piątek, 27 stycznia 2012

Rozdział 5. Stalker cz.1


Po jaką cholerę ja jeszcze przychodzę na tę uczelnię? Ćwiczeń żadnych nie mam, wyniki z kolokwium semestralnego wywieszone, indeksów podpisywał nie będę. A jednak muszę gnić w tej kanciapie. Gnicie na Banacha, co prawda nie różniło się od gnicia w moim mieszkaniu, ale… Ale to przecież oczywiste, że wolę gnić w mieszkaniu niż tu. Oglądanie przekurwasympatycznego wyrazu twarzy Kłacznikowa dobijało mnie.
No nic to. Mus to mus, spędzę te przenudne 2 godziny, bo być może jakaś zbłąkana duszyczka będzie potrzebowała konsultacji. Mój zryty humor nie ma nic wspólnego z tym że Olmasz mnie olała. Oczywiście, że nie. To po prostu zmęczenie materiału.
Wszedłem do królestwa matematyków. Krzysztof na pewno już tam siedział. Nie myliłem się. Siedział. I nie był sam. Po drugiej stronie jego biurka siedziała jedna z papużek. Em, jak tam jej było? Och, nieważne. W każdym razie to była ta dziwna blondyna.
Spojrzała na mnie tym swoim spojrzeniem zarezerwowanym tylko dla mnie i uśmiechnęła się ironicznie.
- Dzień dobry.
            Zawiesiłem płaszcz w szafie i usiadłem do swojego biurka. Krzysztof tymczasem tłumaczył blondynie błędy jakie popełniła w swoim kolokwium. Udawałem, że czytam jakieś notatki, ale kątem oka przypatrywałem się jej. To ona siedziała z Różą w ławce na matematyce. I żeby było ciekawiej, była jej skrajnym przeciwieństwem. Była wysoka i dobrze zbudowana, miała czym oddychać. No i była blondynką. Nosiła okulary w prostokątnych oprawkach.     
           A wygląd to dopiero początek różnic między nimi. Róża była zazwyczaj radosna i pogodna, nawet jak sama stała na korytarzu to wyraz jej twarzy zachęcał do zagadania. A ta tutaj miała minę psychopatycznego mordercy, patrzyła na innych z góry i była przesadnie pewna siebie. Gdyby tylko mogła, to wpierdoliłaby ci za cichy chód po ulicy i miłość do ojczyzny. A w towarzystwie nie znikał z jej twarzy ironiczny uśmieszek.
Teraz siedziała ze słodką minką. Krzysztof dał się oszukać, ale nie ja. Widziałem, gdzie ten przymilny uśmieszek odlepia się od jej twarzy. Wyglądała z nim tak nienaturalnie, że każdy by się poznał. Ewentualnie każdy, kto choć troszkę się jej przypatrywał.
Do pomieszczenia wszedł Śmaj. Szefu całego zakładu matematyki na WUM-ie, jeśli tak można go określić. Taki trochę podstarzały, okrąglutki typ. W sumie spoko, nie traktował innych jak śmieci. Nie tworzył sztucznego dystansu między sobą, a podwładnymi.
- Oglądałeś wczorajszy mecz? – zagadnął mnie Śmaj, gdy usiadł na przeciwko.
- Wczorajszy? Piłki ręcznej? – Hm, pomyślmy, co ja wczoraj robiłem. Spotkałem się z durniami? Nie. Zaliczyłem jakąś przypadkowo poznaną dziewczynę? Nie. Cholera co ja wczoraj robiłem? Piłem do lustra? To też nie. Kurwa, nie pamiętam. – Nie, zajęty byłem. A były jakieś ciekawe akcje?
- Kilka. A nie wiesz czy Pacek oglądał?
            Widzę, kątem oka, ze blondyna dostaje kurwicy i za nic w świecie nie może się skupić.
- Nie wiem. Zapytaj go. Jest teraz w bufecie.
            Śmaj szybko się ulotnił. Widocznie mecz był naprawdę dobry, skoro Śmaj chciał o nim dyskutować z kimś, kto go oglądał. Osobiście wolałem oglądać koszykówkę. A właśnie! Już wiem, co robiłem wczoraj! Razem z kilkoma nowopoznanymi zapaleńcami koszykówki rozegrałem kilka meczyków na hali.
- Za te pochodne to ja panią zabiję, pani Olgo. – powiedział Kłacznikow do blondyny. Czy one wszystkie mają takie krótkie imiona? Anna, Róża, Olga?- Co pani tu wyczyniała?
- Czary- mary. – Olga uśmiechnęła się krzywo.
            Ta. Czary- mary. Określiłbym to raczej voodoo albo satanistyczne rytuały. Bo ta dziewucha chyba nie znała innych kolorów niż czarny. Toteż wpieprzanie kotów do niej pasowało.
- A co z tymi ekstremami, co tam pani nie potrafiła zrobić… Wszystko dobrze? – Krzysztof oderwał wzrok od kartki i nagle cała uwaga skupiła się na mnie. – Pani nie umie pochodnych, a zrobiła dobrze ekstrema? Jak to to tak?
            Mówiłem voodoo? Głupkowato wzruszyłem ramionami. Ta, żeby zrobić ekstrema trzeba umieć pochodne. Jedynym wytłumaczeniem jest czarna magia.
- No dobrze, to pani do mnie przyjdzie siódmego i wtedy ja panią dopytam z tego materiału co omówiliśmy.
- Dobrze, dobrze. Dziękuję. Do widzenia. – Blondyna aż dygnęła przy ostatnim zdaniu. Nabieraj wszystkich dookoła, że jesteś miła i sympatyczna.
- Do widzenia- Krzysiu jak zwykle z dobrodusznym uśmieszkiem i tym nie dającym się określić ciepłem w głosie.
            Idź, gówniaro, zejdź mi z oczu. Olga ruszyła w stronę drzwi. Gdy się ze mną zrównała zatrzymała się. Czegoś zapomniałaś? Oderwałem się od kartek na biurku, odchyliłem się i spojrzałem na nią. Przewiercała mnie pogardliwym spojrzeniem. Ściągnęła usta w dzióbek i uniosła brew. Jakby na coś czekała. Czego ty chcesz?
- Do widzenia? – mruknąłem pod nosem, zastanawiając się czy zrozumie tą sugestię.
            A ona usatysfakcjonowana ruszyła przed siebie i wyszła z pracowni. Niektórzy są naprawdę zjebani. I pomyśleć, że Róża się z takimi przyjaźni.

