątkowość rodziny Rołz.
- Nie mów mi,
że nie wiesz. Olmasze to z dziada, pradziada szlachcice pełną gębą. W ich
drzewie genealogicznym znajdziesz mnóstwo nazwisk i to nie byle jakich. A
oprócz samego tytułu szlacheckiego udało im się utrzymać cały majątek i ziemię.
Zatkało mnie. Zamurowało, zatynkowało
i zapięło na kilka kłódek. Róża jest... księżniczką? Szlachcianką? Co? Dlaczego
nie miałem o tym zielonego pojęcia? Czy ktokolwiek z jej znajomych zdawał sobie
z tego sprawę? „Gdyby nie to wszystko, różnica wieku i środowisk...” – to o TO
jej chodziło. Czemu do tej pory nie zwróciłem na to uwagi? Cóż za głupie
pytanie! Nie było na co zwracać uwagi! Róża przecież nigdy nie zachowywała się
jak rozkapryszona księżniczka! Znaczy... yy... no, może czasem, zuchwale
nazywając mnie niemotą czy wpływając na mnie w ten czy inny sposób, by dostać
to, czego chciała. Ale to wszystko było w granicach normalności. Każda kobieta,
z Poniatowskim jako dziadkiem czy nie, postępowała w taki sposób.