czwartek, 30 maja 2013

Rozdział 12. Mr. Brightside cz. 5


Oj dawno mnię nie było, ale jako, że zbliża się sesyja i że obiecałam dokończenie tego do 17 czerwca na czyjeś urodziny, to no jest ;)Mam nadzieję, że i tym razem zaskoczę ;) No i że nie przedobrzyłam na sam koniec. BTW to zakończenie wymyśliłam ucząc się do poprawy z organicznej, słuchając namiętnie Mr. Brightside'a. A dziś pisałam to, słuchając Lany i "Young and beautiful". Po Gatsbym zakochałam się w tej piosence ;)
Indżoj ;))


****
          Tomek w geście zdziwienia uniósł wysoko brwi. Ale o nic więcej nie zapytał. Przez krótką chwilę mierzyliśmy się wzrokiem.  Do mnie to jeszcze nie docierało, że stałem w domu Olmaszów i za chwilę zobaczę Różę. To prawie niemożliwe, a jednak. Nieokreślone uczucie ściskające jednocześnie gardło i wszystkie mięśnie okolic mostka ogarnęło mnie nagle i jak to mówią: jak grom z jasnego nieba. To było bardzo podobne do momentu zaraz przed egzaminem, tudzież super-hiper-ekstra ważną rozmową. No cóż, jakby nie patrzeć, to taka rozmowa właśnie miała nastąpić. A ja utraciłem zdolność umiejętnego układania wyrazów w zdania i wysnuwania jakichkolwiek, nie tylko logicznych i sensownych wniosków.
            W świetle najnowszych informacji i wydarzeń, naprawdę nie wiedziałem, co powinienem jej powiedzieć. Wszystko w mojej głowie się przewartościowało. Potrzebowałem czasu, by to uporządkować, a jego brak, był jedyną rzeczą, której paradoksalnie miałem pod dostatkiem.
            Czego ja tak naprawdę chcę? Od niej? Od siebie? Pierwotnie przecież zależało mi na swoim zadowoleniu, na byciu „uchachanym”, jak na tamtych zdjęciach. To takie egoistyczne, płytkie i niskie zachowanie. Teraz to wiem, że wartość najwyższą ma dla mnie jej szczęście. To radość i szeroki uśmiech Róży powodował podobną reakcję u mnie. I to mój priorytet, który osiągnę wszystkimi możliwymi środkami.
            Drzwi wejściowe zaskrzypiały i hol zalał głos Róży. Pozornie spokojny, ale moje wprawne już ucho wyłapało drżenie wywołane silną emocją.
- Konie trzeba traktować z należnym im szacunkiem i żaden tytuł szlachecki cię z tego nie zwalnia.
- Moja droga, cóż takiego mam czynić, byś w końcu przestała zwracać mi uwagę na to, że niewłaściwie traktuję te zwierzęta? – odpowiedział jej lekko śpiewny, ale pełen brzmiącej nudy głos Sławka.
- Obchodzić się z nimi z pasją i miłością.
- Bo pomyślę, że te wierzchowce kochasz bardziej niż mnie.
- Idź już! – Tak, to zdecydowanie Róża i jej nieznoszący sprzeciwu ton. Nawet nabzdyczony baron Łędzki nie ma tu za wiele do gadania.
            Drzwi głucho trzasnęły, gdy Sławek opuścił pole bitwy na tarczy. Stukot obcasów na drewnie sygnalizował, że Olmaszówna przemieszczała się w stronę salonu.
            Gdy stanęła w progu, moje serce zamarło, by potem z nawiązką odrobić ten chwilowy zastój. Stała nieruchomo, jakby zaskoczona moją obecnością. Z włosami w lekkim nieładzie, delikatną, brzoskwiniową opalenizną i uwydatnionymi piegami dawała podstawy pod ustawę, by pięknych ludzi karać grzywną lub więzieniem za powodowanie u innych głębokich kompleksów( nawiasem mówiąc, sam bym podchodził pod paragraf i dostał dożywocie).  Bezradnie uniosła brwi i kilkakrotnie zamrugała powiekami, wyglądając jakby miała zaraz zemdleć.
            Nie wydawała się być zła, wściekła ani nie zachowywała się w żaden sposób, jak powinna zachowywać się osoba, widząca człowieka, który miesiąc wcześniej porzucił ją ze słowami: nie masz mi nic więcej do zaoferowania. Wyglądała jak ktoś, kto po uprzednim i usilnym wmawianiu sobie, że przeszłość to tylko sen, dostał dowód zaprzeczający tym teoriom. To wszystko było wypisane na twarzy: nigdy nie miało być „my”, „ja Krystian, ty Róża”, to jedyne, na co mogliśmy liczyć.
- Co... co ty tu robisz...? – zapytała słabym głosem. Ton nieznoszący sprzeciwu uleciał gdzieś daleko.
            W tej chwili cały czar zabytkowego pomieszczenia i stojący opodal Tomek, to wszystko zniknęło. Byłem tylko ja, ona i jej cichy głos, tętniący całym bukietem uczuć. Tylko to miało znaczenie.  Moje serce wyrywało się spomiędzy żeber i chciało pociągnąć mnie całego za sobą. By podejść bliżej i przylgnąć do niej. By każda komórka mojego ciała mogła odetchnąć w głębokim ukojeniu i uldze. Otoczyć ją ramionami i zamknąć w sobie, tak mocno, by wniknąć w nią niemalże.
