Oj dawno mnię nie było, ale jako, że zbliża się sesyja i że obiecałam dokończenie tego do 17 czerwca na czyjeś urodziny, to no jest ;)Mam nadzieję, że i tym razem zaskoczę ;) No i że nie przedobrzyłam na sam koniec. BTW to zakończenie wymyśliłam ucząc się do poprawy z organicznej, słuchając namiętnie Mr. Brightside'a. A dziś pisałam to, słuchając Lany i "Young and beautiful". Po Gatsbym zakochałam się w tej piosence ;)
Indżoj ;))
****
Tomek w
geście zdziwienia uniósł wysoko brwi. Ale o nic więcej nie zapytał. Przez krótką
chwilę mierzyliśmy się wzrokiem. Do mnie
to jeszcze nie docierało, że stałem w domu Olmaszów i za chwilę zobaczę Różę.
To prawie niemożliwe, a jednak. Nieokreślone uczucie ściskające jednocześnie
gardło i wszystkie mięśnie okolic mostka ogarnęło mnie nagle i jak to mówią:
jak grom z jasnego nieba. To było bardzo podobne do momentu zaraz przed
egzaminem, tudzież super-hiper-ekstra ważną rozmową. No cóż, jakby nie patrzeć,
to taka rozmowa właśnie miała nastąpić. A ja utraciłem zdolność umiejętnego
układania wyrazów w zdania i wysnuwania jakichkolwiek, nie tylko logicznych i
sensownych wniosków.
W świetle najnowszych informacji i
wydarzeń, naprawdę nie wiedziałem, co powinienem jej powiedzieć. Wszystko w
mojej głowie się przewartościowało. Potrzebowałem czasu, by to uporządkować, a
jego brak, był jedyną rzeczą, której paradoksalnie miałem pod dostatkiem.
Czego ja tak naprawdę chcę? Od niej?
Od siebie? Pierwotnie przecież zależało mi na swoim zadowoleniu, na byciu „uchachanym”,
jak na tamtych zdjęciach. To takie egoistyczne, płytkie i niskie zachowanie. Teraz
to wiem, że wartość najwyższą ma dla mnie jej szczęście. To radość i szeroki
uśmiech Róży powodował podobną reakcję u mnie. I to mój priorytet, który
osiągnę wszystkimi możliwymi środkami.
Drzwi wejściowe zaskrzypiały i hol
zalał głos Róży. Pozornie spokojny, ale moje wprawne już ucho wyłapało drżenie
wywołane silną emocją.
- Konie
trzeba traktować z należnym im szacunkiem i żaden tytuł szlachecki cię z tego
nie zwalnia.
- Moja droga,
cóż takiego mam czynić, byś w końcu przestała zwracać mi uwagę na to, że
niewłaściwie traktuję te zwierzęta? – odpowiedział jej lekko śpiewny, ale pełen
brzmiącej nudy głos Sławka.
- Obchodzić
się z nimi z pasją i miłością.
- Bo pomyślę,
że te wierzchowce kochasz bardziej niż mnie.
- Idź już! –
Tak, to zdecydowanie Róża i jej nieznoszący sprzeciwu ton. Nawet nabzdyczony
baron Łędzki nie ma tu za wiele do gadania.
Drzwi głucho trzasnęły, gdy Sławek
opuścił pole bitwy na tarczy. Stukot obcasów na drewnie sygnalizował, że
Olmaszówna przemieszczała się w stronę salonu.
Gdy stanęła w progu, moje serce
zamarło, by potem z nawiązką odrobić ten chwilowy zastój. Stała nieruchomo,
jakby zaskoczona moją obecnością. Z włosami w lekkim nieładzie, delikatną,
brzoskwiniową opalenizną i uwydatnionymi piegami dawała podstawy pod ustawę, by
pięknych ludzi karać grzywną lub więzieniem za powodowanie u innych głębokich
kompleksów( nawiasem mówiąc, sam bym podchodził pod paragraf i dostał
dożywocie). Bezradnie uniosła brwi i
kilkakrotnie zamrugała powiekami, wyglądając jakby miała zaraz zemdleć.
Nie wydawała się być zła, wściekła
ani nie zachowywała się w żaden sposób, jak powinna zachowywać się osoba,
widząca człowieka, który miesiąc wcześniej porzucił ją ze słowami: nie masz mi
nic więcej do zaoferowania. Wyglądała jak ktoś, kto po uprzednim i usilnym
wmawianiu sobie, że przeszłość to tylko sen, dostał dowód zaprzeczający tym
teoriom. To wszystko było wypisane na twarzy: nigdy nie miało być „my”, „ja
Krystian, ty Róża”, to jedyne, na co mogliśmy liczyć.