***
            Tak a’propo Róży. Nie spotkałem jej od czasu wizyty w kinie. Niby czemu miałbym ją spotkać. Matematykę zaliczyła z bardzo dobrym wynikiem. Nawet znajdzie się w Hall of Fame w gablocie pracowni. Nie zdziwiłbym się, gdyby większość przedmiotów zaliczyła w terminie zerowym.
            To nie tak, że mi na niej jakoś zależy. Spotkanie też miało być zapewne jednorazowe i całkowicie niezobowiązujące. A tym bardziej nie miało być randką. Jak to w ogóle brzmi. Randka. Cholera, kiedy ja ostatnio byłem na randce? Chyba na studiach. Warszawa nie sprzyjała moim stałym związkom. Poza tym związki to taki pochłaniacz czasu, pieniędzy i nerwów. Łatwiej i wygodniej było wyhaczyć w klubie taką Monikę. Jeżeli komuś już nie przeszkadzały poranne wyrzuty sumienia.
            186. Autobusiku, bądź dla mnie miły i miej dla mnie miejsce siedzące. Ale autobusik, był jeszcze milszy. Chyba chciał mi się odwdzięczyć za wszystkie razy, gdy był zatłoczony i trząsł niemiłosiernie.
            Dostałem jakby na tacy miejsce siedzące i to przy nie byle kim. Przy Róży, która czytała magazyn „Film” z Craigiem i Marą na okładce. Usiadłem z jakąś dziwną satysfakcją w duszy.
- Dzień dobry- zagadnąłem.
            Oderwała wzrok od gazety. Miała minę „Czy ja się nigdy od ciebie nie uwolnię?”
- Dzień dobry- powróciła do lektury.
- Piszą coś o Oscarach? – zapytałem, podbródkiem wskazując na czasopismo.
- Jeszcze nie. Pismo poszło do druku jeszcze przed przedstawieniem nominacji.
- Ale teraz już są. Ma pani jakieś typy?
- Jeden. – To pewnie mylne wrażenie, ale wydawało mi się, że ona znów próbuje mnie zbyć. Nie dam ci spokoju, bo… Jeszcze nie wiem dlaczego, ale nie dam.
- Jaki?
- Brad Pitt. Choć znając Akademików, pewnie znów go nie docenią i oleją.
- On od zawsze był niedoceniany. A najgorsze jest, że ludzie nie lubią go, bo myślą, że jest nadętym pięknisiem, który zrobił karierę tylko dzięki ładnej buźce.
            Róża odłożyła gazetę na kolana i popatrzyła na mnie wielkimi oczami.
- Coś nie tak?
- Mało kto lubi Pitta i wypowiada się o nim inaczej, niż że jest pięknisiem z Hollywood.
- Ja go bardzo cenię. Co chyba jest oczywiste, skoro Fight Club znam na pamięć.
- Fight Club to nie tylko Pitt. To też i Norton i Bohnam Carter i Fincher i muzyka i zdjęcia i przede wszystkim fantastyczny Chuck Palahniuk.
            Trudno się nie zgodzić. No i pozamiatała dziewczyna, bo nie wiedziałem jak dalej prowadzić rozmowę. Miałem miliony tematów w głowie, ale głupio mi było bez przerwy zaczynać i zaczynać. Wiedziałem, że jej nie nudzę, tylko ona bała się jakiegokolwiek kontaktu ze mną. To niedorzeczne.
- Przepraszam.
            Wstałem i usunąłem się z jej drogi do wyjścia. Róża zrolowała gazetę i wcisnęła ją do torebki. Wyszła na przystanek. W ostatniej chwili, zanim automatyczne drzwi zrobiły ze mnie miazgę wyskoczyłem za nią.
            Kurwa, podadzą mnie do sądu. Jak nic skończę w kryminale. Będę smacznym kąskiem pod prysznicem. Już nigdy nie usiedzę na tyłku. A to dlaczego? Bo ruszyłem za Olmasz, która nie zwróciła na mnie uwagi. Pewnie już miała słuchawki w uszach. To dlatego. Kurna, przecież za stalking można pójść siedzieć. Co mnie…
- Dlaczego pan mnie śledzi? Pan wie, że za stalking można pójść siedzieć? – Dlaczego do cholery czytasz mi w myślach? Zabrakło mi języka w gębie.
- Co z naszym spotkaniem?
- Słucham?
- Mówiła pani, że się pani ze mną spotka.
-Nadal nie mam pewności czy pan nie będzie moim nauczycielem.
- Ale ja jestem pewien.
- Dlaczego pan tak się upiera by się spotkać?
- A dlaczego pani się tak upiera, by się NIE spotkać?
            Róża zatrzymała się gwałtownie. Zacisnęła usta i przewróciła oczami. Założyła ręce na piersi i patrząc całkiem w innym kierunku zapytała:
- Po to pan specjalnie nadrabia sobie drogi do domu?  
- Niech pani sobie tak nie schlebia. – Wyszczerzyłem się. Choć to była prawda, której ta dziewczyna nie musiała znać. – Tędy też wrócę do mieszkania bez problemów. Więc jak?
- Przypuśćmy, że się zgadzam i co?
- I nic. Dziewczyno, nie oświadczam ci się! Tylko jedno spotkanie.
-Jedno? Tylko? – Wymusiła wzrokiem obietnicę.
- Jeżeli oboje stwierdzimy, że nie ma sensu spotykać się więcej.
- Ja już teraz mogę stwierdzić, że nie ma sensu spotykać się i ten jeden raz.
- Chcę po prostu spróbować. Niech pani potraktuje to jako najzwyklejsze spotkanie.
- Dobrze. – I co? Już? Tak po prostu dobrze? To po cholerę się wymigiwałaś? – Kiedy?
- Kiedy pani pasuje?
- Z całym szacunkiem, mam teraz 2 tygodnie przerwy. Mogę się dostosować.- Jak to miło brzmi, mogę się dostosować.
- W sobotę? O 16? Gdzie?
- Tutaj. – Wskazała małą kawiarnię. „Pozytywka” . No dobra, może być i tutaj. Jeśli nie zapomnę jak tu trafić.
- No dobrze.
- To tylko spotkanie? – Róża zmrużyła oczy.
- Nie, ukryta kamera, mamy cię – zdałem sobie sprawę, że właśnie miałem minę jak jej przyjaciółka Olga. Może właśnie to spowodowało, że Olmasz uśmiechnęła się choć trochę bardziej przyjaźnie. – Czyli do soboty?
- Tak sądzę.
            Dariuszu Smyczyński, jesteś moim masterem. Twoja metoda „chodźmy na spacer, chodźmy na kawę, chodźmy na kawę, chodźmy na kawę, chodźmy na kawę, chodźmy na kawę albo na spacer”  działa przewykurwiście. 

wtorek, 24 stycznia 2012

Rozdział 4. Dziewczyna bez tatuażu cz. 2

Szary powrót do rzeczywistości. To takie denerwujące, wrócić do pracy, która nie powala zajebistością, do studentów traktujących cię jak rzadkie gówno, do pustej Monisi, do zabałaganionego mieszkania, z zimnym łóżkiem i nieznaną formą życia w lodówce. Poczułem się nagle samotny, a tym samym sytuacja Lisbeth była mi tak bliska. Westchnąłem raz, drugi. Trzeba zebrać zwłoki z fotela i ruszyć do wyjścia.
Gdy ja się wewnętrznie zbierałem do powstania, osoba która ochrzaniła mnie podczas filmu szykowała się na drugi atak.
- Jak się panu podobał film? Zrozumiał pan coś z niego, czy przyszedł popatrzeć tylko na te kilka scen seksu?
Odwróciłem głowę w stronę atakującej. I ujrzałem Różę Olmasz z zabójczym wyrazem twarzy. Który po chwili zmienił się w wyraz skrajnego przerażenia. Skurczyła się w sobie, a i bez tego była malutka. No tak jechała po mnie drugi raz w tym tygodniu.
Gdy zobaczyłem ją, jej ogromne oczy i zmieszanie na twarzy wybuchnąłem niekontrolowanym śmiechem. Co ludzie musieli o mnie pomyśleć. Wstrząsający film o serii morderstw, a ja zaraz po nim śmieję się szaleńczo. Czub, no czub.
To samo pomyślała Olmasz. Nadal speszona zebrała swoje rzeczy i ruszyla opustoszałym już rzędem do wyjścia. Porwałem płaszcz i pogoniłem za nią.
- Podobał mi się film. I nie ze względu na dosadność niektórych scen. A pani co o nim sądzi?
Milczała przez chwilę, gdy zjeżdżaliśmy schodami ruchomymi.
- Sądzę, że był dobry. Ale potrzebuję obejrzeć go jeszcze kilka razy, by wyłapać wszystko. Przede wszystkim zgodny z książką i w fincherowskim stylu. Choć nie tak dobry jak Se7en albo nie tak przegenialny jak „Fight Club”.
Dziewczyna określająca „Podziemny krąg” przegenialnym. To dla mnie nowość. Musiałem zrobić ogłupiałą minę.
-Nie wie pan co to „Fight Club”?
- Nie wiem, o czym pani mówi, sir. – Puściłem do niej oko. Wtedy Róża po raz pierwszy uśmiechnęła się do mnie.
-No tak. First rule of Fight club is do not talk about Fight club.
- Skoro już wiemy, że oboje należymy do klubu walki, to chyba możemy mówić o nim swobodnie, prawda? A czytała pani książkę?
Spojrzała na mnie jak na durnia. To wystarczyło mi za odpowiedź. Nawet nie bardzo wiedziałem, w którym momencie usiedliśmy na tych dziwnych kanapach przy kinie. Chociaż siedzeniem nie można było tego nazwać, najbliżej było temu do pozycji półhoryznontalnej. Rozmowa z nią przypominała mi moje godziny rozmyślań nad podziemnym kręgiem. Nad treścią. Nad sensem życia. Po wypowiedziach Olmasz, można było odnieść wrażenie, że ona też dużo myślała nad tym filmem.
 I nie tylko nad tym. Konwersacja jakby naturalnie przeszła na inne filmy najpierw Finchera, a potem Tarantino . Ta dziewczyna miała niesamowitą wiedzę na temat kinematografii i w określony sposób wyrobione zdanie. Potrafiła umiejętnie prowadzić dyskusje i nawet jeśli się z nią nie zgadzałem, byłem pod wrażeniem, tego jak broniła swoich poglądów. Nawet przestało mi przeszkadzać to ciągłe „pan-pani”.
Tak minęła jedna godzina, druga to była głównie pogawędka na temat muzyki. To było niesamowite spotkać kogoś, kto w tak nienachalny sposób zabiera całą twoją uwagę i świadomość świata. W pewnym momencie było tak swobodnie, że powoli ocieraliśmy się o flirt. A to mnie tylko zelektryzowało.
Ją to odrzuciło, jakby uświadomiła sobie kim jesteśmy i co robimy. Nagle musiała iść. Zerwała się z siedziska, ale nie za bardzo wiedziała jak się zachować. Znów była tylko studentką, a ja jej nauczycielem matematyki Jakby te dwie przegadane godziny nic nie znaczyły. Stała. Czekała co zrobię. Też powstałem. Bez słowa, ale ze skrępowaniem ruszyliśmy w stronę ruchomych schodów.
 Nie wiem, co mnie podkusiło (chociaż powoli się domyślałem, ale wypaliłem:
- A będzie miała pani czas?
- Słucham?
- Czy się pani ze mną umówi? – Później, namiętnie wgryzałem się w język, żałując, że się w ogóle odezwałem.
- Chętnie, ale.. – Czy muszę mówić, że moja szczęka została kilka metrów za mną, po tym jak mi opadła?
 - Ale…? – Zapytałem, z jakąś dziwną, nie dającą się ukryć nadzieją w głosie.
- Umówię ale, jak nie będzie mnie pan uczył. – Wyszczerzyła się. Czyli próbowała mnie zbyć. Jak to się mówi, chciała dać mi kosza. Nawet przyspieszyła kroku, co miało oznaczać, że tamta odpowiedź była zakończeniem rozmowy. A to się dziewczyna przeliczyła.
- Czyli całkiem niedługo. Kiedy pani pasuje? – Zawołałem do jej pleców uśmiechając się wrednie, ale i z tryumfem.
- Jak to? – zatrzymała się gwałtownie i odwróciła do mnie. Czekała aż się z nią zrównam.
-Ach, wydaje mi się, że nie będę już uczył państwa grupy. Przejmuje ją Pacek.
- Dlaczego?
- Bo ja przejmuję jego grupę na farmacji.
-Dlaczego będzie nas uczył Pacek?
- Bo ja być może nie umiem tłumaczyć? – Wiem, to złośliwe, że nawiązałem do jej przytyku. Miałem tę sadystyczną ochotę patrzeć, jak jej policzki przyjmują kolor wiśni. Rozczarowała mnie, bo choć załapała aluzję i uśmiechnęła się z zakłopotaniem to nie zarumieniła się.
- Jak będę miała czas, to może odezwę się do pana. – Zbywasz mnie. Wiesz, że mnie zbywasz? Cholera jasna, mnie się nie zbywa. Nie w taki sposób. Nie po dwóch godzinach niesamowitej konwersacji, która oderwała mnie od tego zapyziałego świata. – Przepraszam, jutro rano mam pociąg do domu.
Tak po prostu wyszła. Minęła mnie i wyszła. A ja stałem. Też tak po prostu. I szczerze mówiąc nie wiedziałem już niczego. Zaczynając od mojego nazwiska, a kończąc na: ile to jest pochodna cos2x*tgx2.