            Ale trwało to tylko chwilę, być może nieskończoną, ale chwilę. Bullet time się nieodwracalnie skończył, czas z powrotem płynął ze swoją stałą szybkością. Zorientowałem się, że powinienem coś powiedzieć, znaczy przedstawić cel swojej wizyty.
- Ja, ja mam coś dla ciebie. – czy to aura tego pokoju, ale nie potrafiłem płynnie wydawać z siebie jakichkolwiek dźwięków. Rozsunąłem swój plecak i wyjąłem z niego teczkę. Tę ostatnią otworzyłem i podałem Róży papierek od dziekana. Zaskoczona wzięła go ode mnie i przeniosła nań swój wzrok. Patrzyłem, jak jej oczy przemykają po kolejnych linijkach tekstu.  Po przeczytaniu jeszcze przez chwilę patrzyła nieruchomo na kartkę. W końcu podniosła głowę.
- Jak...?
            W odpowiedzi wzruszyłem ramionami.
- Przekonałem dziekana. Po prostu.
- Po prostu? I nie mogli tego przysłać pocztą? – czytaj: po jaką cholerę się tu pojawiłeś?
- Myślałem... pomyślałem, że jestem ci to winien i chciałem dać ci to osobiście.  – i tak przy okazji powiedzieć ci, jak bardzo za tobą szaleję.
            Róża potarła czoło, zastanawiając się, jak przyjąć tę nagłą zmianę. A drzwi znów trzasnęły i od progu dał się słyszeć głos jaśnie hrabiego.
- No, jeśli teraz cię nie zadowolę, to już nie wiem, kto to zrobi! – Sławek stanął obok Rołz i natychmiast oznaczył swoje terytorium. Nie, oczywiście, że jej nie obsikał, to byłoby obrzydliwe! Po prostu zwalił swoje przedramię na nią i otoczył ją niedźwiedzim uściskiem. Tak, wszyscy na całym świecie doskonale wiemy, że to twoja przyszła, a może już aktualna narzeczona! – Co to?
- To nie do wiary, ale przywrócili mnie na uniwersytet. – odpowiedziała mu Róża.
- To świetnie! – zawołał z tak udawaną radością w głosie, że nawet życzliwe uśmiechy Olgi są bardziej autentyczne i przekonujące. Po czym, jakby ta gałąź na jej barku to za mało, wpił się w różane usta.
            A mnie dosłownie zemdliło. Ślina mi się cofnęła, a Żłądek tak zaprotestował, jak jeszcze nigdy podczas jakichkolwiek libacji.  Sławek robił to tak natarczywie i nachalnie, wręcz pożerał jej twarz! Zacisnąłem pięści i zamknąłem oczy, ale na moich gałkach zdążył się już wypalić ten widok. Ściskało mnie i skręcało, ciało aż chciało krzyczeć, płonąć, niszczyć, eksplodować! Ale co ja mogłem?! Co? No, kurwa, co? Byłem przecież  kumplem Tomka, który przecież nawet Róży nie znał! A nawet już odrzucając moją przykrywkę, nie miałem do niej najmniejszych praw!
            Po obrzydliwym odgłosie odessania się ich ust, wszystko potoczyło się już szybko. Róża, z niemym pożegnaniem w oczach, opuściła dom, by sprawdzić, jak spisał się Sławomir Jan Łędzki. Rękę dam sobie obciąć, że to był pierwszy raz, gdy nie dość, że miał coś zrobić sam, to jeszcze spotkało się to z krytyką. Tomek jakby zmienił nastawienie do mnie i zaproponował, że podwiezie mnie do Olsztyna, gdyż z pewnością śpieszę się na pociąg. Pośpiech to ostatnia rzecz, która obchodziła mnie w tym momencie i tak w ogóle. Bo do czego miałbym się spieszyć?
            Wsiadłem do potężnej terenówki i obojętnym wzrokiem śledziłem ruch dyndającej się zapachowej choinki, przymocowanej do lusterka.
- Dziękuję. – Powiedział Tomek. Odpalił wóz i załączył muzykę na odtwarzaczu.
- Za co. – Teoretycznie to powinno być pytanie, ale mój Mózg przestał ogarniać, jak modulować głos, by nadać wypowiadanym słowom odpowiednie znaczenie.
- Że może wrócić na studia. I że nie powiedziałeś wszystkiego, co zamierzałeś.
            Oderwałem wzrok od zapachu.
- Skąd na to wpadłeś...?
- Bo... bo zachowujesz się jak...
- Jak? – Zmarszczyłem brwi z wyraźnym grymasem.
 - Jak Mr. Brightside.
            Co...? Olmasz tylko podgłosił radio.

Now they’re going to bed
And my stomach is sick
And it’s all in my head
But she’s touching his chest
Now, he takes off her dress
Now... let me go!

Cause I just can’t look 
its killing me
And taking control

            Ten facet ma nasrane we łbie? Znam to! Och, ironio, to Killersi, których Rołz mi zgrała, bo przecież mieliśmy jechać na Kołka. Ale czy rzeczywiście mieliśmy jechać? Czy raczej zabrałaby tam ze sobą swojego narzeczonego?

