niedziela, 28 października 2012

Rozdział 11. Burza cz. 5


Po co się uczyć, skoro można pisac? Och po prostu wybitnie mi to dzis nie wychodziło. Jutro bardziej się postaram.


Dobra, dosyć zdychania, trza spiąć poślad i zrobić coś do jedzenia. Z powrotem naciągnąłem bieliznę i spodnie. Z szafy wyczarowałem sobie ekstraordynarne ciuszki. To jest czerwoną podkoszulkę z nadrukiem i uwaga, uwaga coś, czego nie zakładałem już od dawna: moją super kiper dżinsową kamizelkę. Voilá! I oto jawi się prawdziwe bożyszcze.* Przeczesałem palcami swoją fryzurę „just-fucked”. 
Zapukałem w drzwi do łazienki.
- Co chcesz na śniadanie?
- Tosty z Nutellą®. 
- Skąd ja ci wezmę tosty z Nutellą®?
- Głuptasie, kupiłam wczoraj wszystko, co potrzeba.
Perfekcyjna pani domu czy co? Pieczołowicie zaplanowała sobie swój pierwszy raz. Ta, już widzę jej listę: 1. Zrobić kurczaka na winie. 2. Ochlać się winkiem. 3. Przespać się z Kuligiem. 4. Z rańca paradować w jego koszuli. 5. Pojeździć na Kuligu. <- to brzmi ciekawie samo w sobie. Może edytujmy punkt piąty na: urządzić sobie Kulig. 6. Niczym Lisbeth z „Dziewczyny z tatuażem” wpieprzać rano tosty z Nutellą®, siedząc na blacie kuchennym z jedną girą w zlewie. 
Nie, chyba nie chcę wiedzieć, czy rzeczywiście sobie to wszystko obplanowała. Odbiera to wczorajszej nocy lekkiej dozy spontaniczności. I powoduje, że czuję się coraz dziwniej z myślą, iż Róża CHCIAŁA ze mną stracić dziewictwo. A nie, że to wszystko wyszło tak przypadkiem. 
Och Kulig, za dużo myślisz. Zajmij się lepiej tostami zanim się sfajczą. I kawą, dużą porcją kawy. 
Ale jedno trzeba przyznać seksowi. Baardzo redukuje napięcie i jeszcze bardziej poprawia nastrój. Na tyle, że robiłem coś, co nie zdarzało mi się często. A mianowicie podśpiewywałem sobie i wystukiwałem łyżeczką rytm. 
- It’s in the water baby, it’s in the pills that bring you down. It’s in the water baby, it’s in your bag of golden brown. It’s in the water baby, it’s in your frequency. It’s in the water baby, it’s between you and me. It’s in the water baby, it’s in the pills that pick you up… **
- It’s in the water baby, it’s in the special way we fuck. – Nawet nie zauważylem Olmasz opartej o futrynę. Spojrzała na mnie od dołu do góry, a potem od góry do dołu, uniosła brew i uśmiechnęła się kokieteryjnie. – Wow.
- Ty też wow. – Wyszczerzyłem się. Bo nie było w tym ani grama kłamstwa. Wyglądała fenomenalnie w delikatnej sukience w drobne kwiatki i uwaga: dżinsowej kamizelce. Włosy miała rozpuszczone, loki kaskadami spływały po jej ramionach. 
Pochwyciła z talerza gotowy tost. Podałem jej kubek z kawą. Przez chwilę, w milczeniu pozbywaliśmy się zawartości kubków i talerza. 
- Na co masz dzisiaj chęć? – Zapytałem niezobowiązująco. Zmrużyła oczy w geście głębokiego zastanowienia.
- Chodźmy na Stare Miasto.
- Czy to nie jest trochę nierozsądne? Będzie tam mnóstwo ludzi. A chcę ci przypomnieć, że to, co robimy niekoniecznie musi się podobać władzom uczelni. – Odpowiedziałem ostrożnie.
- Właśnie o to chodzi! – Lekko się zmieszałem. – Będzie dużo ludzi! Nikt na nas nie zwróci uwagi. Poza tym popatrz, tydzień wolnego, ludzie będą woleli pojechać do domu niż łazić na starówce. Zgódź się. Proszę? – Zatrzepotała rzęsami niczym koliberek skrzydełkami. 
- A mam jakieś inne wyjście? – Wzruszyłem ramionami.
Pogoda była wręcz fantastyczna na spacer. I zgodnie z przewidywaniami ludzi na Nowym Świecie (gdzie wysiedliśmy z autobusu) i na Krakowskim przedmieściu było od groma i ciut ciut. Duże grupki, małe grupki, kilka wycieczek z przewodnikiem, chodzące za rączkę pary. Miałem nadzieję, że Róża nie zaproponuje takiego spętanego sposobu chodzenia. Nie zaproponowała. Miała za to stan takiego pobudzenia, że energią mogłaby obdarować spokojnie kilka osób. Podskakiwała kręciła się to tu, to tam, trajkotała jak katarynka, wygłupiała się. Jej wewnętrzne dziecko było dzisiaj nader aktywne. Ale nie przeszkadzało mi to. Bo dzięki temu sam mogłem poczuć się młodziej. Odsunąć na bok marudzenie, cynizm i narzekanie. Raz za razem wybuchałem śmiechem, niejednokrotnie musiałem za nią biec, by dotrzymać jej kroku. 