****
Bo kurwa zamiast się uczyć, to ja uwieczniam dla potomnych cytrusów pojebaną logikę boskiego lola. Świat się kończy, czas umierać, piekło zamarzło. jutro Rano Pekalny da mi porządnego kopa ze swojego lacza. 

poniedziałek, 23 stycznia 2012

Rozdział 3 i 4. Dziewczyna bez tatuażu cz. 1

Niemniej poprawiła mi nastrój. Nawet pozwoliłem sobie zdegradować ją z królowej idiotek do zwykłych idiotek. Ale kolokwium sprawdzę cholernie surowo, z mściwą satysfakcją.
Jak się nie ma ekscytujących wieczorów, to i ze sprawdzania klasówek robi się rozrywkę.
            Różę zostawiłem sobie na sam koniec. Była też zaleta takiego stanu rzeczy. Jej praca była na pewno jedną z lepszych. A tym samym odtrutką na głupoty, które atakowały mnie z każdej kartki.
            Z bananem na twarzy oglądałem pierwszą stronę jej kolokwium. Nazwisko i imię: Olmasz Róża. Grupa: C, Rok studiów: I, Data: 18.01. Nr indeksu: 59694. Otworzyłem pierwszą stronę.
            „We were tight, but it falls apart as silver turns to blue. Waxing with the candlelight…”
-Halo?
- Jak tam nocka? – Drogi Robercie, czy mógłbyś nie dzwonić, kiedy ja rozkoszuję się moim ostatnim kolokwium? A tym bardziej mógłbyś nie przypominać mi o tym incydencie z nocy?
- Jaka …? A. Nocka. Jak nocka.
- Ojzdradź nam choć rąbka tajemnicy.
-Jakiej tajemnicy? Ekscytujecie się seksem jak jakieś prawiczki.
-Ale skorzystałeś z jej war-obciągar? Szkoda, że taka cizia przypadła tobie.
-Posłuchaj, mośku jeden! Nie pamiętam nic z tej nocy, więc albo była słaba albo niegodna zapamiętania!
- Relax, take it easy! Jeszcze tu wybuchniesz! A co robisz?
- Sprawdzam kolosy. W przeciwieństwie do Ciebie, nie opierdalam w pracy, a tym bardziej po pracy.
- To zacznij się opierdalać. It’s pivo tajm. Umówiliśmy się z Jackiem i dziewczynami, tam gdzie wczoraj.
- Jakże mi przykro. Nie liczcie na mnie.
- Będzie Monika…
-Wiesz co, strasznie słabo cię słychać. Coś przerywa. Halo? Halo! – rozłączyłem się. Żadne siły na ziemi i na niebie nie zmuszą mnie, by znów ją spotkać.
            Ale powróćmy do rzeczy przyjemniejszych. Kolokwium. Pierwsze zadanie. Całe dobrze. Oj, dobra, to było proste. Drugie. Aha! Ten plus jest byle jak napisany, że w zasadzie można by go wziąć za minus. No to już punkcik leci. Buahaha. Jej los jest w moich rękach. Te dobrze, te też, o, tu błąd. Pochodne. No i cóż tam natworzyłaś? Nie chciałaś mojej pomocy, to cię zaraz na pochodnych ujebię. Zaraz… Coś mi się tu… Sprawdzę jeszcze raz. Dobrze. Jak? Jak, do cholery jej się to udało dobrze obliczyć? Nie!
            No krowa jedna! Ja tu czekałem, by postawić wielkie, okrąglutkie zero! Osz, ty m@łpo!   