- Co... co ty
tu robisz...? – zapytała słabym głosem. Ton nieznoszący sprzeciwu uleciał
gdzieś daleko.
W tej chwili cały czar zabytkowego
pomieszczenia i stojący opodal Tomek, to wszystko zniknęło. Byłem tylko ja, ona
i jej cichy głos, tętniący całym bukietem uczuć. Tylko to miało znaczenie. Moje serce wyrywało się spomiędzy żeber i
chciało pociągnąć mnie całego za sobą. By podejść bliżej i przylgnąć do niej. By
każda komórka mojego ciała mogła odetchnąć w głębokim ukojeniu i uldze. Otoczyć
ją ramionami i zamknąć w sobie, tak mocno, by wniknąć w nią niemalże.
Ale trwało to tylko chwilę, być może
nieskończoną, ale chwilę. Bullet time się nieodwracalnie skończył, czas z
powrotem płynął ze swoją stałą szybkością. Zorientowałem się, że powinienem coś
powiedzieć, znaczy przedstawić cel swojej wizyty.
- Ja, ja mam
coś dla ciebie. – czy to aura tego pokoju, ale nie potrafiłem płynnie wydawać z
siebie jakichkolwiek dźwięków. Rozsunąłem swój plecak i wyjąłem z niego teczkę.
Tę ostatnią otworzyłem i podałem Róży papierek od dziekana. Zaskoczona wzięła
go ode mnie i przeniosła nań swój wzrok. Patrzyłem, jak jej oczy przemykają po
kolejnych linijkach tekstu. Po przeczytaniu
jeszcze przez chwilę patrzyła nieruchomo na kartkę. W końcu podniosła głowę.
- Jak...?
W odpowiedzi wzruszyłem ramionami.
- Przekonałem
dziekana. Po prostu.
- Po prostu? I
nie mogli tego przysłać pocztą? – czytaj: po jaką cholerę się tu pojawiłeś?
- Myślałem...
pomyślałem, że jestem ci to winien i chciałem dać ci to osobiście. – i tak przy okazji powiedzieć ci, jak bardzo
za tobą szaleję.
Róża potarła czoło, zastanawiając
się, jak przyjąć tę nagłą zmianę. A drzwi znów trzasnęły i od progu dał się
słyszeć głos jaśnie hrabiego.
- No, jeśli
teraz cię nie zadowolę, to już nie wiem, kto to zrobi! – Sławek stanął obok
Rołz i natychmiast oznaczył swoje terytorium. Nie, oczywiście, że jej nie
obsikał, to byłoby obrzydliwe! Po prostu zwalił swoje przedramię na nią i
otoczył ją niedźwiedzim uściskiem. Tak, wszyscy na całym świecie doskonale
wiemy, że to twoja przyszła, a może już aktualna narzeczona! – Co to?
- To nie do
wiary, ale przywrócili mnie na uniwersytet. – odpowiedziała mu Róża.
- To
świetnie! – zawołał z tak udawaną radością w głosie, że nawet życzliwe uśmiechy
Olgi są bardziej autentyczne i przekonujące. Po czym, jakby ta gałąź na jej
barku to za mało, wpił się w różane usta.
A mnie dosłownie zemdliło. Ślina mi
się cofnęła, a Żłądek tak zaprotestował, jak jeszcze nigdy podczas
jakichkolwiek libacji. Sławek robił to
tak natarczywie i nachalnie, wręcz pożerał jej twarz! Zacisnąłem pięści i
zamknąłem oczy, ale na moich gałkach zdążył się już wypalić ten widok. Ściskało
mnie i skręcało, ciało aż chciało krzyczeć, płonąć, niszczyć, eksplodować! Ale co
ja mogłem?! Co? No, kurwa, co? Byłem przecież
kumplem Tomka, który przecież nawet Róży nie znał! A nawet już
odrzucając moją przykrywkę, nie miałem do niej najmniejszych praw!