Była fantastyczna, pomyślałem. I wydawała się być szczęśliwa. Czułem, że taki jej stan kompletnie mnie pochłania, wywołuje we mnie pewien efekt. Udzielało mi się jej zachowanie, jej tryskanie szczęściem. To było tak przyjemne, że nie potrafiłem wtedy myśleć, że muszę ją zostawić. Te myśli napływały do mnie dopiero wtedy, gdy Róża znikała z mojego zasięgu. Kiedy jej nie było, mogłem myśleć racjonalnie. Mogłem planować monologi w stylu: nie jestem facetem dla ciebie, stać cię na kogoś lepszego niż ja. Ale gdy była ze mną, nie potrafiłem sobie odmówić tej dawki cudownego promieniowania, które wydzielała. To było dla mnie coraz bardziej niezbędne do funkcjonowania. 
Mimo to, nie chciałem z nią być. Nie chciałem tworzyć związku. Być i nie być. Mieć ją i nie mieć. Dawać siebie i jednocześnie pozostać całkiem niezależny i autonomiczny. Być tu i teraz. Nie myśleć o tym, co będzie za miesiąc albo dwa. Nie układać w głowie wizji ślubu i nie wymyślać imion dla dzieci.
To nie było wykonalne. Bo to nie sprosta jej wymaganiom. A ja nie potrafiłbym poświęcić więcej. Nie. 
- Chodź, chodź! – Podbiegła do mnie, złapała za rękę i ciągnęła między wysokimi budynkami. – Do Ogrodu Saskiego. 
Pozwoliłem się ciągnąć. Zaraz przed oczami ukazał się nam Plac Piłsudskiego i Grób Nieznanego Żołnierza. I całe morze ludzi. Saski okazał się dobrą decyzją. Wśród drzew, przy pluskającej fontannie, wyjątkowy jak na późny kwiecień gorąc i duchota były do zniesienia. Przy rzeźbach stała jedna grupka turystów. Alejkami pomykały gimbusiary z lustrzankami albo inni gapie z kompaktami, chcący uchwycić to, co było uchwycone tysiąc razy z każdej perspektywy. 
- Wiesz co? – Róża puściła moją dłoń. Pacnęła mnie lekko w klatkę piersiową i zawołała: - Berek!
- No chyba sobie żartujesz!
- No chyba nie! – Zaśmiała się i w następnej sekundzie zwinnie jak sarenka wymijała tłumy spacerowiczów.
 Parsknąłem cicho. Nie pozostało mi nic innego tylko ją złapać. Miała całkiem niezłą kondycję. I nie byle jaki skill biegania w kilkucentymetrowych koturnach. Długo mnie zastanawiało, jak udało jej się nie złamać sobie nogi. Ale w końcu ją dorwałem.
- Bu! Mam cię!
- Jesteś pewien? – Spojrzała na mnie tajemniczo.
I zaczęła łaskotać! Poczułem jak coś mnie skręca. Próbowałem jakoś przerwać tę torturę, ale ona była tak sprytna i zwinna, że nie mogłem nadążyć za jej palcami, które w jednej chwili drażniły brzuch, by za chwilę dźgać żebra. 
- Róża! Przestań! Błagam cię! Przestań!
- Krystianek ma łaskotki!
- Róża! – No rany boskie. Jak to musiało wyglądać? Takie małe gównióżdżko, chucherko, a prawie położyło na łopatki mężczyznę o głowę od niej wyższego. I prawie dekadę starszego. 
Koniec końców udało mi się udaremnić wysłanie mnie na tamten świat za pomocą łaskotek. Złapałem ją za oba nadgarstki, pochyliłem się nad nią, na tyle blisko, by móc policzyć piegi na jej nosie. 
- Stop. – Powiedziałem groźnym tonem. 
- A co? – Zapytała zaczepnie. Wspięła się na palce i próbowała mnie pocałować. Szybko się odsunąłem. Puściłem jej ręce i odsunąłem się kilka kroków. Wyglądała na zszokowaną.
- Była zbrodnia, musi być i kara. – Wyjaśniłem. Opadłem zmęczony na ostatnią wolną ławkę. Róża przewróciła oczami i dołączyła do mnie. 
Naprzeciw nas po drugiej stronie szerokiej ścieżki siedziała na ławce pewna para. On patrzył jej w oczy z taką miłością, jakby nie widział świata poza nią. Pocałował ją delikatnie w dłoń, której nawet przez chwilę nie wypuszczał z uścisku. Ona zerkała na niego śmiejącym wzrokiem. Nie mówili nic. Nie musieli. I oboje mieli coś pewnie koło siedemdziesiątki.
Olmaszówna również obserwowała tamtych ludzi. Z miną lekkiego rozrzewnienia. Nie odrywając od nich wzroku, swoją dłonią sunęła najpierw po ławce, a potem splotła z moją grabą spoczywają sobie spokojnie na moim udzie. Hm. Sorry, ale my i oni, to kompletnie inna bajka. To dwie, skrajne całkowicie inne bajki, które nawet nie mają wspólnego mianownika. Pociągnęła mnie, bym się przysunął. Czyżby miała nadzieję, że ją pocałuję? Że będę jak tamten staruszek? Że będziemy razem tak długo? Że będziemy razem kiedykolwiek?