Rozdział 4
Dziewczyna bez tatuażu

Fincher wielkim reżyserem jest.  Niczym Słowacki, który wielkim poetą był. A ja jako kinomaniak amator, nie przepuszczę okazji by obejrzeć nowy jego film. A okazja nadarzyła się. W piątek po zajęciach. A że należy mi się relaks, to postanowiłem sobie wybrać się na „Dziewczynę z Tatuażem”. Książka nie wgniotła mnie w fotel, ale to film Finchera. Nawet gdyby miał tytuł „Moja babcia w ogródku” i przez dwie godziny taktował o staruszce grzebiącej szpadelkiem w ziemi, to jestem pewien, że i tak byłbym więcej niż zachwycony. Ale czego można się spodziewać po człowieku, który wyreżyserował przegenialny „Fight Club” czy „Se7en” albo „Zodiak”.
 Okres sesyjny, to tłumów w kinach nie będzie. Z tym właśnie podejściem udałem się do Złotych tarasów, by nabyć bilet i wybrać sobie w miarę dobre miejsca. Ups, pierwsze zdanie trzeba wykreślić. Tłumy jak cholera. Czyżby wszyscy do jasnej ciasnej zaliczyli w zerowym terminie? Na wcześniejszy seans nawet nie miałem co liczyć. A i na ten późniejszy miejsc nie było rewelacyjnych. Jakimś cudem znalazłem jedno jedyne miejsce w środku najwyższego rzędu. Teraz tylko zostało łazić 3 godziny.
Oczywistą oczywistością było, że przez pierwsze pół godziny lecą reklamy, toteż żółwim tempem poszedłem rozejrzeć się po sklepach.
Czas największych wyprzedaży minął, ale i tak był tłok. A na wieszakach same szmaty. Aż żal oko zawiesić. O, tu jakaś koszula. E tam, podobną mam w szafie. Może jakiś T-shirt. Drogi. Za drogi.
Zajrzałem do Empika. Choć ten w Złotych był przeraźliwie ubogi w jakiekolwiek ciekawe pozycje. Nawet jeśli był rozrzucony na trzech piętrach. Dajcie spokój, żeby nawet Prachetta nie można było znaleźć! Muzyka poukładana byle jak. W najbardziej widocznym miejscu Justynka Bieber i Hanna Montanna. Co to? A Gdzie The Pixies, Guns’n’Roses czy chociażby The Police? Albo cokolwiek, od czego nie krwawią uszy.
Jeżeli jeszcze raz przejdę obok mordy Rubik to umrę. Apart. Z miłości do kości. Chodzenie samemu po centrum handlowym jest denerwujące. Zwłaszcza jak się nie ma dużo kasy i w portfelu i na koncie. Zwłaszcza jak się jest facetem. Zwłaszcza jak się czeka na niesamowity film. Podczas przemierzania tego molocha znalazłem jeszcze z milion tych zwłaszczów, ale chyba przytaczanie sobie daruję.
Dlaczego łaziłem sam? Bo Robert i Jacek jakby na złość spotykają się z tymi głupawymi dziewuchami z klubu. A wydawali mi się ogarniętymi facetami. Co te kobiety robią z mężczyzn. Tamte po prostu nie były tak puste jak Monika i nie dały im zamoczyć kija na „pierwszej randce”. Dostałem natomiast propozycję by zabrać tą pustą lalę na „Dziewczynę z tatuażem”. Nie wiem czemu, nie skorzystałem. Może to strach, przed tłumaczeniem jej każdej sceny?
Tak narzekam na nadmiar czasu i co? Prawie spóźniłem się na film! Nadal nie mam pojęcia, jak to zrobiłem. Niech żyje zdolność i uroda! Ale dobra, cicho! Muszę się przecisnąć do mojego miejsca. Przepraszam, przepraszam, kurwa, weź te syry, przepraszam, uważaj na ten popcorn. No siedzę. Zacieram ręce z radości.
Mam gęsią skórkę, wystarczyły napisy początkowe, a ja już czuję w tym rękę Finchera. Film, co prawda powoli zaczął się rozkręcać i dla kogoś, kto nie znał treści książki był trochę niejasny. Ale potem jak chwyciło, to nie puściło.
Chyba, że ktoś, pojebany ktoś, w czasie sceny, gdy Lisbeth jest u Bjurmana, pisze durnego SMS-a o treści: „słoneczko co robisz?:*”. Zabić, rozczłonkować. Nadawca nieznany. Kto to mógł do cholery jasnej być, i dlaczego wybrał akurat taką porę na pisanie?
Odpowiedź dostałem szybko. Monisia. Kurwa. Chciałem ją zbyć. Jestem w kinie. Tak jej właśnie napisałem. A na czym? Na dziewczynie z tatuażem. Ojej, a co to? Film. Ale o czym? O. kurwa. Dziewczynie. Kurwa. Z . kurwa. Tatuażem. Kurwa. To wiem głuptasku:*, ale co ona tam robi?
Moje zirytowanie, jeśli to łagodnie określić, sięgnęło zenitu.
- Jak nie umie pan docenić albo zrozumieć filmów Finchera, to niech pan na nie nie  chodzi. Pisać SMSy to pan może na Mupetach. – syknęła do mnie osoba siedząca po prawej.
            Speszyłem się i wyłączyłem telefon. Nawet nie wiem czemu, wdałem się w tą głupią wymianę zdań z osobą, z którą nie chcę mieć nic wspólnego. Spowrotem zanurzyłem się w wydarzeniach dziejących się w Hedestad. Zapomniałem o całym świecie, nawet jeśli znałem zakończenie. Film idealny pod wieloma względami. Zdjęcia, muzyka, klimat. Najlepiej wydane 20 złotych w ostatnim czasie. Jak tylko wyjdzie na DVD, będzie miał miejsce wśród swoich braci: Se7en, Fight Clubu czy Zodiacu.
             