But it’s just the price I pay
Destiny is calling me
Open up my eager eyes
‘Cause I’m "Mr Brightside
"*

Jestem „panem Zazdrosnym”? Och, oczywiście, że jestem! Gdybym tylko mógł, to rozgniótłbym Sławusia na mielone, usmażył nad kilkumetrowym ogniem i tak przygotowane kotlety rozdałbym biednym!
Mam dość! Moje podzespoły się przegrzały, a wentylator nie nadąża ich chłodzić. Przełączam się na tryb stand by. Dobranoc. Bez odbioru.

***
Zaraz... gdzie ja... ale po co...? Podniosłem leniwie grabę i przetarłem oczy. W pozycji pół siedząco- pół leżąco- pół chuj wie co znajdowałem się w jakimś kiblu. Zasyfionym i śmierdzącym. Ale jak to...?  Głowa mnie tak niemiłosiernie napierdalała, jakby kto na niej wypróbowywał młot pneumatyczny. I to chyba na poważnie, bo w uszach dzwoniło mi, zupełnie jakbym kurwa stał przy dzwonach w Boże Ciało. Pojękując cicho oparłem się o porcelanowy tron.
Co ja tutaj robiłem? Jaki dziś jest dzień tygodnia? Kim jestem?Co? O nie! Naprawdę nie pamiętam, kim jestem? Eee... zaraz... Kulig... yyyy Krystian? Urodzony.... eee... jakoś tak chyba pod koniec listopada... lat niecałe dwadzieścia dziewięć. Zamieszkały.... yyy Białołęka Zadupie... zatrudniony.... hmmmm... aktualnie nigdzie. Stan cywilny....nieszczęśliwie, kurwa, zakochany kawaler!!!
No tak! No tak! No tak! No tak! Przecież urządziłem imprezę dla VIPów z okazji spierdolenia sobie życia. Lista VIPów:
1) Krystian Kulig
Koniec listy. Ja nie spraszam przecie byle kogo, tylko samą elitę, nie? Chwyciłem klamkę i podniosłem się z podłogi. Wyszedłem na korytarz. Na pierwszy rzut oka widać, że impreza. Porozrzucane ciuchy, walające się puste butelki, śmietki po tanim i chujowym żarciu.
            Ale mnie ta głowa nap... naprzemiennie pulsuje. Czym by tu zapić ból? No, jak to czym? Chłodną luksusową z lodówki! Otworzyłem drzwiczki. Chłodziarka ostatnio zamieniła się w pokaźny barek. Co by tu wybrać? Nie, kolorowe wódki mnie nie bawią, chcę coś konkretnego.
Kulig, ale ty się staczasz. – pogroził cicho palcem Mózg.
Och, pierdol się. – wyciągnąłem agenta 0,7.
Po ciężkim i długim namyśle udałem się z powrotem do łazienki.  I tak i tak się w niej w końcu znajdę, to po co sobie nadrabiać drogi i iść do salonu.  A w kiblu jest przecież miło, ciepło, blisko do muszli. No same zalety! Oparłem się o ścianę i odkręciłem butelkę. Pociągnąłem tęgi łyk. Zapiekło jak cholera. Ale co tam! Z dwojga złego lepiej żeby piekło niż bolało, nie?
Stukając kolejne toasty z sedesem, sukcesywnie opróżniałem zawartość agenta. Ja nie powiem, ale kibelek to całkiem wdzięczny towarzysz. Wysłucha, nigdy nie narzeka, a jak zbierze ci się na bełta, to przyjmie cię z otwartymi klapami.
- Bo ty wieeesz, ja ją chochałem, snaszy nadal. Ale powiec mi, jake ja mam szansse pszy tachim elegansiku? So ja mam? Nis, rosumiesz, nis! Nikt normalny nie fybiesze gołego obdartusa mająs do wyboru księsia ss bajki, ss mylyjonamy. A ja dla niej... aach! Napijmy się!
- Pierdoleni pajstfo młodzi! Niech nam, khurrfa żyyyjom! Stoo lat! Sałe sto laaat! Khuurfa kszysz na droge! Niech zwony im bijo! – waliłem rytmicznie (tak mnie się przynajmniej wydawało) butelką o futrynę. – Zyń, zyń, zyń! I juuuusz jej nioso suknie ss welonem, juszzz syganie szekajo ss musykoo...!
            I nagle brzdęk! Butelka pękła rozsypując po całej podłodze kawałki szkła. Ostro zakończoną szyjkę, całkiem obojętnie rzuciłem na podłogę.
- No maszz siii los! Wótka nam sieeee sbila! Iii chuj! Poszekaj, następną przyniosę! – podpierając się ściany, podniosłem się do pozycji prawie pionowej i prawie wyprostowanej.
            Zrobiłem jeden chwiejny krok. A potem coś głucho załomotało, zwalając si na rozbite szkło. Po głębokim namyśle doszedłem do wniosku, że tym czymś byłem jednak ja. Bardzo mądrze się wjebując na szkło, rozwaliłem sobie całe przedramię. Z łokcia ciurkiem kapała mi krew. Ale zamiast przerazić, całkowicie mnie to rozbawiło.