- Wiesz? To dziwne, ale kiedy patrzę na starszych ludzi, nie potrafię sobie wyobrazić ich, kiedy byli młodzi. A byli przecież, prawda? Tacy jak my. Tak jak my, przyszli tu, wygłupiali się, pieprzyli do utraty tchu. A ja w nich widzę zawsze staruszków. Ona była kiedyś pięknością, a on mógł być uważany za kobieciarza. Patrzę na nich i nic. W mojej głowie funkcjonuje myśl, że kiedyś byli inni, ale moja wyobraźnia zawodzi. 
Nie wiedziałem, co powiedzieć. Przytaknąłem. 
- Ale to nie tylko dotyczy starych ludzi. Na przykład kompletnie nie potrafię sobie wyobrazić ciebie jako dziecka. To też nie jest najgorsze. Najgorsza w tym wszystkim jest myśl, że kiedy ty przystępowałeś do I Komunii, mnie nie było jeszcze na świecie. 
Co jej miałem odpowiedzieć? No racja, byłaś pojedynczą komórką jajową swojej matki i małym plemniczkiem swojego ojca? 
- Nie lubię sobie o tym przypominać. Bo kiedy jestem z tobą, to wcale tego nie czuję. Nie chcę tego pamiętać. I boję się myśleć o przyszłości. Boję się wyobrażać sobie tego, co będzie. Bo nie chcę, by coś potoczyło się inaczej niż bym chciała. 
- Nie jesteś z tym sama. Uwierz mi. – Tym razem przysunąłem się z własnej woli, objąłem ją i pocałowałem w czubek głowy. 
Przeszły mi ciarki po plecach. Bo wiedziałem, do czego dąży Róża. Mimo wielu godzin rozmów, niezamykających się jadaczek, nigdy nie rozmawialiśmy o tym, co nas łączy. Zawsze było: Ja Krystian, ty Róża. Nigdy nie było my. Nigdy nie było nic o przyszłości. Ona to czuła. Ona bała się końca, którego być może się spodziewała, a z pewnością nie mogła go wykluczyć.
Siedzieliśmy cicho naprawdę długo. Woda w fontannie pluskała, przechodnie gawędzili ze sobą w różnych językach, strzępki rozmów pozbawione kontekstu docierały do moich uszu. Tabuny kolorowych postaci przemykały przed oczami. Wiatr zaczął co i rusz intensywniej poruszać gałęziami i powodował coraz głośniejszy szelest liści. 
Patrzyłem w dal niewidzącym wzrokiem. Nawet gdyby przede mną ktoś zrobił teraz striptiz, nie zauważyłbym tego. Znów poczułem się oderwany od ciała. Całkowicie zanurzony w świecie w świecie idei i myśli. 
Dopiero jej chichot sprowadził mnie z powrotem na ziemię.
- Co…?
- Nie ruszaj się. – Uśmiechnęła się. Siedzi na tobie motyl. Na głowie.
- I to jest takie zabawne?
- kiedyś czytałam taką mangę o dziewczynie, która podczas orgazmu wydzielała zapach, który przyciągał motyle. Może ty też tak masz?
- Róża… - Pokręciłem głową. To musiało spowodować, że mały owad odleciał. 
- No co? – Zapytała rozbawiona.
- Niic. Po prostu nic.
- Nie spodziewałam się tego, że będziesz taki krzyczący w łózku. – Wypaliła ni z gruchy, ni z pietruchy. Em, że jak?
- O tobie mógłbym powiedzieć to samo. Poza tym ja nie krzyczę.
- Owszem, krzyczysz i to całkiem podniecająco. – Przygryzła wargę i rozmarzyła się.
- Naprawdę? Niby kiedy?
- Niby dzisiaj rano. Ale to dobrze. Bo to znaczy, że jestem zajebista, skoro przy mnie krzyczysz, a przy innych nie. – Popatrzyła na mnie. – No nie! Kulig, nie mówi mi, że jesteś skrępowany! 
- A ty za to jesteś…
- No jaka? – Bez żadnego ostrzeżenia usiadła na mnie okrakiem. Jedyna rzecz, o której myślałem w tamtej chwili – ona nie miała na sobie rajstop i nie byłem do końca pewien, czy miała bieliznę. Para buchnęła mi uszami.
A zacząłem się gotować w momencie, gdy niby przypadkiem, niby niezamierzeni zaczęła zataczać palcem okręgi dookoła mojego rozporka. 
- Rołz!- Zdołałem wyszeptać. Nie bierz przykładu ze złej pani – Marli Singel.
Wpiła mi się mocno w usta.
- Rołz, ludzie.
- W istocie, prawie siedem miliardów. – Po czym wróciła do wypuszczania swojego Krakena. 
Ja pierdolę! To naprawdę nimfomanka! 
Ogród Saski pozostałby jedynie wielką wypaloną dziurą w ziemi, gdyby nie to, że zaczęło padać. Dobre sobie, padać. Zaczęło niespodziewanie lać! I grzmić! Widzę, że nie tylko ja chciałem sobie „potrzaskać”.
Róża zeskoczyła mi z kolan i w te pędy ruszyliśmy w stronę metra. Nie powiem Rołz w przemoczonej sukience wyglądała tak apetycznie, a mnie przecież niewiele akurat trzeba było, by poczuć się wybuchowo. Dopadliśmy w końcu wejście i w podziemiach, razem z tłumem innych zmoklaków czekaliśmy na przyjazd metra. 