wtorek, 17 stycznia 2012

Rozdział 3. Jak zostałem szpitalnym salowym cz. 2



             Czemu rano przychodzi tak szybko? I czemu razem z nim przychodzi kac moralny i okrutna rzeczywistość? Pierwszym widokiem po otwarciu oczu była burza farbowanych kłaków. Co to do cholery? Po piwnym wieczorze zapragnąłem spać z mopem do podłogi? Napój bogów źle na mnie robił.
            Powracające wspomnienia były gorsze niż moja hipoteza. W moim łóżku leżała naga, rozkraczona Monika. Naprawdę się z nią przespałem? O Boże! Z własnej nieprzymuszonej chęci pieprzyłem tę żywą, dmuchaną lalę. Jezu!
            Swoją drogą to cudowne, ze pierwsza myśl o kobiecie, z którą spędziłem noc to niedowierzanie, że uprawialiśmy seks. Dlaczego ja to zrobiłem? Co mnie kurwa podkusiło? To wszystko wina tej popieprzonej Olmasz! Jaki ze mnie popierdolony frajer! Objąłem głowę dłońmi. Obwiniam Bogu  ducha winną dziewczynę o przymuszanie mnie do posuwania jakiejś idiotki. Ale gdyby nie zarzuciła mi, że jestem nadętym gogusiem…
            Och, jakie to przykre panno Olmasz, że jestem nadętym gogusiem. Pani też niewiele brakuje do nadętej kujonicy!
Nie myśl o tej przeklętej dziewusze! Zrodziła ci się we łbie, bo powiedziała ci „dzień dobry”. Zamiast tego lepiej zacznij kombinować jak wygonić tą lalunię z wyrka!
            Usiadłem na brzegu łóżka, wygrzebałem spomiędzy byle jak rzuconych ubrań bokserki i naciągnąłem na siebie. Wstałem. A, chrzanić zdrowie i postanowienia. Wysunąłem szufladę. Marlboro. Zapaliłem papierosa. Powoli zaciągając się i wypuszczając z płuc dym, patrzyłem na Monikę. Naprawdę nie była w moim typie. I śpiąc wcale nie wyglądała seksownie, a tym bardziej słodko czy uroczo. Wyglądała wulgarnie. Wyglądała jak coś, co chciałoby się ukryć, by nikt nie dowiedział się o jej istnieniu. Jej obecność w moim łóżku budziła we mnie wstyd. Była całkowitym zaprzeczeniem prawdziwej kobiety. Była jej nędzną karykaturą. A ja pieprzyłem tę karykaturę.
- Mmm… - Nędzna karykatura właśnie się obudziła. Spojrzała na mnie, z satysfakcją. Ona zupełnie nie żałowała minionej nocy.- Jak ci się spało...
- Krystian. – Z zażenowaniem przypomniałem jej swoje imię.
- Krystian. – uśmiechnęła się. Pewnie to dla niej żadna nowość, że nie zna imienia faceta, który ją zaliczył. – Poczęstujesz mnie papierosem?
            Z pełną kurtuazją sięgnąłem po paczkę papierosów. Niczym gentleman wysunąłem z paczki fajka i podałem jej pod rękę. A potem, gdy trzymała go już w ustach podpaliłem. Paliliśmy w ciszy. To była jedyna rzecz, której ta dziewczyna nie zjebała. Gdyby się wtedy odezwała, wyrzuciłbym ją bez skrępowania za drzwi.
            Za to ciszę zjebał Kłacznikow, który zadzwonił na moją komórkę. Wyszedłem do przedpokoju, zamknąłem drzwi i odebrałem telefon.
- Krystian musisz być obecny na kolokwium semestralnym analityków
- Krzysztof, proszę cię, zlitujże się! Naprawdę muszę tam z wami siedzieć?
-Krystian, nie jęcz jak małe dziecko.
- Ale mi się tak nie chce – powiedziałem bardzo cicho.
- Nikomu się nie chce.
- O której jest to kolokwium?
-O czternastej.- Zaciągnąłem się ostatni raz.
-Dobrze, będę.
Tylko tego brakowało. Wrobili mnie w pilnowanie studentów analityki na kolokwium semestralnym. Bosko, po prostu bosko.
Wróciłem do pokoju. Monika już zdążyła ubrać się w moją koszulę i oglądała kartkówki studentów farmacji leżące na biurku. Miałem chęć zedrzeć z niej koszulę. I bynajmniej nie dlatego, że naszła mnie dzika ochota na szybki numerek z rana. W moich koszulach mogłem paradować ja, ewentualnie kobieta, z którą chciałbym spędzić życie, a nie jakaś pusta rura.
- Co to? Myślałam, że jesteś salowym. – Takie lale się nigdy nie zmienią. Mojego imienia nie zapamiętała, ale miejsce pracy, oczywiście.
- Jestem nauczycielem.
- Chińskiego? Takie dziwne znaczki tu są. – Tak, słońce, DLA CIEBIE to chiński.
-Matematyki. I wiesz co? Właśnie dostałem telefon, że muszę zbierać się na uczelnię.
- Przecież mówiłeś, że nie studiujesz?
- Ja PRACUJĘ na uczelni.
            A teraz wyskakuj z koszuli i wypierdalaj. Nie powiedziałem jej tego. Słodziłem przez kilka minutek, jak to mi było cudownie, jak będę tęsknił i że na pewno zadzwonię. Na koniec raczyła mnie całusem w policzek. Takie dziewczyny naprawdę sądzą, że jak dały facetowi wszystko, co miały do zaoferowania, to facet jeszcze do nich zadzwoni? Parsknąłem śmiechem i wyrzuciłem do kosza papierek z jej numerem telefonu.
            Doprowadziłem się do jako takiego stanu. Spożyłem późne śniadanie. Po śniadaniu otworzyłem nowe opakowanie gum Nicorette®. Od kilku miesięcy próbowałem rzucić palenie. Jak na razie uzależniłem się tylko od gum. „Żuje pan tylko tą przeklętą gumę…”. Ano żuję i doprowadzam tym Olmasz do szewskiej pasji. Nie ma cię, dziewczyno, nie ma. Wynoś się z mojej głowy i nie wracaj.
            Nie ma nic cudowniejszego, niż kolokwium semestralne. 3 godziny patrzenia jak debile rozwiązują zadania. Rozwiązują to za dużo powiedziane, oni tworzą nową matematykę.
 Nie mogłem nawet zabrać żadnej książki, bo przecież musiałem patrzeć jak ta banda bachorów pisze bzdury. Kicha kompletna kicha. Między ławkami przechadzał sie Kłacznikow, skupiony, ale ze swoim dobrodusznym uśmieszkiem. Gdyby był trochę grubszy i miał dłuższą brodę, idealnie nadawałby się do roli św. Mikołaja w centrach handlowych. Przy tablicy siedział Pacek, jak zwykle był tak bezbarwny, że prawie przezroczysty. Niewiele można było o nim napisać ponad to, że po prostu był.
            Małpy też były. Się nawet elegancko ubrały. Co poniektóre. Dżaśko nie myśl, że jak założysz swój czarny pedalski golfik, to wyglądasz elegancko. Z nudów wyszukuję w tłumie swoich debili. To nie jest trudne, zwłaszcza gdy na kierunku studiuje czterdzieści kilka osób.
            Dżaśko już znalazłem, o widzę Kruel i wielko…oką Kasię. Tu pierwsza papużka, pokręcona blondyna, po ostatnim kolokwium stwierdziłem, że zmysłu matematycznego nie miała za grosz, a może po prostu jest cholernie leniwa. Nawet wyglądała na taką, co kompletnie wszystko olewa i uczy się na ostatnią chwilę. Jest i druga papużka – pani Ania. Matematyki nie powinna nigdy studiować, a analityka, to nie matematyka, wiec w sumie dobrze, że tu studiuje. Trzecia z kolei była drobna szatynka. Co tu dużo mówić, idealnie pasowała do swoich koleżaneczek. Potem jeszcze taka jedna wysoka, najspokojniejsza chyba z nich wszystkich. I na deser. Róża Olmasz. Wjeżdżająca na moje ambicje i narcystyczny styl bycia kruszyna z temperamentem eksplodującego wulkanu.
            Pod subtelną urodą, skrywał się prawdziwy diabeł. Czasem bardzo głęboko, bo na ogół Olmasz była pogodna i uśmiechnięta, ale jak już się objawił to klękajcie narody.
            Przeciągnąłem się, kilka razy zmieniłem pozycję, ziewać mi nie wypadało.
Jakie to cholera jasna nudne. Zaraz usnę. Nie! Nie śpij! Nie śpij! Zanuciłem w swojej głowie jeden kawałek Placebo, potem drugi. Później jeszcze Coldplay, później coś z klasyków rocka. Moje myśli dryfowały bezkierunkowo. Kręciłem gałkami ocznymi ósemki. Ułożyłem w głowie kilka list zakupów i plan na najbliższe kilka lat. A i tak wskazówki zegara wydawały się być nieruchome. Kojarzycie piosenkę „Lemon tree”? Kurcze, ona idealnie nadawała się do mojej sytuacji. Jeśli kiedyś oglądałbym film o swoim życiu, to zażyczyłbym sobie tej właśnie piosenki do takiej sceny. Gdy siedzę i patrzę jak banda idiotów myśli, że coś wymyśli.
            Musiałem siedzieć do końca. Podczas gdy małpy powoli opuszczały klatkę. Nareszcie. Ostatni debil oddał pracę. Razem z Kłacznikowem i Packiem podzieliliśmy się kolokwiami. Biedna panna Olmasz. Nie miała szczęścia. Jej praca wylądowała na stosiku kolokwiów, które dostałem do sprawdzenia. A sprawdzę jej to kolokwium, a jak dostanie wynik to kozaki jej z nóg spadną. Ja też potrafię się wkurzyć. Ułożyłem prace. Nie spieszyło mi się, bo i tak to zmarnowało mi dzień, dlatego nie miałem nic przeciwko zamknięciu Sali.
            Na krześle na korytarzu siedział nikt inny tylko Róża. Widząc mnie podniosła się nieśmiało i podeszła. Policzki miała koloru dojrzałej piwonii, zacisnęła usta, aż jej zbielały. Spuściła głowę i cicho zaczęła:
- Przepraszam pana za swoje wczorajsze zachowanie. Ja nie wiem co we mnie wstąpiło i… I ja wcale nie myślę, że jest pan zadufanym w sobie gogusiem i… I bardzo przepraszam jeszcze raz.
            Po czym nie czekając na moją odpowiedź odwróciła się i prawie pobiegła do zakrętu korytarza, za którym zniknęła. Podobnie jak wczoraj zastygłem bez ruchu, ale tym razem żadne przekleństwo nie cisnęło mi się na usta. Tylko uśmiech.
Zaskoczyła mnie. I może jej wybaczę. Kiedyś. Jak będę miał dobry humor. Odrzuciłem głowę do tyłu i wyszczerzyłem się do sufitu. Zupełnie jakbym wygrał w lotto kilka milionów. Demon się przede mną ukorzył! I przeprosił za swoje zachowanie. Świat się kończy, czas umierać, piekło zamarzło.