Po obrzydliwym odgłosie odessania
się ich ust, wszystko potoczyło się już szybko. Róża, z niemym pożegnaniem w
oczach, opuściła dom, by sprawdzić, jak spisał się Sławomir Jan Łędzki. Rękę dam
sobie obciąć, że to był pierwszy raz, gdy nie dość, że miał coś zrobić sam, to
jeszcze spotkało się to z krytyką. Tomek jakby zmienił nastawienie do mnie i
zaproponował, że podwiezie mnie do Olsztyna, gdyż z pewnością śpieszę się na
pociąg. Pośpiech to ostatnia rzecz, która obchodziła mnie w tym momencie i tak
w ogóle. Bo do czego miałbym się spieszyć?
Wsiadłem do potężnej terenówki i
obojętnym wzrokiem śledziłem ruch dyndającej się zapachowej choinki, przymocowanej
do lusterka.
- Dziękuję. –
Powiedział Tomek. Odpalił wóz i załączył muzykę na odtwarzaczu.
- Za co. –
Teoretycznie to powinno być pytanie, ale mój Mózg przestał ogarniać, jak
modulować głos, by nadać wypowiadanym słowom odpowiednie znaczenie.
- Że może
wrócić na studia. I że nie powiedziałeś wszystkiego, co zamierzałeś.
Oderwałem wzrok od zapachu.
- Skąd na to
wpadłeś...?
- Bo... bo
zachowujesz się jak...
- Jak? –
Zmarszczyłem brwi z wyraźnym grymasem.
- Jak Mr. Brightside.
Co...? Olmasz tylko podgłosił radio.
Now they’re going to bed
And my stomach is sick
And it’s all in my head
But she’s touching his chest
Now, he takes off her dress
Now... let me go!
Cause I just can’t look
its killing me
And taking control
And my stomach is sick
And it’s all in my head
But she’s touching his chest
Now, he takes off her dress
Now... let me go!
Cause I just can’t look
its killing me
And taking control
Ten facet ma nasrane we łbie? Znam
to! Och, ironio, to Killersi, których Rołz mi zgrała, bo przecież mieliśmy
jechać na Kołka. Ale czy rzeczywiście mieliśmy jechać? Czy raczej zabrałaby tam
ze sobą swojego narzeczonego?
But it’s just the price I pay
Destiny is calling me
Open up my eager eyes
‘Cause I’m "Mr Brightside"*
Destiny is calling me
Open up my eager eyes
‘Cause I’m "Mr Brightside"*
Jestem „panem Zazdrosnym”? Och, oczywiście, że jestem! Gdybym tylko
mógł, to rozgniótłbym Sławusia na mielone, usmażył nad kilkumetrowym ogniem i
tak przygotowane kotlety rozdałbym biednym!
Mam dość! Moje podzespoły się przegrzały, a wentylator nie nadąża
ich chłodzić. Przełączam się na tryb stand by. Dobranoc. Bez odbioru.
***
Zaraz... gdzie ja... ale po co...? Podniosłem leniwie grabę i
przetarłem oczy. W pozycji pół siedząco- pół leżąco- pół chuj wie co znajdowałem
się w jakimś kiblu. Zasyfionym i śmierdzącym. Ale jak to...? Głowa mnie tak niemiłosiernie napierdalała,
jakby kto na niej wypróbowywał młot pneumatyczny. I to chyba na poważnie, bo w
uszach dzwoniło mi, zupełnie jakbym kurwa stał przy dzwonach w Boże Ciało. Pojękując
cicho oparłem się o porcelanowy tron.
Co ja tutaj robiłem? Jaki dziś jest dzień tygodnia? Kim jestem?Co? O
nie! Naprawdę nie pamiętam, kim jestem? Eee... zaraz... Kulig... yyyy Krystian?
Urodzony.... eee... jakoś tak chyba pod koniec listopada... lat niecałe
dwadzieścia dziewięć. Zamieszkały.... yyy Białołęka Zadupie... zatrudniony.... hmmmm...
aktualnie nigdzie. Stan cywilny....nieszczęśliwie, kurwa, zakochany kawaler!!!
No tak! No tak! No tak! No tak! Przecież urządziłem imprezę dla
VIPów z okazji spierdolenia sobie życia. Lista VIPów:
1) Krystian Kulig
Koniec listy. Ja nie spraszam przecie byle kogo, tylko samą elitę,
nie? Chwyciłem klamkę i podniosłem się z podłogi. Wyszedłem na korytarz. Na pierwszy
rzut oka widać, że impreza. Porozrzucane ciuchy, walające się puste butelki,
śmietki po tanim i chujowym żarciu.