Róża akurat śmiała się z mojego, jakże twarzowego, deszczowego uliza, gdy podeszła do nas pewna dziewczyna.
- Ja przepraszam, ale mam do was pewną sprawę. 
 Jehowym dziękujemy, jak i akwizytorom czy ankieciarzom. Ale dziewczyna nie miała żadnych ulotek, żadnych podkładek ani tym bardziej Biblii. Za to na szyi dyndała jej całkiem niezgorsza lustrzanka. Osobnicza nie wyglądała na gimbusiarę, tylko raczej na studentkę. 
- Bo ja, chodzi o to, że… Em. Pozwoliłam sobie porobić wam troszkę zdjęć i… yyy… chodzi mi o to, czy tak jakby wyrażacie zgodę na to, żebym je miała. Znaczy niekoniecznie muszę je rozpowszechniać gdziekolwiek czy coś. Po prostu nie mogłam się powstrzymać, kiedy was zobaczyłam, wyglądaliście tak naturalnie i tak fantastycznie komponowaliście mi się w całość, że…
- Naprawdę? Super! – Róża wyglądała na zachwyconą. Ja nie do końca. Bo choć dziewczyny wcale nie znałem i nie kojarzyłem, jakoś nie napawał mnie radością fakt, że nasze wspólne zdjęcia mogłyby gdzieś wypłynąć albo dostać się w niepowołane ręce.
- I oczywiście prześlę je wam, oryginalne i po obróbce. Jeżeli oczywiście się zgodzicie na to. 
- Oczywiście! Znaczy, podamy ci mejle… Tylko, hm z tym rozpowszechnianiem czy wstawianiem na jakieś fotoblogi…
- Jasne, rozumiem, jeżeli nie wyrażacie zgody. Mimo wszystko bardzo wam dziękuję, bo zdjęcia, jak zresztą zobaczycie wyszły fenomenalnie. 
Trochę nieprzytomnie podałem jej swój adres meljolwy. Zaraz potem alternatywna artystka pożegnała się z nami i oddaliła.
 - I co o tym myślisz? – Róża zapytała niepewnie. 
- Sam nie wiem. Nawet nie chcę myśleć, że ktoś mógłby te zdjęcia wykorzystać w ten czy inny sposób.
- Ale koniec końców, Krystian, czy my naprawdę robimy coś złego?
Sam chciałbym to wiedzieć.
****
*To właśnie to bożyszcze ;) widać, że nie puściła mnie jeszcze faza na Killersów i na Brandona ;)
**http://www.tekstowo.pl/piosenka,placebo,post_blue.html piosenka Placków, która powoduje u mnie niepohamowane fale buchającego żaru i pożądania. Normalnie sam seks.
No i standardowo żebry o komenty ;P Ech cudownie, wszystkie akapity wcięło ;////

wtorek, 16 października 2012

Rozdział 11. Burza cz. 4



No i jest. W końcu. Jeszcze trochę się ze mną pomęczycie, ale już macie bliżej niż dalej. Co mogę powiedzieć o tym rozdziale? Jaki jest jego poziom? Powiem tak: jest chujowo, ale stabilnie. Ta część jest sponsorowana wyrażeniem: po co się uczyć na ważnego kolosa, skoro można pisać "pomarańcze..."?

****
              Na granicy snu i jawy zanotowałem, że coś mnie łaskotało w nos. Zmarszczyłem go kilka razy ( w sensie mój nos), ale to nic nie dało. Coś niezaprzeczalnie mnie denerwowało swoją obecnością w okolicach mojego oblicza. Ale że nie chciałem jeszcze otwierać gał i  planowałem włączyć fazę REM, to mój Mózg wysłał sygnał do ramienia, co by poruszyło gałęzią i odmachnęło ten przeszkadzacz. Wszystko ładnie, pięknie tylko coś z moim przewodzeniem było do dupy. A mianowicie za Chiny Ludowe nie mogłem poruszyć ręką! No pięknie! Paraliż! Ja jestem za młody, żeby być inwalidą! Nic takiego nie zrobiłem w życiu, by los i Bóg tak mnię pokarał!
            Ta przerażająca myśl odegnała całkowicie resztki snu, którego, zważywszy na fakt nieczucia ręki, kompletnie nie pamiętałem. Rozchyliłem powieki, by ujrzeć centralnie przed sobą jeden wielki busz. Tak oto otrzymałem odpowiedź na pytanie: co mnie tak, cholera, łaskotało i czemu, do cholery, pachniało owocami? Uniosłem się trochę wyżej, na łokciu drugiej kończyny, która szczęśliwie nie została pozbawiona czucia. Ogarnąłem widok dookoła mnie i wszystko się do końca wyjaśniło. Przedramię nie zostało sparaliżowane, a jedynie przygniecione. Obok mnie, na owym kawałku łapy spała, połowicznie przykryta kołdrą, Róża. No tak! Przecież w nocy ją rozdziewiczyłem.