Rozdział 3. Jak zostałem szpitalnym salowym cz.1


- Proszę, jesteś wkurwiony – Robert zaśmiał się znad kufla. Siedzieliśmy we trzech w jakiejś knajpie, gdzie piwo nie kosztowało fortuny i w smaku rzeczywiście przypominało piwo.
- Nie jestem- odchyliłem się na krześle.- A ty byś nie był gdyby jakaś gówniara zarzuciła ci, że nic nie umiesz?
-A ładna chociaż?- zapytał Jacek. Tak, temu tylko jedno w głowie. Jakby bycie nauczycielem wiązało się tylko z zaliczaniem studentek.
Jacek takie miał właśnie podejście, gdy poznałem go na studiach. Po roku stwierdził, że dziewczyny łatwiej wyrwać na kasę niż na wiedzę, dlatego zmienił studia z matematyki na ekonomię. Teraz pracował jako szycha w prywatnej firmie, a puste laski piszczały na dźwięk wyłączania  pilotem alarmu jego służbowego mercedesa.
Robert po studiach też nie skończył najgorzej. Inna sprawa, że był informatykiem. I teraz mógł czuć się bogiem, gdy w jego firmie padały serwery.
-A jakie to w ogóle ma znaczenie?
- Pewnie ładna- Wciął się Robert – Bo gdyby nie była, olałbyś ją sikiem falistym i nawet nie proponował żadnych konsultacji. Ładnie to się teraz nazywa: konsultacje.- Robert szturchnął łokciem Jacka i puścił do niego oko.
- Och, przestańcie! Kretyni! Wy nic nie rozumiecie! – potarłem dłonią dwudniowy zarost.
- Ładna?- Robert postawił pusty kufel na stole.
- Jak diabli.- zacisnąłem usta, przypominając sobie Różę, która stała przy mnie w autobusie.
- I z charakterkiem. – dodał Jacek. – lepiej zorientuj, że te dwie dziewczyny przy barze oglądają się na nas co chwilę.
- Ja tu przyszedłem topić smutki w kuflach, a wy tylko o jakiś laskach.
- Nikt ci nie zabrania się topić.- Robert przeczesał palcami ciemne włosy i poprawił marynarkę. – Jak wyglądam?
- Jak seskbomba- powiedziałem nawet nie spoglądając na efekt końcowy. Zamieszałem kuflem; resztki piwa krążyły na dnie. Z grymasem na twarzy udawałem zainteresowanie tą karuzelą, a ci durnie uderzyli do dwóch dziewcząt przy barze.
            Wystarczyło pół godziny, a obydwie osobniczki siedziały z nami przy stoliku i już działały swoimi magicznymi sztuczkami na Jacka i Roberta. Ja siedziałem cicho, z zażenowaniem patrząc, jak ci w miarę ogarnięci faceci dają się robić w wała. A może dając robić się w wała, to oni robili te dziewczyny w wała? Nigdy nie załapałem tych ich strategii wojennych, które chyba musiały być skuteczne, bo panienki ciągnęły za nimi sznurem.
            Nie, że za mną nie ciągnęły. Ciągnęły, ale same, ja ich nie bajerowałem, chyba za stary na to się robię. Wolałem już raczej inteligentną pogawędkę, na którą tu i teraz nie mogłem liczyć.
- Dlaczego siedzisz tak cicho?- uniosłem twarz znad kufla, prosto w dwie wielkie półkule, naciągnięte błyszczącym materiałem.
- Ojejej, poznajcie się to nasza koleżanka, Monika. – odezwała się dziewczyna adorowana przez Jacka.
- Mmonika- nowopoznana zamruczała zmysłowo i uścisnęła moją dłoń, którą wyciągnąłem raczej machinalnie, niż z prawdziwej chęci powitania. Monika przysiadła się obok mnie.
- Jesteś raczej nieśmiałym typem, co? – No, ty na pewno do nieśmiałych dziewczyn nie należysz.
- Po prostu gorszy dzień.
- Ten dzień jeszcze się nie skończył, więc może nie będzie aż tak źle? A jak masz na imię, mój biedaku? – tylko nie twój.
- Krystian.
- Mmmm Krysssstian. Pasuje do ciebie.
            Skończ kobieto, nie pogrążaj się. Nie każ mi myśleć, że w pobliżu kręcą jakieś porno, a ty wyrwałaś się na chwilę z planu.
- Czym się zajmujesz? – zapytałem od niechcenia, by dała już spokój mojej tożsamości i nie wymawiała mojego imienia, tonem jakby miała orgazm.
- Studiuję i pracuję.
- Naprawdę?- jak to dobrze, że mój niski głos maskował moje znudzenie i brak zainteresowania. Chociaż w tym przypadku, nawet gdybym czytał na głos książkę telefoniczną, Monika  miałaby mokro w majtkach.- A co?
- Studiuję zarządzanie i marketing i pracuję jako masażystka. Ty też opowiedz mi o sobie. Lubię ciebie słuchać, masz taki seksowny głos. – A nie mówiłem? Kisiel w majtkach. Lubisz mnie słuchać? Zamieniłaś ze mną trzy zdania.
- Ja? Nie mam co opowiadać, pracuję jako salowy, kojarzysz może szpital na Banacha? To właśnie tam. – Zaraz obciekający błyszczykiem różowy dzióbek zniknie, panna będzie zdegustowana moim miejscem pracy i wróci na swój plan pornosa.
            Może gdybym miał lepszy humor powiedziałbym coś innego. Może… Nie to gruba przesada, nie zabrałbym jej do swojego mieszkania i przeleciał. Do hotelu jakiegoś… Za dużo pieniędzy. W łazience. W łazience mogłoby być. Ale nie miałem humoru, panna mi się nie podobała i ogólnie najchętniej wróciłbym już do domu.
- Rozuumiem, jesteś takim outsaiderem? Taki nie mainstreamowy? – Cholera. Mogłem powiedzieć, że jestem śmieciarzem albo hodowcą trzody chlewnej. A może najlepiej było powiedzieć prawdę? Przestraszyłaby się, że jestem matematykiem.
            Jezu, zabierzcie ją!
- Po prostu zawsze o tym marzyłem.
- Lubię facetów, którzy wiedzą, czego chcą.
 Dlaczego, o słodki Jezu, dlaczego na mnie lecą jakieś wątpliwe lale. Napalone wątpliwe lale.  Blondyny, z chamskim odrostem na pół metra, tuszem ściekającym z rzęs i za ciemną szpachlą na twarzy. Kije bambusowe, o ładnych kształtach, ale puste w środku.
Po godzinie beznadziejnie luźnej konwersacji dziewczyny zakomunikowały, że muszą iść do toalety. Wszystkie trzy. Naraz.
- Macie gumki? – Spytał Robert, gdy drzwi do damskiej łazienki zamknęły się.
-Chciałem zadać to samo pytanie.- Skrzywił się Jacek. – A ty co? – Spojrzał na mnie.
- Ja nie.
-Laska ma cycki jak poduszki powietrzne, a ty z tego nie korzystasz?
- Nie jest w moim typie. Za wysokie progi, jak na jej nogi.
- Patrzcie go, jaki się wybredny przez ten WUM zrobił. Ale gdyby, nazywała się Róża Olmasz, to nie miałbyś nic przeciwko.
- Daj mu spokój. – Robert zaśmiał się. – Po prostu wyszedł z formy. A widać, że Monika jest wyrobiona. Nie podołałby.
            Gdybym był trzeźwy olałbym, ale teraz coś się we mnie zagotowało. Może to zszargany honor albo duma. Ja nie podołam?
            Gdy tylko Monika znów siedziała przy mnie, rozpocząłem atak. Głosem, spojrzeniami, uśmiechem. Wszystkim tym, co powodowało u studentek rumieńce. Już nie mówiąc o oblizywaniu i przygryzaniu ust. Niby przypadkowym dotykaniu jej ud, komplementowaniu ładnie ułożonych włosów.
            Każda dziewczyna to łykała. A Moniki nawet nie trzeba było komplementować. Miała na mnie ogromną ochotę. Nawet się nie krępowała.
            Niebawem opuściliśmy lokal i taksówką udaliśmy się do mojego mieszkania. Potem wszystko działo się tak szybko. W jednym momencie byliśmy jeszcze w kurtkach, za chwilę Monika dobierała się do mojego rozporka. Niecierpliwymi szarpnięciami zerwałem z niej ubrania i zatopiliśmy się w bieli pościeli mojego łóżka.

Rozdział 2. Podróże autobusem cz. 2

Znów nastał okres, gdy widziałem jak wygląda blat mojego biurka, niezmącony bzdurami studentów. Sprawdzone prace grupy C leżały w teczce, a teczka na ławce. Konsultacje. Tak to chyba można nazwać. Małpy przychodzą, oglądają swoje wypociny, krzywią się i chcą by im jakoś pomóc zaliczyć ten semestr. Nie jestem cudotwórcą i w tydzień nie zrobię z idioty matematycznego geniusza. Tak, jestem bezwzględny, wredny, bezduszny i kawałem chuja. Reszty epitetów pod moim adresem, jakie rzuciła Kruel nie usłyszałem. Cóż nawet namiętny romans jej palców z przyciskami kalkulatora nie pomógł. Niewystarczająco stymulowała mózg albo co tam miała w głowie.
            Jedyną osobą, z której byliby ludzie była Róża Olmasz. Nie zdziwiło mnie to szczególnie. Jedynie przy jej kartce nie miałem ochoty przegryźć pomarańczy w skórce, zamiast bez. Chociaż, gdy znajdowałem błędy w jej pracy, miałem z tego perwersyjną przyjemność. Każde czerwone przekreślenie i znak zapytania napawały mnie obrzydliwą satysfakcją. Jestem opętany.
            Zamiast cieszyć się, że choć jedyna osoba w grupie jako tako się uczy, to próbuję zgnieść ją jak robaka. Gdybym indywidualnie wyjaśnił jej te złożone funkcje, to na kolokwium semestralnym poradziłaby sobie bez problemu.
            Pukanie do drzwi. O wilku mowa.
-Dzień dobry.
-Niech pani usiądzie. – wyjąłem z teczki jej pracę.- muszę przyznać, że napisała pani najlepiej to kolokwium. Ale zauważyłem także, że ma pani trochę problemów z złożonymi funkcjami i ich pochodnymi. Mógłbym pani jeszcze wyjaśnić to i owo.
            Dziewczyna zrobiła wielkie oczy. Pewnie oczekiwała, że wyzwę ją od kretynów i powiem, żeby wypchała się swoją kartką. Dlaczego oni traktują mnie jak potwora?
-Umówiłaby się pani ze mną? – Nie wiem, jak to możliwe, ale jej oczy zrobiły się jeszcze większe niż poprzednio. Wtedy zrozumiałem dwuznaczność swojej propozycji. – Żeby popracować nad tym? Przygotowałbym przykłady, jakieś zadania. Powiedzmy… Jutro, po południu. Przyszłaby pani do pracowni matematycznej. Hm? – uniosłem brwi i czekałem na jej reakcję.
- Um… Dobrze, na którą godzinę?
- Na piętnastą? Pasuje pani?    