Ale mnie ta głowa
nap... naprzemiennie pulsuje. Czym by tu zapić ból? No, jak to czym? Chłodną
luksusową z lodówki! Otworzyłem drzwiczki. Chłodziarka ostatnio zamieniła się w
pokaźny barek. Co by tu wybrać? Nie, kolorowe wódki mnie nie bawią, chcę coś
konkretnego.
Kulig, ale ty się staczasz. – pogroził cicho palcem Mózg.
Och, pierdol się. – wyciągnąłem agenta 0,7.
Po ciężkim i długim namyśle udałem się z powrotem do łazienki. I tak i tak się w niej w końcu znajdę, to po
co sobie nadrabiać drogi i iść do salonu.
A w kiblu jest przecież miło, ciepło, blisko do muszli. No same zalety!
Oparłem się o ścianę i odkręciłem butelkę. Pociągnąłem tęgi łyk. Zapiekło jak
cholera. Ale co tam! Z dwojga złego lepiej żeby piekło niż bolało, nie?
Stukając kolejne toasty z sedesem, sukcesywnie opróżniałem zawartość
agenta. Ja nie powiem, ale kibelek to całkiem wdzięczny towarzysz. Wysłucha,
nigdy nie narzeka, a jak zbierze ci się na bełta, to przyjmie cię z otwartymi
klapami.
- Bo ty
wieeesz, ja ją chochałem, snaszy nadal. Ale powiec mi, jake ja mam szansse pszy
tachim elegansiku? So ja mam? Nis, rosumiesz, nis! Nikt normalny nie fybiesze
gołego obdartusa mająs do wyboru księsia ss bajki, ss mylyjonamy. A ja dla
niej... aach! Napijmy się!
- Pierdoleni
pajstfo młodzi! Niech nam, khurrfa żyyyjom! Stoo lat! Sałe sto laaat! Khuurfa kszysz
na droge! Niech zwony im bijo! – waliłem rytmicznie (tak mnie się przynajmniej
wydawało) butelką o futrynę. – Zyń, zyń, zyń! I juuuusz jej nioso suknie ss
welonem, juszzz syganie szekajo ss musykoo...!
I nagle brzdęk! Butelka pękła
rozsypując po całej podłodze kawałki szkła. Ostro zakończoną szyjkę, całkiem
obojętnie rzuciłem na podłogę.
- No maszz
siii los! Wótka nam sieeee sbila! Iii chuj! Poszekaj, następną przyniosę! –
podpierając się ściany, podniosłem się do pozycji prawie pionowej i prawie
wyprostowanej.
Zrobiłem jeden chwiejny krok. A potem
coś głucho załomotało, zwalając si na rozbite szkło. Po głębokim namyśle
doszedłem do wniosku, że tym czymś byłem jednak ja. Bardzo mądrze się wjebując
na szkło, rozwaliłem sobie całe przedramię. Z łokcia ciurkiem kapała mi krew. Ale
zamiast przerazić, całkowicie mnie to rozbawiło.
- Sobasz!
Tszerfoone! Hehehe. Sobasz! – przycisnąłem dłoń do rany i pozostawiłem na
drzwiach jej krwawy odcisk. – Faaajne! Safsze chciałem to srobiś. Baaajer! –
począłem stemplować dłonią otaczające mnie powierzchnie. – Pikasssso! Leonardo da Winczi! Rembrandt!
Van Dam... snaszy... van Gog! Hahaha. Ale prafciwy artyfta to musi być
koniesznie s papierosem! Tak, musze iść po papierosy!
Podniosłem się i chwiejnym krokiem
wyszedłem na korytarz. Opierając się o ścianę zostawiłem kolejne ślady mojego
artystycznego geniuszu. W sypialni niezdarnie odsunąłem szufladę i wyjąłem
opakowanie fajeczek. Potem zabrałem się za szukanie zapalniczki. W międzyczasie
znalazłem komórkę, na którą od jakiegoś czasu dobijał się Biegacz. Sorry
Bartuś, na imprezie jestem!
Na biurku, zamiast potencjalnego
źródła ognia znalazłem wywołane zdjęcia Róży. Podniosłem jedno.
- Ty!!! Ty!!!
