środa, 27 czerwca 2012

Rozdział 10. Nie zachowuj się jak Krystian cz. 2


No i stało się. Kubuś wyrósł na kolejny szwarccharakter. Jak tak sobie pomyślę, to nawet trochę mi Krissa szkoda. I szczerze mówiąc ja bym nie wytrzymała z taką flądrą przez 29 lat swojego życia. Znaczy się z Kubulą. ;D
Indżoj ^^


***
- Kubusiu, chcesz zupy?
- Jasne, mamo. – Mój braciszek usiadł obok mnie. – Jak tam, Kriss?
- O co chodziło z tymi treningami?
- Ups. – Kuba uśmiechnął się najbardziej obrzydliwym uśmiechem, jaki miał w zanadrzu. – Kiedyś musiało to się wydać. Bo wyobraź sobie, że rzuciłem studia i postanowiłem spróbować swoich sił w piłce nożnej. Na razie w klubie w czwartej lidze. Ale kto wie, kto wie? Jeszcze mnie na Euro zobaczysz.- O ile to możliwe wyszczerzył się jeszcze bardziej.
         Poczułem się, jakby napluł mi w twarz. I odechciało mi się jedzenia. On? Trenuje? I będzie zawodowo grał? To jakiś tani, kiepski żart. Zacisnąłem mocno zęby, by nie krzyczeć i najzwyczajniej w świecie się nie popłakać. Odezwał się we mnie 17-letni chłopiec.
         Pamiętam to, jakby to było wczoraj. Kolejne mistrzostwo województwa. Zakwalifikowaliśmy się do ogólnopolskich zawodów. To było dopiero coś! A to wszystko dzięki mnie. Dzięki tym dwudziestu pięciu punktom, które zdobyłem. Uhonorowany medalem i pucharem dla najlepszego zawodnika. Podszedł do mnie jakiś facet w garniaku. Jak się później okazało, selekcjoner. Chciał mnie zaciągnąć do prawdziwego klubu koszykarskiego. Zarabiać na graniu w kosza. Nawet nie potrafiłem sobie tego wyobrazić. Do tej pory grałem tylko w szkolnej drużynie. A tu takie wyróżnienie. Mogłem wtedy umrzeć ze szczęścia i ekstazy. Szkoda, że tego nie zrobiłem. Wtedy nie słyszałbym kategorycznego „Nie”, padającego z ust mojej matki. „Zachciało mu się gry. Szkoła się liczy. To jest ważniejsze, a nie jakaś gra! Studia. On już miał dawno wyznaczoną szkołę. Idzie na studia matematyczne. Koniec i kropka.”
         Nie ruszyłem zupy. Wstałem od stołu i już chciałem iść do siebie.
- Wiesz, że ja teraz śpię w twoim pokoju – Odwróciłem głowę, by popatrzeć na tę mściwą maskę.
- Tylko śpisz. Pokój nadal jest mój – I zanim ktokolwiek zareagował, byłem już przy drzwiach.
         Popchnąłem je lekko. Jeżeli myślałem, że wiadomością o tym, że Kubuś może rzucić studia i zajmować się sportem, wyczerpałem limit pechowych wiadomości, to byłem w błędzie. Pierwsze, co zobaczyłem po przekroczeniu progu, była wisząca na jednym haku półka z moimi trofeami sportowymi i naukowymi. A nagrody leżały byle jak obok łóżka. Jakby je ktoś nogą uprzątnął z przejścia. Zrobiło mi się słabo. Wszystkie puchary i medale. Dyplomy w koszulkach. Wszystko. Leżało jak sterta niepotrzebnych śmieci.
- O, zauważyłeś? Bo wiesz, jak chciałem położyć się na łóżko, złapał mnie skurcz, no i przytrzymałem się półki. I jakiś tak wyszło. – Pasożyt stał tuż za mną. Jak jeszcze nigdy w życiu powstrzymywałem się, by mu nie przyłożyć.
- Wypierdalaj – Wyszeptałem. Wiedziałem, że to usłyszał.
         Zamknąłem z trzaskiem drzwi. Tego było już za wiele. Dlaczego on może mieć wszystko bez żadnych starań? Nie skończył studiów. I to jakich! Socjologii! Nie ma stałej pracy! Żyje nadal u mamusi. A jego życiowym celem jest… No właśnie co! Nigdy nie spotkałem takiego człowieka, który tylko i wyłącznie pragnął zrobić coś komuś na złość. Skurcz go złapał? Jasne!
         Przyciskałem pięści do oczu, byleby nie zacząć płakać. Ktoś by pomyślał: wielkie mi rzeczy! Kilka głupich nagród. Ale te kilka głupich nagród było ucieleśnieniem lat pracy i wysiłku. Przedstawiały litry ściekającego po plecach potu i setki godzin spędzone nad książkami. A zostały zdegradowane do byle gówna. Całe moje staranie zostało potraktowane jak kupka nawozu.