- Sobasz! Tszerfoone! Hehehe. Sobasz! – przycisnąłem dłoń do rany i pozostawiłem na drzwiach jej krwawy odcisk. – Faaajne! Safsze chciałem to srobiś. Baaajer! – począłem stemplować dłonią otaczające mnie powierzchnie.  – Pikasssso! Leonardo da Winczi! Rembrandt! Van Dam... snaszy... van Gog! Hahaha. Ale prafciwy artyfta to musi być koniesznie s papierosem! Tak, musze iść po papierosy!
            Podniosłem się i chwiejnym krokiem wyszedłem na korytarz. Opierając się o ścianę zostawiłem kolejne ślady mojego artystycznego geniuszu. W sypialni niezdarnie odsunąłem szufladę i wyjąłem opakowanie fajeczek. Potem zabrałem się za szukanie zapalniczki. W międzyczasie znalazłem komórkę, na którą od jakiegoś czasu dobijał się Biegacz. Sorry Bartuś, na imprezie jestem!
            Na biurku, zamiast potencjalnego źródła ognia znalazłem wywołane zdjęcia Róży. Podniosłem jedno.
- Ty!!! Ty!!! Tak się nienawisę! Tak barso się nienawisę! – przedarłem zdjęcie na pół i rzuciłem. Kawałek papieru wykonał dwie zgrabne beczki w powietrzu i gładko wylądował pod biurkiem. Chwilę później skoczyłem za nim. – Pszepraszam! Wsale się nie nienawise! Nie to niepraffda! Napraffdę! Kocham się! Pszepraszam! – przygładziłem fotografię, pozostawiając na niej krwawe smugi. Obok pozostałej części znalazłem zapalniczkę.
            Wyczołgałem się spod mebla. I znów znalazłem się w przedpokoju z zamiarem udania się na balkon. Przeszkodziła mi w tym jedna rzecz: białe plamy przed oczami. Machnąłem ręką, by je odgonić i zawadziłem o szafkę na buty. Runąłem na panele razem z nią.
            Wybuchłem głośnym, szaleńczym śmiechem. To wcale nie były białe plamy, to śnieg! Pada śnieg! Taki biały, taki zimny, poczułem go na swojej skórze, rzeczywiście zaczęło się robić trochę chłodno. Zawsze lubiłem zimę. I tę ciszę.
            Leżenie w śniegu zaczęło być trochę meczące, przecież może przeznaczenie mnie wzywa! Wszak jestem panem Zazdrosnym... chciałem się podnieść, ale moje ciało zdawało się być całkiem zdrętwiałe. Nie mogłem poruszyć żadnym palcem lewej ręki. Ale w sumie po co się spieszyć? Nikt mnie nie goni, a panem Zazdrosnym mogę równie dobrze zostać jutro, albo pojutrze... Tymczasem lepiej się prześpię...
            Łup. Łup. Łup. Głośne, nierytmiczne uderzenia i niezrozumiałe, przytłumione głosy wyrwały mnie ze stanu podświadomości. Co to? Kto to?
- Zawołaj tego ciecia, niech otworzy te przeklęte drzwi! Krystian, to nie jest śmieszne, otwórz te cholerne drzwi! Proszę!
            To do mnie...? Ale po co? Niee, bo śnieg się wysypie....
Zgrzyt klucza w zamku i wrota stanęły otworem.
- O Boże...! – ktoś krzyknął.
- Jezus Maria! – ktoś poprawił.
- Matko Boska i wszyscy święci! – gratulacje, zgarnia pan całą pulę!
            Ktoś zwalił się obok mnie.
- Mój Boże, Krystian! Obudź się!
            Niechętnie otworzyłem powieki. Ujrzałem przed sobą twarz Bartka, a nad nim pochylających się Żmiję i lekko pozieleniałego pana ciecia.
- Żyjesz! Żyjesz! Posłuchaj mnie! Nie zamykaj oczu, karetka już jedzie!
- No, ciekawe jak? – Och ten wiecznie ironiczny głos Żmii, prawie się za nim stęskniłem.
- To kurwa zadzwoń po nich! – głos Biegacza stał się prawie piskliwy.
- Ja.... ja zadzwonię. – powiedział „ochroniarz”, zakrywając sobie usta chusteczką w kratkę. – I przyprowadzę tutaj ratowników.
- Dobrze, dobrze... Coś ty najlepszego narobił. Jezus! Ile krwi!
- Masz!
- Co to jest?
- Zawiąż mu to na ramieniu.
            Usłyszałem kroki.
- Gdzie tam leziesz?
- Szukam!
-Czego? Kolosów?
- Dokumentów, sieroto! Dowodu osobistego, ubezpieczenia, jakiejś książeczki z krwiodawstwa z zapisaną grupą krwi, bo jakbyś nie zauważył, transfuzja krwi mu się przyda!
- Dobra! Już nie drzyj się na mnie! – Bartek głośno pociągnął nosem i stłumił szloch.
- B... Bartek. – powoli podniosłem na niego wzrok. – Z.. z.. zima...
- Zimno ci? Olka, rzuć mi tu jakiś koc czy coś! Spokojnie, wszystko będzie dobrze... tak. – nie byłem pewien czy Maratończyk uspokajał mnie czy siebie.