            Ups. To brzmi dziwnie. Opadłem z powrotem na poduszkę, obróciłem się na plecy i wgapiłem w sufit. No i stało się. Ewentualnie: w końcu do tego doszło. <- To bardzo dobre wyrażenie, gdy się nie wie, co powinno się powiedzieć. Niezależnie od kontekstu brzmi dobrze. Tak jak brzmi stare chińskie przysłowie: jeśli nie wiesz co powiedzieć, powiedz stare chińskie przysłowie. No tak. To głupie, ale czuję się trochę dziwnie. Nie, nie czuję wyrzutów sumienia, kaca moralnego, ale też brak jakiejś wewnętrznej satysfakcji. Boże, robię się już na to za stary.
            Róża lekko się przekręciła, ale to był jedyny znak życia z jej strony. Przynajmniej uwolniła moją rękę. Poczułem jak przyjemnie ogarnia ją ciepło, gdy krew znów płynęła w tętnicach. Delikatnie wysunąłem grabę, po tym jak całkowicie minęło uczucie mrowienia. Usiadłem na brzegu łóżka. W szale wczorajszego podniecenia machnąłem gdzieś gacie, które teraz próbowałem zlokalizować. Nie udało się. Wstałem i tak jak mnie Bóg stworzył, majestatycznym krokiem przemknąłem w stronę szafy. Dorwałem jakieś czyste bokserki i spodnie.
            Odkręciłem kurek z gorącą wodą i ustawiłem się wprost pod strumieniem. Woda ściekała z czubka głowy, poprzez pierś, no i do samego brodzika. Rozkoszowałem się chwilą kompletnego bezmyślenia. Czarnej dziury, zwykłej pustki, całkowitego skupienia na przewodzeniu impulsów. Prawie że czułem, jak moje kanały sodowe otwierają się, sód napływa, prąd idzie dalej wzdłuż nerwu. Ewentualnie przeskakuje od jednego przewężenia Ranviera do drugiego. Aż do synapsy. Pęcherzyki z acetylocholiną połączyły się z błoną. Receptor nikotynowy odebrał sygnał, otwarły się kolejne kanały i tak dalej. Klatka piersiowa unosi się i opada, serducho pompuje i pompuje. Skurcz, rozkurcz, przerwa. I tak na nowo. Czasem, kiedy za dużo mam w głowie przemyśleń, czuję się prawie boleśnie oderwany od ciała. Jakby go w ogóle nie było. Jakbym był tylko zbitkiem moich myśli, wspomnień czy opinii. Jakbym był ideą, duchem unoszącym się gdzieś ponad. Ale w chwili, gdy stoję pod prysznicem, a woda sieka mi strumieniem w twarz, czuję ciało, swoje ciało. Tylko i wyłącznie. Jestem świadomy każdego mięśnia, każdego stawu, kości, naczynia. Świadom, z czego jestem zbudowany. Czuję swoją fizyczność w każdym znaczeniu tego słowa. Czy to nie piękne? Patrzenie na tę zaawansowaną fabrykę, gdzie każdy maleńki trybik, w postaci chociażby jonów wapnia ma swoje miejsce i swoje zadanie, którego nawet niewielki brak prowadzi do spadku sprawności całego układu. To JEST piękne.
            A potem nadchodzi czas, że trzeba zakręcić kran i się napianić żelem pod prysznic. Boże drogi, zdecydowanie za dużo czasu spędzam z Różą. Skoro już zaczynam znać fizjologiczne podstawy przekazywania informacji w neuronach? Ona zdecydowanie za dużo o tym gada.
            Chociaż, jakby nie patrzeć, wczoraj za wiele nie mówiła. A przynajmniej dźwięki nie układały się w poszczególne słowa. Uśmiechnąłem się głupkowato na samo wspomnienie. Bo Rołz nie należała do kobiet, które są ciche w łóżku. Zastanawia mnie tylko czyja to zasługa. Moja czy jakiegoś Cosmopolitana, w którym umieszczono artykuł jak prawidłowo jęczeć w sypialni. Że niby podejrzliwy jestem albo niewierzący w swoje umiejętności? Gówno prawda. Najzwyczajniej w świecie nie chce mi się wierzyć, by dziewica przy pierwszym razie dostała bombowego orgazmu. Nie i kropka. Niezależnie od tego czy jest się Chrystianem Grayem, Edwardem Cullenem czy innym Don Juanem. Nie da się i już. Ale nie powiem, Róża sprawdziła się całkiem nieźle. Nie leżała jak kłoda. Była naprawdę… zadowalająca. Prawie podchodząca pod powyżej oczekiwań. To było trochę zabawne, bo zachowywała się jak badacz. Lekko zaskoczona nową sytuacją, aczkolwiek nie udawała cnotki niewydymki. Podeszła do tego z charakterystyczną dla siebie ciekawością i naturalnością. To było dobre doświadczenie. To znaczy takie, które trochę nauczyło zarówno ją jak i mnie.
Opłukałem się z piany w miarę szybko i wytarłem ręcznikiem. Odziałem części poniżej pasa i wyszedłem. Przez chwilę miałem nadzieję zastać Różę śpiącą. Niekoniecznie po to, by złożyć na jej ustach pocałunek albo popatrzeć na jej uśpioną twarzyczkę. Aż tak romantyczny nie byłem, nie jestem i nie będę. Ale to i tak bez znaczenia, bo Rołz już nie spała. Siedziała na biurku, narzuciła na siebie moją koszulę i merdała nogami z zadowoleniem. Coś mi ten widok przypominał. Hm. Monika.