             
***

- Nie rozumiem… nie wychodzi mi! Jedno wielkie zero! Zero!- Róża odrzuciła ze zrezygnowaniem kartkę, na której rozwiązywała przykład.
-Ale czego pani nie rozumie?
- Wszystkiego! Nic! Ach, powinni mnie dawno wywalić!
-  Niech no pani mi pokaże. Jest całkiem dobrze, tylko tu pani skróci, o tutaj, i to pomnożyć przez nawias i jest okej.
- I co z tego? Jak ja nie rozumiem, dlaczego mam tak zrobić? Niech mi pan to wytłumaczy!- Usiadła obrażona ze skrzyżowanymi na piersi rękami.
- Takim podejściem nigdy się pani nie nauczy.- odburknąłem pod nosem
- Z takim nauczycielem to na pewno.
            Dziewczyna wjechała mi na ambicje. Długo nie pożyje na tym świecie. Już ja jej dam, pożałuje, że się urodziła! To po jaką cholerę tu przyszła?
- Może nie ze mną jest problem, a z panią? Może pani wcale nie chce zrozumieć? Uroiła sobie pani w mózgu, zakodowała, że jestem kompletną niemotą, która pani niczego nie nauczy?
Ma pan chociaż raz stuprocentową rację! Jest pan niemotą, zadufanym gogusiem, przechadzającym się po korytarzu z miną: patrzcie na mnie, jaki jestem piękny! A na ćwiczeniach stoi pan sobie, żuje bez przerwy tą przeklętą gumę, doprowadzając tym wszystkich do szewskiej pasji. Rozwiąże pan sobie jeden przykładzik, z pełną nonszalancji pozą. Kompletnie gdzieś ma pan, że my nic nie rozumiemy!
- To są studia! Nikt  pani za rączkę prowadzał nie będzie! Gotowych rozwiązań pod nos nie podetknie!
-  Dziękuję, za jakże cenną radę i przepraszam za marnowanie pana drogocennego czasu! – Olmasz porwała ze stolika kartkę z zadaniami. – Resztę rozwiążę w domu! Mam tylko nadzieję, że moje kolokwium będzie sprawdzał ktoś kompetentny.
            Zanim zdążyłem coś dodać, odwróciła się na pięcie i wyszła, trzaskając drzwiami. Chyba jeszcze przez minutę stałem w bezruchu z otwartymi ustami i uniesioną brwią.
            Gdy odzyskałem władzę w członkach, myślałem, że rozniosę tą kanciapę, którą była pracownia matematyczna. Z lędźwi wyrwał mi się dźwięk, któremu najbliżej było do ryku niedźwiedzia. Pozrzucałem ze stolika kartki, które razem zapisaliśmy, rozwiązując przykłady. Usiadłem na krześle i przywaliłem głową w stolik. Poczochrałem się po włosach w akcie bezsilności.
            Kretynka. Kretynka największa ze wszystkich. Bezczelna, głupia idiotka. A ja tak zwymyślałem Kruel. Podczas, gdy prawdziwy demon był ukryty w tym liczącym sobie niewiele ponad metr sześćdziesiąt ciałku.
- Krystian, co to za hałasy? – no cudownie, brakowało mi tylko Kłacznikowa. Co Krzysiu, przyszedłeś sobie zrobić kawki, w swoim beznadziejnym kubeczku z owieczką?
- Gorszy dzień. –opowiedziałem, nie odrywając policzka od blatu stolika.
- Tylko nie hałasuj tak bardzo.- Kłacznikow uśmiechnął się ze zrozumieniem. Spieprzaj i nie traktuj mnie jak jednego ze swoich studentów. Daruj sobie te ojcowskie uśmieszki i opuść lokal. Jak najszybciej.
            Głupia gówniara. Zabolało. Już nawet nie chodziło o jazdę po ambicji. Chociaż minimum jebanego szacunku oczekuję, nawet po studentkach, które myślą że pozjadały wszystkie rozumy. A znikaj, przepadnij, przepisz się do grupy Kłacznikowa i niech on tam na ciebie chucha i dmucha, jak na genialne dziecko, z matematycznymi uzdolnieniami. Bo ja nigdy tego nie zrobię. Nigdy!
            Panno Olmasz, bardzo gratuluję, zostałaś honorową idiotką, strąciłaś z podium nawet Kruel, choć wydawało mi się, że to niemożliwe.
            Potarłem dłońmi twarz. Boże, czym ja się w ogóle przejmuję? Jakąś marną studenciną? Westchnąłem, przeciągnąłem się i podrapałem po głowie. Sprzątnąłem śmietnik z podłogi, naciągnąłem płaszcz.
            Wypiździewo na dworze stało się jeszcze gorsze niż było poprzednio. Do pochmurnego nieba trzeba dodać śnieg leżący to tu, to tam. Jak był potrzebny to go nie było, a teraz, gdy powinno się już robić ciepło to nagle spadł. A niech go diabli wezmą.
            Zaraz zaczynała się sesja, a to oznaczało, że przez prawie miesiąc nie będę musiał oglądać bandy idiotów. Co najwyżej ich kolokwia. A pies to chap. Dziś wieczorem zabieram tych durniów, na degustację napoju bogów, jakim było piwo.

Rozdział 2. Podróże autobusem cz. 1

Czwartek. W końcu czwartek.  Moja teoria o mnożeniu kolokwiów okazała się nieprawdziwa. Na moim biurku leżał już tylko jeden stosik walecznych kartek. Reszta była już sprawdzona albo sprawdzona i oddana. Aby tylko przeżyć jutro. Kolokwium z granic i pochodnych grupy C.
            Wyszedłem z obskurnego budynku WF, który pasował do szaroburej aury na dworze. Niby kurcze styczeń, ale ani to zima, ani jesień. Jedno wielkie niewiadomoco. Minąłem budkę chińczyka, zapachniało przyjemnie. To mi przypomniało, że w lodówce miałem pustki.
            Dodawałem do mentalnej listy zakupów pomarańcze, gdy usłyszałem je. Papużki nierozłączki z analityki medycznej. Stały na przystanku czekając na tramwaj. Co chwila wybuchały śmiechem i stroiły śmieszne miny. Stały we czwórkę. Co ciekawe, żadna nie wiodła prymu, uzupełniały wzajemnie swoje wypowiedzi.
            Mijałem je i jedna się odwróciła w moją stronę. Zmierzyliśmy się wzrokiem, po czym ona uśmiechnęła się i głośno wypaliła:
- Dzień dobry!
            Nie wiem, kto był w większym szoku. Ja, ona czy jej koleżanki. Zrobiłem tylko głupi wyraz twarzy. Jak wcześniej wspomniałem, studenci uznawali się za lepszych ode mnie, dlatego „dzień dobry” nie słyszałem za często. Nie odpowiedziałem. Nie wiem dlaczego. Minąłem je i szedłem dalej w stronę swojego przystanku. Do moich uszu dobiegł głośny śmiech, Głośny, histeryczny śmiech, któremu zawtórowały trzy inne.
            Zapomniałem o zakupach. Od ścian czaszki odbijało się echo śmiechu papużki. Oczywiste chyba było, że to ja go wywołałem. Czyli nierozłączki podśmiewały się ze mnie. Podejrzewałem to już wcześniej. Bezczelne gówniary.
            Wsiadłem do autobusu nadal myśląc o tych studentkach. Teraz z czystym sumieniem mogłem określać je idiotkami. Nawet jeśli były dobre z maty. Zwłaszcza ta od „dzień dobry”. Była najlepsza w grupie. Jak ona się nazywała? Jakoś tak niepospolicie. Klementyna? Rozalia… Róża! Nazywała się Róża Olmasz. Teraz sobie przypomniałem.
            I żeby  było milej Róża wsiadła na następnym przystanku. Nie widziała mnie, ale ja mogłem obserwować jej profil. Nigdy wcześniej nie zauważyłem, że jest nawet ładna. Do tej pory była tylko jedną z papużek, nadal jest. Ale w mojej świadomości zrodziła się jako odrębna jednostka. Jednostka z grubymi, ciemnymi włosami, zgrabnym, delikatnie zadartym noskiem, pełnymi ustami i rumianymi policzkami, które podszczypał zimny wiatr.
            Wysiadła kilka przystanków dalej. A ja wróciłem do swej listy. Stanęło na pomarańczach. Co mi się napatoczy pod ręce, to kupię. Nieważne.
            Wróciłem do mieszkania. Małe M2 dla (w miarę) niewymagającego singla to idealne rozwiązanie. Rozpakowałem zakupy, włączyłem telewizor, by jakieś dźwięki leciały w tle, odsłuchałem pocztę głosową, sprawdziłem maila.
            Przy biurku leżał czarny, pusty futerał po gitarze. Gitary miałem aktualny brak. Była gdzieś, cholera ją wie gdzie. Może u Jacka albo u Roberta albo jeszcze gdzieś indziej. A sam pokrowiec służył mi jako zastępcza misa na pomarańcze. Nigdy nie wiadomo przy układaniu którego pytania najdzie mnie chęć na owoc. Wtedy tylko wychylam się i mam je pod ręką.
            Skoro pomarańcze już są, to trzeba zacząć coś układać dla moich szczególnych debili.