- Kurwa! Kulig! Jak mi tu umrzesz, to ja cię normalnie zabiję!

            Ja.. umieram? To niemożliwe. Całkiem inaczej wyobrażałem sobie śmierć. Myślałem, że rozpaczliwie będę przed nią uciekał. A teraz, kiedy jest biało i coraz ciszej, to nawet mi się nie chce. Ostatkiem sił zacisnąłem palce wokół zdjęcia Róży i powoli zamknąłem oczy.
________________________________________________

niedziela, 5 maja 2013

Rozdział 12. Mr. Brightside cz. 4


Ten fragment wydaje mi się pompatyczny i nadęty niczym dialogi w "Modzie na sukces" czy innej "Dynastii". Trochę inaczej wyobrażałam go sobie. No, ale cóż. Ogólnie cały rozdział jest takim powrotem w stronę klasyczniejszego romansidła. 
Rozdział ten dedykowany jest drowi Z., który w najbliższy wtorek obleje mnie z chemii fizycznej, bo zamiast się kuźwa uczyć to ja najpierw poszłam na zakupki, potem gotowałam obiadzik, jeszcze później przez 5(!!!) godzin czytałam i oglądałam różne materiały o Illuminati i masonach. No, bo z pewnością ta wiedza przyda mi się przy zdawaniu fizycznej. Chyba, że postraszę dra, że mam wpływowych znajomych w loży, czy coś. A na koniec pisałam pomarańcze właśnie. 
Dobra, nie zanudzam, bo sama ziewam przy pisaniu tego szajsu;)
Indżoj

***
             Że jak?! Że co, kurwa? Byłem w takim szoku, że zamiast, jak każdy zszokowany zatrzymać się, ja szedłem dalej. I wierzcie mi albo nie, mój umysł po prostu się wyłączył. Nie myślałem o niczym, nie analizowałem usłyszanych przed chwilą słów. Zwykła (czy może wręcz niezwykła) pustka przygniotła mnie i wstrzymała wszystkie funkcje życiowe. Coś do tej pory niespotykanego. Jakby paraliż obejmujący tylko mózg. Czy przegrzanie podzespołów z powodu przeciążenia systemu?
- Róża to oczywiście młodsza siostra Tomka. Znasz ją? – dopłynął do moich uszu głos Łędzkiego. Zza dalekiej kurtyny głębin i grubych dźwiękoszczelnych ścian.
- Co...? – zmarszczyłem brwi. – Nie.  – to był stan gorszy od całkowitej dekoncentracji. Słowa odbijały się od wewnętrznych kości mojej czaszki i brzmiały, jakby wypowiadane w innym języku. Nie myślałem o nich, o ich sensie, za to boleśnie odczuwałem próżnię w głowie.
- To dziś ją pewnie poznasz. Ale pamiętaj, ona jest już komuś obiecana.
           Obiecana? Zaśmierdziało to co najmniej uprzedmiotowieniem. Jego narzeczona...? Róża. Jest. Jego. Narzeczoną. Powoli to docierało. I zaczynało rozkwitać w mojej głowie jako fakt.
- Czyli jesteście razem, tak? – choć nie wiem, jaki był sens trzymania się swojej przykrywki, to nadal o nią dbałem. Być może dlatego, że po raz kolejny, granie kogoś, kim nie jestem, pozwalało mi nie rozsypać się w pył.
- Coś w tym rodzaju. To więcej niż bycie razem. To małżeństwo pozwoli na połączenie się dwóch starych rodów z tradycjami. Jest jak najbardziej korzystne.
- Czyli to po prostu dobry interes? – ściskałem pięści i przygryzałem policzki aż do krwi.  Chyba jednak jestem głupim i naiwnym romantykiem, skoro wierzyłem w istnienie miłości. A tymczasem wszystko to najzwyklejszy w świecie biznes.
- To coś więcej. Nie rozumiesz tego, bo kim ty właściwie jesteś? – dla ciebie mogę być nawet tęgą murzynką po pięćdziesiątce! Nadęty dupku! – Ktoś z niższych warstw społecznych nigdy nie zrozumie pewnych truizmów, tak oczywistych dla pociągających za sznurki i mających wpływy w tym świecie. – Gościu chyba sądzi, że jest jakimś Illuminati, czy co? No, chyba, że rzeczywiście należy do jakiejś loży masońskiej. Po szlacheckich pojebach można się spodziewać wszystkiego. – Żywię nadzieję, żem cię nie uraził. Życie tutaj toczy się całkiem innym biegiem niż w mieście. My zwracamy ogromną uwagę na rody. I ich siłę. Musimy trzymać się blisko siebie i się umacniać. Bo tylko to pozwoli nam przetrwać.
- Ta. A gdzie w takim małżeństwie miejsce na szczęście i uczucie?
- To są durne porzekadła, którymi się karmi maluczkich!
- Czyli rozumiem, że bezwolnie poddajecie się małżeństwu, a satysfakcja i spełnienie jednostki przestaje mieć znaczenie? – prowadziłem beznadziejną dyskusję, która prowadziła do niczego. Tylko po to, powoli odkryć, że nie ja jeden wykorzystywałem w mojej relacji z Różą. Tyle, że ja byłem tym głupim, który mimo wszystko wpadł po uszy.