Czyżby jakieś deja vu? Niekoniecznie. Bo Róża nie przeglądała żadnych kolokwiów, tylko z figlarnym uśmieszkiem patrzyła mi prosto w oczy. Po drugie nie była blondowłosą wywłoką, którą po półgodzinnej rozmowie zaciągnąłem do łóżka i bez większych refleksji i wyrzutów sumienia wyrzuciłem z domu następnego ranka. Nabrałem powietrza w płuca. A przede wszystkim Rołz wyglądała w mojej koszuli tak seksownie i niewinnie jednocześnie, że miałem nie lada dylemat: czy ją rozebrać, czy może zasiąść na fotelu i cieszyć oczy.
- Dzień dobry.
- Nawet bardzo. – Przeciągnęła się i przeczesała palcami włosy.
 Nie mogłem pozostać obojętny na jej rozkoszny uśmiech. Zbliżyłem się, objąłem ją w pasie i musnąłem wargami jej rozciągnięte w satysfakcji usta. Oparła głowę na moim ramieniu i w milczeniu pozwalała się delikatnie przytulać. Wodziłem opuszkami palców małe kręgi na jej udzie. Gdy zaśmiała się, myślałem, że łaskotał ją mój błądzący na granicy świadomości ruch. Pocałowała mnie w obojczyk i odsunęła się, ukazując niebezpieczne ogniki w oczach.
- To jest naprawdę ciekawe. – Wyszczerzyła się.
- Niby co takiego? – Zapytałem lekko zdezorientowany, marszcząc brwi.
- To. – Podbródkiem wskazała futerał z pomarańczami, leżący sobie ot tak przy biurku. Po pierwsze nie miałem gdzie go sprzątnąć, po drugie nie był aż tak zagradzającym pomieszczenie gratem, i wreszcie nadal pełnił rolę misy na owoce. – Bo pomarańcze w futerale, to było takie nasze hasło, które…
- Nasze…?
- No, moje i dziewczyn, no bo my tak mówiłyśmy na pewną rzecz… Bo była w kształcie pomarańczy, no i och. – Zachichotała. – Czasem po prostu nie wypada mówić o takich rzeczach na wydziale, a tym bardziej przy niektórych osobach, więc wymyśliłyśmy takie coś, by każda z nas wiedziała, o co chodzi.
- To wszystko wyjaśnia. – Przewróciłem oczami. – A jestem godzien, by dowiedzieć się, co było określane mianem… yyy…
- Pomarańczy w czarnym futerale? – Róża zaczęła się delikatnie rumienić.
- Właśnie tak. Więc czym były pomarańcze w futerale?
            Wierzcie mi, takiej odpowiedzi bym się nigdy nie spodziewał. Rołz zsunęła dłonie z moich pleców i wcisnęła je w tylne kieszenie moich spodni.
- Twoim tyłkiem – Zaszczebiotała mi do ucha, jednocześnie zaciskając palce na moich „pomarańczkach”.
            Ze świstem chwyciłem powietrze w płuca. Brwi same powędrowały na plecy. I przez chwilę nie byłem w stanie nic powiedzieć. Nawet nie pamiętam, kiedy jakakolwiek dziewczyna tak drapieżnie chwyciła mnie za tyłek. To było, hmmm. Ale to tylko jedna strona medalu. Bo zgodnie z prawem fizyki, jak w baloniku, jak się go z jednej strony pocisnęło, to wybrzuszenie robiło się z drugiej. Jak w doskonale działającej fabryce, tu się naciśnie, w wyniku czego wajcha się podnosi. Tak, ta wajcha. Różę to cholernie rozbawiło. A jeszcze wczoraj była dziewicą. Jakoś nie chce mi się w to wierzyć. No, chyba, że przy pęknięciu błony uwolniła swoje wszystkie dzikie żądze i niezbadane pokłady nimfomanii? A diabli ją wiedzą.
- Och, od zawsze chciałam to zrobić. – Zaśmiała się z satysfakcją.
- Od zawsze? – Wykrztusiłem.
- No dobra, myślałam o tym, za każdym razem, gdy pisałeś coś na tablicy.
- I mimo TAKICH myśli jesteś najlepsza w grupie? Boże, boję się pomyśleć, co sobie wyobrażają ci najsłabsi.
-Jeżeli myśleli o tym, o czym ja myślę teraz, to rozumiem ich słabe wyniki. – Powolnym i swawolnym ruchem otarła swoim kolanem najpierw moje udo, a potem jechała coraz wyżej. Wprost proporcjonalnie do odległości jej kolana od podłogi rosło moje kumulowanie się krwi w różnych miejscach i trudność w sprawnym przełykaniu.
            Patrzyłem w jej iskrzące i rozmarzone oczy. Potem na rozchylone, co i rusz oblizywanie usta. Kiedy dała mi tak wyraźne przyzwolenie, nie miałem zamiaru się kontrolować. Rzuciłem się jak lew na swoją ofiarę. Kąsałem, drapałem, pozostawiałem ślady swojej działalności. Uwolniłem swojego Krakena. Nie, nie wewnętrznego boga, czy nawet bożka. Kraken w pełni odwzorowywał to, czym się stawałem w momencie zerowej kontroli. Wyciągałem tysiące macek z przyssawkami, unieruchomiałem ofiarę, pozbawiałem ją jakiejkolwiek obrony, sprowadzałem na sam skraj instynktu samozachowawczego. W takiej chwili, złapana, zaczynała rozumieć, w jakiej jest sytuacji. I miała tylko 2 wyjścia: błagać o wypuszczenie albo błagać pożarcie, bez uprzedniego torturowania. Niestety, na dzisiaj zaplanowałem sobie sesję a’la mój szary imiennik.