Tak się nienawisę! Tak barso się nienawisę! – przedarłem zdjęcie na pół i
rzuciłem. Kawałek papieru wykonał dwie zgrabne beczki w powietrzu i gładko
wylądował pod biurkiem. Chwilę później skoczyłem za nim. – Pszepraszam! Wsale
się nie nienawise! Nie to niepraffda! Napraffdę! Kocham się! Pszepraszam! –
przygładziłem fotografię, pozostawiając na niej krwawe smugi. Obok pozostałej
części znalazłem zapalniczkę.
Wyczołgałem się spod mebla. I znów
znalazłem się w przedpokoju z zamiarem udania się na balkon. Przeszkodziła mi w
tym jedna rzecz: białe plamy przed oczami. Machnąłem ręką, by je odgonić i zawadziłem
o szafkę na buty. Runąłem na panele razem z nią.
Wybuchłem głośnym, szaleńczym
śmiechem. To wcale nie były białe plamy, to śnieg! Pada śnieg! Taki biały, taki
zimny, poczułem go na swojej skórze, rzeczywiście zaczęło się robić trochę
chłodno. Zawsze lubiłem zimę. I tę ciszę.
Leżenie w śniegu zaczęło być trochę
meczące, przecież może przeznaczenie mnie wzywa! Wszak jestem panem
Zazdrosnym... chciałem się podnieść, ale moje ciało zdawało się być całkiem
zdrętwiałe. Nie mogłem poruszyć żadnym palcem lewej ręki. Ale w sumie po co się
spieszyć? Nikt mnie nie goni, a panem Zazdrosnym mogę równie dobrze zostać
jutro, albo pojutrze... Tymczasem lepiej się prześpię...
Łup. Łup. Łup. Głośne, nierytmiczne
uderzenia i niezrozumiałe, przytłumione głosy wyrwały mnie ze stanu
podświadomości. Co to? Kto to?
- Zawołaj tego
ciecia, niech otworzy te przeklęte drzwi! Krystian, to nie jest śmieszne,
otwórz te cholerne drzwi! Proszę!
To do mnie...? Ale po co? Niee, bo
śnieg się wysypie....
Zgrzyt klucza w zamku i wrota stanęły otworem.
- O Boże...! –
ktoś krzyknął.
- Jezus
Maria! – ktoś poprawił.
- Matko Boska
i wszyscy święci! – gratulacje, zgarnia pan całą pulę!
Ktoś zwalił się obok mnie.
- Mój Boże,
Krystian! Obudź się!
Niechętnie otworzyłem powieki. Ujrzałem
przed sobą twarz Bartka, a nad nim pochylających się Żmiję i lekko
pozieleniałego pana ciecia.
- Żyjesz! Żyjesz!
Posłuchaj mnie! Nie zamykaj oczu, karetka już jedzie!
- No, ciekawe
jak? – Och ten wiecznie ironiczny głos Żmii, prawie się za nim stęskniłem.
- To kurwa
zadzwoń po nich! – głos Biegacza stał się prawie piskliwy.
- Ja.... ja
zadzwonię. – powiedział „ochroniarz”, zakrywając sobie usta chusteczką w
kratkę. – I przyprowadzę tutaj ratowników.
- Dobrze,
dobrze... Coś ty najlepszego narobił. Jezus! Ile krwi!
- Masz!
- Co to jest?
- Zawiąż mu
to na ramieniu.
Usłyszałem kroki.
- Gdzie tam
leziesz?
- Szukam!
-Czego?
Kolosów?
- Dokumentów,
sieroto! Dowodu osobistego, ubezpieczenia, jakiejś książeczki z krwiodawstwa z
zapisaną grupą krwi, bo jakbyś nie zauważył, transfuzja krwi mu się przyda!
- Dobra! Już
nie drzyj się na mnie! – Bartek głośno pociągnął nosem i stłumił szloch.
- B...
Bartek. – powoli podniosłem na niego wzrok. – Z.. z.. zima...
- Zimno ci?
Olka, rzuć mi tu jakiś koc czy coś! Spokojnie, wszystko będzie dobrze... tak. –
nie byłem pewien czy Maratończyk uspokajał mnie czy siebie.
- Kurwa!
Kulig! Jak mi tu umrzesz, to ja cię normalnie zabiję!
Ja.. umieram? To niemożliwe. Całkiem
inaczej wyobrażałem sobie śmierć. Myślałem, że rozpaczliwie będę przed nią
uciekał. A teraz, kiedy jest biało i coraz ciszej, to nawet mi się nie chce.
Ostatkiem sił zacisnąłem palce wokół zdjęcia Róży i powoli zamknąłem oczy.
________________________________________________