- Nie dość, że niestrudzony wędrowiec, to jeszcze buntownik bez powodu. Tak bardzo boli cię los tych, którzy godzą się ze swoim przeznaczeniem? – tak, cholernie mnie boli los dziewczyny, której jedyną rolą życiową będzie bycie żoną cholernego Sławomira Jana  Łędzkiego! Tak bardzo mnie boli, że dostaję skurczu wszystkich narządów wewnętrznych. – Pocieszę cię, ciebie taki dylemat nigdy nie będzie dotyczył. Będziesz mógł ożenić się ze swoją „dziewczyną marzeń”, by za kilka lat zrobić jej dzieciaka, a potem ją zostawić. Bo nawet istnienie dziecka nie będzie wystarczająco silnym spoiwem.
- Z pewnością pieniądze silniej łączą ze sobą ludzi! – warknąłem przez zaciśnięte zęby.
- Nie pieniądze. Wyższy cel. Moja narzeczona mówiła podobnie. Tak samo się buntowała. Takiego pragnienia wolności nabrała w Warszawie. Bzdurnie uroiła sobie w głowie, by móc poczuć spełnienie. Głupie banialuki. Ale w końcu zrozumiała i pogodziła się z tym. Już samo pójście na te studia było marnym pomysłem, ale niech ma. Myślała, że ucieczka do stolicy jej w czymś pomoże. A stało się tak, że ten wyjazd tylko potwierdził wszystko to, o czym jej mówiłem.
- O wyższym celu?
- O tym, że może sobie uciekać, wpierać, że może być wolna. I tak do mnie wróci. Bo tylko ja mogę zapewnić jej taki byt, do jakiego się przyzwyczaiła. I na jaki zasługuje. Pogoń za mrzonkami uświadomiła ją, że mimo najlepszych intencji i starań, ona jest księżniczką, od małego wychowaną w przepychu i luksusie. A rezygnacja z takiego stylu życia była o wiele trudniejsza, niż jej się wydawało.
            Ten facet jest po prostu... Uhg! Jak on śmie mówić w ten sposób o Róży! Dla niego to po prostu ciekawa transakcja. Czy ci ludzie tutaj są jacyś popierdoleni? Czy światem naprawdę rządzi już tylko pieniądz? Czy rzeczywiście jestem ostatnim wierzącym w coś innego? Kruczyński wcale nie miał uśmiechu podziwu, tylko grymas politowania dla mojej głupoty i naiwności. A wydawało mi się, że już trochę znam świat, po którym stąpam.
            Czuję się oszukany. Moje całe życie jest kłamstwem. Tu nie ma miejsca na prawdę. Karmimy się oszustwem i obłudą. Zostałem znokautowany własną bronią. Czyli jednak ta cała zła karma, to prawda? Ja wciskałem Róży kit, podczas gdy ona robiła to samo ze mną. Jak to możliwe, że na tak marnej pożywce wyrosło nasze uczucie. O ile w ogóle można mówić o „naszym” uczuciu. Czyżbym był mrzonką  która uświadomiła jej, że jedynym i słusznym partnerem dla niej będzie Sławek?
- Jesteś kumplem Tomka, a nie wiedziałeś o jego rodowodzie?
            No to pięknie. Mój „undercover” właśnie diabli wzięli.
-E.. Tomek mało komu ufał w środowisku. No i wiesz, on był po prostu skromny. – Mam nadzieję, że niektóre cechy zarówno Róża, jak i jej brat razem posiadają.
- Racja, zapomniałem, że raczej nie opowiadał każdemu ziomowi spotkanemu w barze, że w bocznej linii jest królewskim potomkiem. – Ta, pewnie ty chwalisz się tym bardziej, niż wszyscy Olmasze razem wzięci. Strasznie żeś się nakręcił, że będziesz dzielił łoże z królewną? Sorry, stary, ale ja byłem pierwszy. O ile tekst z dziewicą, nie był kolejną ściemą.
            Nienawidziłem gościa, najszczerzej na świecie. Miałem chęć ściągnąć go z tej chabety i rozsmarować na całej żwirówce. Albo odciąć łeb łopatą  i napluć do szyi. Lub zrobić tysiąc innych rzeczy, które doceniliby średniowieczni kaci. Swoją drogą, skoro ten frajer jest taki staromodny, to czemu kuźwa nie? Zamknąć go w żelaznej dziewicy za samo przedmiotowe traktowanie kobiet. Za sprowadzenie Róży do  roli żywego i ekskluzywnego inkubatora, który da mu dziedzica. Żółć i jad gotowały się we mnie i to w takich ilościach, że ani wątroba ani pęcherzyk (broń Boże woreczek!) żółciowy tego nie pomieszczą. Miałem tak niewypowiedzianą chęć zmasakrować jego przystojny ryjek, że przy mnie Edward Norton to tylko pogłaskał Jareda Leto w „Fight Clubie”!
            A co zrobiłem w rzeczywistości? Wcisnąłem łapy do kieszeni i tępo patrzyłem się przed siebie, powstrzymując się z całych sił od płaczu z bezsilności. Paznokcie wbijały mi się we wnętrza dłoni, by choć trochę odreagować rosnącą nienawiść do samego siebie.