            Dopiero podczas seksu ludzie pokazują swoje prawdziwe oblicze. Zrzucają swoje maski, nie mogą kamuflować się wykształceniem, obyczajami, kulturą czym czymkolwiek innym. Przy tej tak pierwotnej czynności, gdzie w chwili porażania poszczególnych neuronów, nie potrafią utrzymać rezonu. W tej chwili nie różnimy się niczym od zwierząt. Nie kierujemy się rozumem, a instynktem. Z gardeł wyrywa się ryk, warczenie i jęki.
            Dość tego! Wykrzyknął Panujący, o długości ponoć od nadgarstka do końca palca środkowego. Czyli długości dłoni. Mojej dłoni. Niniejszym ogłaszam, że Mózg ma zakaz pierdolenia o zezwierzęceniu. Otrzymuje natomiast rozkaz natychmiastowego przeniesienia Obiektu Zero na łóżko.
            Ta jeeeest!
            Let’s play a game. Błądziłem dłońmi wzdłuż Różanych ud. Cóż za miła niespodzianka. Panna Olmasz była bez bielizny. Przecież to aż grzech tego nie wykorzystać! Ale z drugiej strony, po co się spieszyć? Może by tak pobawić się przed konsumpcją? Zbadać dokładniej wrażliwość różnych miejsc. Pomęczyć, powyrywać się tylko po to, by usłyszeć urywany, płytki oddech, popatrzeć jak Róża cała sztywnieje, przewraca oczami, wbija paznokcie w kołdrę. Doprowadzić na skraj przepaści. I obserwować jak skacze. Było to dla mnie bardziej porywające i pociągające niż zaspokajanie samego siebie. Czyżbym skrywał w sobie sadystę?
            Mój perfekcyjny plan miał tylko jeden słaby punkt. Różę. Oczywiście nie wziąłem pod uwagę jej charakteru i niektórych właściwości. O kilka chwil za późno spostrzegłem, że powoli tracę stery w tym statku zwanym pożądaniem. Bardzo sprytnie poczekała aż nie będę w stanie uszczęśliwić jej komórką (swoją, a do tego posiadającą zdolność ruchu), przekręciła mnie na plecy i klęcząc nade mną uśmiechnęła się po edziowemu. Perfidny uśmieszek, który wykwitł na jej usteczkach nie mógł wróżyć niczego dobrego. Przygryzła wargę w wyrazie głębokiego zamyślenia. Lekko się zaniepokoiłem. Co ona ma zamiar robić z moim sprzętem? Kochanie, bądź co bądź, to jedna z najważniejszych części mojego ciała i jak wcześniej było wspomniane, brak tego trybiku będzie miał poważne konsekwencje w funkcjonowa….
            O MÓJ BOŻE! Ty uprzedzaj, kiedy masz zamiar przystąpić do ofensywy! To było coś. Róża w pierwszej chwili zastygła bez ruchu, ale już chwilę później, zaznajomiona z sytuacją poczęła kręcić młynki biodrami. Potem kołysała się lekko w przód i w tył, jeszcze później na boki. Jakby sprawdzała, co jej pasuje. A potem to już tylko szarżowała jak doświadczona dżokejka.
            Ktoś tu miał zaciskać palce na kołdrze? No faktycznie, tylko czemu to akurat ja? W sumie, to głupie pytanie, bo jakoś pokrzywdzony się nie czuję. Wręcz przeciwnie.
            Póki jeszcze mogłem, patrzyłem na moją prywatną boginię seksu. Z perfekcyjnymi półkulami rozmiar C, które latały w dół i w górę, kiedy Róża kłusowała. Co i rusz odrzucała głowę do tyłu, strząsała z twarzy kosmyki.
            Chciałem jej coś powiedzieć. Cokolwiek. Co pewnie nie miało większego znaczenia. Ale chciałem. Póki byłem w stanie układać poszczególne literki w wyrazy.
- Jesteś… taka… piękna… - Każde słowo przechodziło mi przez gardło z coraz większym trudem.
            A co dostałem w zamian? Wydyszane „zamknij się”. I dogłębne badanie migdałków Różanym językiem. Zerwałem ręce z pościeli i rozpocząłem wędrówkę od ud, poprzez biodra do jej pleców.
            To był błąd. Poczułem zbliżającą się eksplozję. Jak w butelce wstrząśniętej coli, czułem buzujące bąbelki, które lada chwila mnie rozsadzą. Nie! To stanowczo za szybko. Za szybko. Musiałem wykorzystać pewną sztuczkę, którą stosowałem nie raz i nie dwa. Fragment książki, który potrafiłem zacytować tylko w takich momentach. „Ten mały chłopiec, ta zimna noc, to wszystko staje się częścią gówna, o którym myślisz podczas seksu, aby powstrzymać się od wystrzelenia. Jeżeli jesteś facetem”. Wtedy automatycznie przypominałem sobie pierwszy rozdział książki „Udław się”. Chucka Palahniuka, a jakże. I to wystarczało za każdym razem, by uczucie nadciągającej fali tsunami odeszło, choć na kilka chwil.