                                                                 ***
            Kolokwium na półtorej godziny. Jasne, ale jeżeli moje debile będą potrzebowały więcej czasu, to poświęcę się i posiedzę z nimi jeszcze trochę. Tym bardziej, że dorwałem ciekawą książkę i zostało mi niewiele do końca. Idioci piszą, a ja czytam. Krzesło przy nauczycielskim biurku, to na pewno nie będzie moje ulubione miejsce do czytania. Niewygodne jak cholera. Co jakiś czas odrywam wzrok od lektury i rozglądam się po klasie. Niektórzy piszą, reszta przestaje wierzyć w swoje umiejętności. To nieważne, że większość przykładów robiliśmy na zajęciach.
            Najbliżej mnie siedzi Dżaśko. On już nic nie wymyśli, więc spokojnie mógłby oddać mi tę kartkę kwadrans temu. Dałbym sobie rękę uciąć, że patrząc się na swoje wypociny od nowa i od nowa tylko sobie pogorszy sprawę.
            Kruel w ławce za nim. Wstukuje coś w kalkulator. Jakby jej to coś pomogło. Po co komu kalkulator do obliczania pochodnych? Ale to tylko prosta dziołcha, wiec w sumie nie powinno mnie to dziwić.
            W rzędzie naprzeciwko mnie jest Róża. Wygląda nad wyraz spokojnie. Pisze powoli, ale to do niej podobne. Za nią siedzi reszta papużek. One już takie spokojne nie są, kreślą coś, zamazują.
            Pierwsi zrezygnowani oddają już swoje prace. Sala powoli się wyludnia. Został pedzio, męczący swoją pracę, Kruel i Róża. Szczerze mówiąc mogliby się troszkę pospieszyć. Ile można obliczać pochodną z logarytmu naturalnego z cosinus 2x? Ale w sumie to idioci. Mimo wszystko.
            Ach, oto Dżaśko w końcu poszedł po rozum do głowy i powoli wstaje, by oddać test. Chwila zawahania, siada znowu. Pisze, przekreśla, poprawia grzyweczkę. Człowieku, zlituj się i oddaj to! A może ty, Kruel? Zostawisz kalkulator w spokoju? Oddajcież mi te przeklęte kartki! Olmasz, chociaż ty bądź człowiek!
            Nie wiem czy usłyszała moje myśli, czy po prostu skończyła, Róża podniosła się z krzesła i ruszyła w stronę mojego biurka. Miałem na końcu języka, by powiedzieć jej coś. Cokolwiek. Czemu akurat padło na słowa?:
-Może mi pani oddać czystą kartkę?
            Spojrzała na mnie jak na skąpiradło, ale oddała ją. Powiedziała nawet „Do widzenia”, ale już bez takiego entuzjazmu jak wczorajsze „Dzień dobry”.
            Kretyn. Odłożyłem książkę na biurko i patrzyłem jak zniknęła za drzwiami. To pobudziło resztę. Pedałek i dziołcha jakby na sygnał oddali swoje prace. I to by było na tyle. Zebrałem wszystkie kartki do teczki. Teczkę spakowałem do plecaka i wyszedłem z sali.
 Moje małpy stały przed salą i przeżywały, jakie to trudne przykłady dla nich przygotowałem. Patrzyły się na mnie z wyrzutem, że w bezduszny sposób pozbawiam ich cudownej kariery analityków grzebiących w (kolokwialnie mówiąc) gównach. Na całe szczęście nie musiałem znosić ich zabijających spojrzeń, bo właśnie zacząłem weekend.
Uszczęśliwiony wyszedłem na mój autobus. Papużek na przystanku tramwajowym nie było. Na całe szczęście. Na przystanku stało dużo ludzi. Dużo za dużo. Nie chciałem tłoku w autobusie i z powodu niedoczytanej książki, którą mógłbym skończyć i z powodu tłumów, śmierdzących tłumów, dyszących mi w kark.
Jak się można było domyśleć, autobus był wypełniony po brzegi. Z czytania nici, ale za to ludzi dyszących na mój kark aż nadto. Męka, to mało powiedziane. Masakra. Temu określeniu było już bliżej, ale jednak to nie to.
Jeden przystanek mniej. Jak dobrze. Kilku ludzi wysiadło. Tylko szkoda, że drugie tyle wsiadło. Kokoszenie się  nic nie daje, przesuwanie też nie. Autobus wysycił się ludźmi, jeszcze jeden człowiek i nastąpiłoby jakieś strącenie, jeżeli już operujemy terminami chemicznymi (Ach, co ten WUM robi z  ludźmi).
Jakaś mała osóbka przecisnęła mi się pod pachą. Stała teraz ze mną twarzą w twarz, albo raczej twarzą w klatkę piersiową, bo taka była malutka. Uniosła czarnowłosą główkę. Róża Olmasz. Wytrzeszczyła na mnie, swoje i tak ogromne oczy. Odnotowałem, że oczy miała koloru mlecznej czekolady (to nieprawda, że mężczyźni nie widzą kolorów). Dwa kabelki wplątane we włosy z obu stron głowy. Słuchawki. To by tłumaczyło, dlaczego nie zwróciła na mnie uwagi. Teraz było jej głupio.
Nie inaczej było mi, bo nie wiedziałem, gdzie się patrzeć. Wybrałem jakiś nieistniejący punkt nad czubkiem jej głowy. Udawałem brak zainteresowania, ale i tak rejestrowałem, czego słuchała. Gust miała dobry. Placebo. Lubiłem ich. Nawet bardzo. Nigdy nie stracili formy i nadal trzymali poziom.
W sumie było miło. Słuchałem Placebo, tłum nie dyszał mi aż tak bardzo na kark, a ja miałem swój wyimaginowany punkt, w który się wpatrywałem. Błogą chwilę przerwał dzwonek mojego telefonu. Nie wyczułem wibracji, ale o to w trzęsącym się autobusie nie było trudno. Trudno natomiast było się do niego dostać. Brak przestrzeni oznaczał, że wykonując ruch dłonią, obmacywałem przy okazji stojących przy mnie. A przy mnie stała Olmasz. Przesunąłem dłonią po spodniach w stronę kieszeni. Umiejętnie wyginając kończyną wyjąłem komórkę. Pusto. Nic na wyświetlaczu. Jedno wielkie nic. To dlaczego, do cholery dzwonił?
- Halo?
            Dlaczego, do jasnej Anielki, ta dziewczyna miała „36 degrees” na dzwonek? Czułem się taki wyjątkowy do tej pory. Z tysięcy, nie, spośród milionów piosenek, ona miała akurat na dzwonku MOJĄ piosenkę? Bosko, po prostu bosko.
            Róża uśmiechnęła się do telefonu. Miała najszczerszy uśmiech, jaki kiedykolwiek widziałem, wyrażający bezgraniczną, dziecięcą wręcz radość. Gdy nasze spojrzenia się skrzyżowały, zagryzła usta, ale i tak nie mogła przestać się uśmiechać.
            Udzieliło mi się to, bo sam zacząłem suszyć zęby, tak bez powodu. Ludzie patrzyli na mnie jak na niepoczytalnego. A pies ich chap.
            Nie wiem, czy to przez nagły napływ pozytywnej energii, ale odezwałem się do Róży gdy skończyła rozmawiać przez telefon.
- Jak poszło pani kolokwium?- Boże, co za beznadzieja.
- Mam nadzieję, że dowiem się we wtorek.- To się nazywa krótka piłka. W sumie poczułem się jak piłka, z której spompowano powietrze. Człowiek próbuje być miły, zagaduje, a tu traktują go takim: łe, spieprzaj.
            Zapadła krępująca cisza. Która, prawdę mówiąc powinna zapaść, bo o czym może rozmawiać studentka ze swoim nauczycielem. Nie, że wymagam od kogokolwiek zwierzeń, a zwłaszcza od Olmasz. Zdecydowanie, nie chcę od niej niczego. A zwłaszcza zwierzeń. Ale czy do cholery nie należy mi się nawet niezobowiązująca rozmowa w autobusie, o pieprzonej pogodzie chociażby? Chyba zbliża mi się PMS. Niech mnie ktoś przytuli. Albo wyciągnie na piwo, dwa, ewentualnie dziesięć.