            To mnie jednak tylko zmotywowało. Uwolnię ją z tego wszystkiego. Przecież ona jest tak piekielnie inteligentna. Ona nie da się zdominować, bo tylko wolna jest naprawdę szczęśliwa. Przy mnie kwitła. To nie Sławek, tylko ja mogę dać jej szczęście, bo to przy mnie będzie miała swobodę. Róża nie może zmarnować swojego potencjału i talentu. Jest zbyt wspaniałą osobą by widzieć w niej tylko pomost dla połączenia dwóch fortun! Ona może być kimś więcej, niż tylko żoną i matką. Niż rozkapryszoną szlachcianką, której jedyną ambicją jest leżenie na szezlongu i roztaczanie wokół siebie aury. Do cholery! Czy nikt jej tu nie rozumie!?
            Skręciliśmy w boczną dróżkę prowadzącą w mały lasek. Czy może raczej zagajnik, który na dobrą sprawę skończył się, zanim jeszcze się dobrze zaczął. A widok, który roztaczał się przed moim wzrokiem doprawdy wprawił mnie w osłupienie. Gdzie okiem nie sięgnąć łąki z soczystą trawą i stadami koni, których umaszczenie niesamowicie lśniło w słońcu. Na horyzoncie majaczyła się tafla jeziora, delikatnie marszczona podmuchami popołudniowego wiatru, rozpromieniona blaskiem promieni i poprzecinana kępkami trzcin. I wreszcie wielki plac, z którym zlewała się ścieżka. Dookoła placu budynki gospodarcze: stajnie, garaże dla maszyn, stodoły pełne siana i słomy. Po placu kręcili się ludzie w odzieży roboczej , całkowicie pochłonięci swoimi zajęciami zignorowali nasze przybycie. Ten widok już mi wystarczał, by uznać to miejsce za idyllę. Lecz dopiero widok dworku, uświadomił mi, że to miejsce było piękniejsze niż raj. Kojarzycie budyn z „Pana Tadeusza”? To pomnóżcie sobie go razy dwa, dodajcie, że stoi na małym pagórku, delikatnie oddalonym do placu, porośniętym najklasyczniejszymi przykładami roślinności kojarzonej z wsią i doprawcie szczyptą sielskiego tła. Tadam! Tak właśnie wyglądał dom Róży Olmasz. Moja rodzina z marnym czteropokojowym mieszkaniem na śmierdzącym i brudnym Śląsku może się po prostu schować.
            Onieśmielony i oczarowany jednocześnie, wgapiałem się z wywalonym jęzorem w żywy dowód, że Rołz naprawdę była szlachcianką, i do tego nie wywodzącą się z gołoty, tylko raczej magnaterii. Na szczycie schodów, ozdobionych białymi kolumnami stał kolejny jegomość w bryczesach, którego szybko zidentyfikowałem jako brata Róży. Porównując ze zdjęciem, które otrzymałem w Wielkanoc, w realu prezentował się zdecydowanie bardziej „Różowato” Od czekoladowych oczu poczynając, kończąc na nie najwyższym wzroście.
- Tom, zobacz, kogo ci tu przyprowadziłem – zawołał Łędzki, nawet nie zsiadając z konia.
            Olmasz dopiero wtedy zdał sobie sprawę z mojej obecności. Przez jego twarz przemknęły najróżniejsze grymasy, od początkowego zdziwienia, przez gniewne zmrużenie oczu, aż po podejrzliwe zaciekawienie. To pozwoliło mi wywnioskować, że doskonale wie, kim jestem. I  bynajmniej nie dlatego, że razem studiowaliśmy.
            Sławomir zignorował to dość chłodne przywitanie „dawnych kumpli”.
-  Gdzie jest moja Róża?
- W domkach, przygotowuje wszystko przed sezonem.
- Po co? Przecież macie od tego pracowników! Ech, pojadę do niej i przemówię jej do rozumu.
            I nastało takie niezręczne milczenie, przerywane coraz cichszym odgłosem kopyt konia, niosącego tego nabzdyczonego hrabiego Monte Christo.
- Więc... to ty jesteś tym Krystianem?
- Tak, to ja jestem tym Krystianem.
- I czemu zawdzięczamy tę wizytę?
- Mam do Róży pewną sprawę.
- No, domyśliłem się, że raczej nie do mnie. – Westchnął, jakby się wahał, czy mnie wpuścić do domu. A więc było to rodzinne. W końcu przesunął się w progu i zaprosił mnie gestem.
            Oczekiwałem wnętrza w „pantadeuszowym” stylu i znów się nie zawiodłem. Przestronny przedpokój tonął w surowej bieli i ciepłym odcieniu drewna, które pokrywało podłogi i połowę wysokości ściany. Szafa na ubrania i na buty wyglądała na starą i zrobioną własnoręcznie. Wielki zegar z wahadłem wystukiwał rytm. Przyczepione do drewnianego (a jakże!) żyrandola poroża rzucały cienie na ściany. Ododziałem się z trampek i ruszyłem za gospodarzem korytarzem, który z grubsza powielał motyw dekoracyjny przedpokoju.