            Ale dzięki temu zyskałem możliwość obejrzenia ciekawej sceny. Kiedy to Róża wyprostowała się, a potem wygięła w łuk. Odchyliła do tylu i oparła dłońmi o moje uda. Jej biodra unosiły się i opadały coraz bardziej rozpaczliwie. Wbiła mocno paznokcie w moją skórę. Ała! Ale moje syknięcie utonęło w jej arii, na którą składały się najpierw ciche pomruki, potem lekkie pojękiwanie, następnie część werbalna z przeplatającymi się: „O Boże!” i „Krystian!”. A na koniec to był pisk, na granicy szlochu.
            W pewnym momencie aria zmieniła się w duet, bo dołączył do niej drugi głos. Ale zbrakło mi czasu na analizowanie tego, ponieważ…
            Yes, we go, kaboom! Słodki Jezu, Wielka Nieobliczalna Całko i ex! Kraken zawył radośnie, zesztywniał i po chwili, która zdawała się być wiecznością, opadł bez życia. Moja świadomość, podświadomość podświadomość nadświadomość po krótkiej podróży do raju, który jawił mi się niczym nieskończona biała przestrzeń, powróciła na swoje miejsce. Próbowałem oddychać powoli, ale serducho rozbijało się po kolei o wszystkie żebra.
            Dodatkowym utrudnieniem dla moich mięśni poruszających żebrami był trup, który chwilę później się na mnie uwalił. Znaczy nie do końca trup, bo ziajał lepiej, niż huski pod koniec wyścigu zaprzęgów. Ale innych znaków życia nie dawał. Nie ma to jak dwa nieruchome, dyszące, zgony.
            Ostatkiem sił, które udało mi się wykrzesać, przykryłem kołdrą siebie i Rołz. Ta natomiast zreflektowała się, że może warto byłoby mnie dłużej nie przygniatać i zsunęła się na wyrko. Od razu łatwiej było mi zaczerpnąć powietrza.
            Róża odgarnęła włosy z twarzy i jak urzeczona popatrzyła na mnie.
- Czy to było…?
- Mhm.
- Wow. Naprawdę. Wow. – Wywróciła oczami na samo wspomnienie, tego jak „rozpadała się na miliony kawałeczków, a jej wewnętrzna boginie wymachiwała pomponami”. Od dziś tytułujcie mnie Orgazmator 2012.
            Ta. No super. Cieszmy się. Seks z rana lepszy niż śmietana. Ale kurcze, czułem, że na to nie zasługuję. Bo nadal nie wykluczam zostawienia Rołz. Tylko jeszcze nie wiem, kiedy. Najlepiej jak najprędzej. A im dłużej będę zwlekał, tym gorzej będzie to wyglądało. Już teraz wygląda to bardzo źle. Bo poszliśmy do łóżka. Tak czy inaczej wyjdę na sukinsyna bez uczuć. Ale tak będzie lepiej. Bo ja nie chcę się wiązać, a Róża tego będzie chciała. Nawet jeżeli na razie o tym nie mówi. Będzie chciała mieć chłopaka, przy którym będzie się czuła kochana. Ja jej tego nie zapewnię. A kurczowo trzymając się mnie, nie znajdzie tego odpowiedniego.
            Będę musiał podjąć jakieś kroki. Ale nie teraz. Nie w tej chwili. Mam tylko nadzieję, że Róża nie będzie na tyle głupia by się we mnie zakochać. Muszę jakoś temu przeciwdziałać. Bo nie potrafię i nie chcę poświęcić swojej wolności i niezależności, na rzecz regularnego pozbywania się stresu, w tak wykańczający sposób.
Teraz nasuwa się pytanie: po co mi to było? Po co mi było latanie za Rołz, randkowanie z nią, spędzanie czasu, w końcu zaciągnięcie jej do łóżka (choć nie do końca jestem pewien, kto tu kogo zaciągnął)? Nie wiem. Nie znam odpowiedzi na to pytanie. To był niekontrolowany impuls, spontaniczna reakcja, poza regulacją mózgu. Szaleńczy poryw. A kiedy przychodzi do rozliczenia się z tym, okazuje się, że to było kompletnie bez sensu. Mózg z dezaprobatą pokręcił głową. W coś ty się, Kulig, najlepszego wpakował?
Róża pogłaskała mnie po policzku i prawie niezauważalnie pocałowała w usta.
- Wyglądasz naprawdę niesamowicie, kiedy jesteś zamyślony. Szkoda, że tak rzadko ci się to zdarza. – Uśmiechnęła się złośliwie. Przetoczyła się nade mną. Kiedy już stała obok łóżka uszczypnąłem ją w tyłek.
- To bolało! – Pisnęła.
- Bo miało. Ta zniewaga krwi wymaga. – W odpowiedzi zostałem pozbawiony tchu, gdy czekoladowooka dosłownie zwaliła się na mnie. A potem agresywnie zagryzała moje wargi.
- Kobieto! Zlituj się i daj żyć! – Jęknąłem. – Idź się wykąpać.
- Pff. – Obrażona wstała, naciągnęła z powrotem moją koszulę, zabrała ze swojej torby ciuchy i znikła za drzwiami prowadzącymi na korytarz.
            A ja opadłem bez życia na poduszkę. Stworzyłem potwora – nimfomankę.