            Wprowadzony zostałem do ogromnego salonu, połowicznie przedzielonego, czy też może połączonego z jadalnią, zaopatrzoną w stół, przy którym mogło się spokojnie zmieścić dwadzieścia osób. Kulminacyjnym punktem salonu był kominek, a nad nim pokaźny (bo aż sięgający sufitu) portret Róży. Taki wniosek można było wysnuć na pierwszy rzut oka. Dokładniejsza obserwacja odrzucała jednak tę hipotezę. Osoba na obrazie była łudząco podobna do Rołz, z tą różnicą, że jej tęczówki miały zdecydowanie barwę nieba w bezchmurne popołudnie.
            Moja fascynacja obrazem nie uszła uwadze Tomka.
- To moja matka. – powiedział cicho.
- Jest naprawdę piękna. A Róża jest do niej bardzo podobna.
- Była – mój rozmówca spuścił wzrok. - Nie żyje. Umarła prawie dwanaście lat temu.
- Przykro mi. – i to naprawdę szczerze! Poczułem ogarniające mnie otępienie.
            By po chwili doznać olśnienia. Kolejna zakryta karta w księdze zwanej Różą ukazała mi swoją treść. Dziewczyna była na mnie strasznie zła, gdy narzekałem i jeździłem po mojej matce. I bez żadnego komentarza rozłączyła się, słysząc moją mało sympatyczną obelgę o zabiciu matki naleśnikiem. Rołz straciła matkę, gdy była jeszcze dzieckiem. Dotkliwie musiała odczuwać jej brak. Było mi teraz po prostu głupio, bo moja mama żyła, a mimo to nie poświęcałem dla niej ani chwili.
- Jak to się stało?
- Rak. Dlatego Róża właśnie chciała... miała nadzieję jakoś temu przeciwdziałać. Dlatego studiowała... a teraz, dzięki tobie już nie studiuje. – spojrzał  na mnie z wyrzutem.
- I tak by się nie zajmowała wynalezieniem lekarstwa na raka. – burknąłem.
- Co masz na myśli?
- Z pewnością jej mężuś na to jej nie pozwoli. – odparłem pozornie obojętnym tonem.
- Nie zrozumiesz tego...
- Wiem, Sławek mi to już dobitnie przedstawił.
- Jesteśmy starym rodem – chciałem mu przerwać, że o tym też się już nasłuchałem, ale uciszył mnie podniesieniem dłoni. – My... my inaczej żyjemy niż w wielkich miastach. Jesteśmy od wieków związani z ziemią. Z ojcowizną. I utrzymanie jej zależy tylko do tego, jak mocni jesteśmy wewnątrz. Nie rozumiesz tego, bo nigdy nie byłeś przywiązany do dziedzictwa przodków. Na tobie nie spoczywa odpowiedzialność dbania o majątek. A jedyną droga do radzenia sobie z tym wszystkim jest trzymanie się tradycji. I rodziny. Rodzina jest ważniejsza niż egoistyczne pobudki każdego z nas. To jest wyższy cel, któremu się poświęcamy. Taką płacimy cenę. To jest ekstremalnie trudne w przypadkach takich jak Róża. Czy ja. Ale kluczem do naszego życia jest siła rodziny. A ty, który się od rodziny odciąłeś, jak możesz to pojąć?
- Nie masz pojęcia o mojej rodzinie.
- Rzuć we mnie kamieniem, jeżeli ty masz całkowite pojęcie o swojej rodzinie. – Jego rzeczowy ton, bez jakiejkolwiek emocji zabolał mnie najbardziej. I nie czekając na moją reakcję odwrócił się na pięcie i wyszedł z salonu.
            A ja, myśląc o tym, jak trafnie podsumował moje relacje z bliskimi, wodziłem oczami po portrecie mamy Róży. Potem przeniosłem wzrok na ramki ze zdjęciami, stojącymi na gzymsie kominka. Kilkuletnia Rołz z warkoczykami ściskana przez rodziców, Tomek siedzący za kierownicą wielkiego traktora, Róża tuląca się do szyi konia. I mnóstwo podobnych. A czy ja miałem takie zdjęcia z rodzicami? Chyba jedno. Podczas kończenia liceum. Stało samotnie na regale w salonie, praktycznie całkowicie zasłonięte kryształami.
            Rodzina. Ich siła. Albo jest się spełnionym zawodowo, albo ma się kochającą rodzinę, o którą się dba z całych sił. Innego wyjścia nie ma.
- Pieniądze nie są najważniejsze – Tomek stanął w progu.  – Choć w moich ustach mogą brzmieć te słowa fałszywie, bo przecież jesteśmy bogaci, ale to bogactwo, to tylko dodatek, produkt uboczny naszego życia – podszedł do kominka i wziął z niego zdjęcie ślubne rodziców. – To też nie był ich ślub marzeń. Dla ciebie to był kolejny dobry biznes, kolejna fuzja rodów. Ale uczucie przyszło z czasem. Moi rodzice się pokochali, kiedy zrozumieli, że to, co mają wystarcza, by być szczęśliwym. Może było bez wybuchów namiętności, ale było – odstawił ramkę z powrotem na miejsce. – Róża niedługo przyjdzie. Choć nie jestem pewien, czy to spotkanie, to dobry pomysł.
- Mam coś, z czego na pewno nie zrezygnuje. Bilet do jej ostatnich lat wolności.