         W tych pucharach tkwiła moja dziecięca nadzieja na bycie kimś. Bo tylko ciężką pracą można było do czegoś dojść. Mówili mi to i wpajali.
Nie mogłem zostać koszykarzem? Pogodziłem się z tym. Choć nadal było trudno. Poszedłem na studia matematyczne. Niejednokrotnie głowa mi pękała, gdy ślęczałem nad książkami. By być kimś. By zadowolić moją matkę. By mój ojciec był ze mnie dumny. Zostałem magistrem i co? Nic, bo przecież Kubuś zaliczył pierwszy rok. Po dwa razy zmienianych studiach. To jest dopiero osiągnięcie.
         Nie daj się wyprowadzić z równowagi. Jemu przecież o to chodzi. Jednego tylko nie rozumiałem. Co on z tego miał? Z tego, że bez przerwy rujnował to, co tylko udało mi się zbudować. Przecież uwagę matki i tak już miał zapwenioną. Nikt nigdy od niego niczego nie wymagał. Wszystko dostawał na zawołanie.
        Jeżeli ja mam nieodparty urok osobisty, to na jego urok brakuje już skali. Wszyscy go kochają. Gdy tylko gdzieś się pojawi, rozsiewa swoją aurę zajebistości. A inni padają mu do stóp. Jest mistrzem manipulacji. Każdy jest zachwycony tym zabawnym, jakże przystojnym i wygadanym Jakubem. Z niebieskimi oczętami, wymodelowaną fryzurką i hollywoodzkim uśmiechem. Przychodzi i nagle wszystkie jupitery są skierowane tylko w jego stronę. A przy tym wszystkim gra tak niewinnego, że nikt go o nic nie podejrzewa. To ja jestem przecież tym niesprawiedliwym, gburowatym i ponurym Krystianem. Który zwyczajnie ZAZDROŚCI Kubie jego naturalnego czaru. Nikt nie widzi, jaki Kuba jest naprawdę. A jest mściwym, wyrachowanym pasożytem. Wrzodem na tyłku. Wysysającym całe szczęście z otoczenia. Manipulatorem. Hipokrytą. Egoistą i egocentrykiem.
         A do tego wszystkiego należy do jednego typu ludzi. Którzy nie potrzebują pieniędzy, nie kierują się żadną logiką. Którzy tylko chcą patrzeć, jak cały świat płonie.
         Głupi wybryk z pucharami jest tylko namiastką tego całego skurwysyństwa, które wyrządził mi Kuba. Nawet teraz niebezpiecznie zaciskam pięści, gdy o tym pomyślę.
         Stop. Wystarczy. Musisz wytrzymać tu tydzień. Nie marnuj spokoju i cierpliwości. Westchnąłem i podniosłem się z podłogi. W ogóle nie pamiętałem momentu, w którym się na niej znalazłem. Podszedłem do szafki z książkami. Widać Kubulę książki nie interesowały. Były chyba jedynym elementem pokoju całkowicie przez niego nieruszonym. Moi przyjaciele. Moje światy, w które wsiąkałem na całe tygodnie. Dostojewski, Wilde, Gombrowicz i Orwell. Pilipiuk, Sapkowski i inni. Fantastyka, kryminał, powieści psychologiczne. Bez nich byłbym nikim. Ale brakowało tu jednego nazwiska. Autora, którego wszystkie tomy zabrałem ze sobą do Warszawy. Brakowało Chucka Palahniuka. Czy mogłem być mu bardziej wdzięczny? To on uformował w słowa uczucia i emocje, których nigdy nie potrafiłem określić. To on napisał przecież „Fight Club”. To dzięki jego książce Róża jest dla mnie tym, kim jest.
         Och, gdyby mnie teraz zobaczyła w takim stanie! No porażka. A może nie? Tamten wtorek dużo zmienił. Róża ufała mi. Wspinałem się po drabinie najważniejszych dla niej osób, strącając papużki. Nie robiłem tego zamierzenie. To było dziwne uczucie. Czyżbym był jej potrzebny? Nie tylko jako wypełniacz czasu? Nie jestem pewien czy mnie to cieszy. Nie wiem, czy chcę słuchać jej żalów. Nie wiem, czy chcę jej doradzać, co ma robić. Nie wiem, czy będę potrafił ją wspierać. To wszystko zaczyna z lekka śmierdzieć zaangażowaniem. I będzie też ode mnie oczekiwała zwierzeń. Na pewno. Takie przecież są kobiety. Będę musiał dzielić się z nią każdą myślą. Staniemy się jakimś pieprzonym jednym ciałem astralnym czy inną mistyczną bzdurą!
         Ten wyjazd nie zaczął się zbyt dobrze. Byleby do środy. Kolejnej.

***

- Krystian! Mógłbyś mi pomóc?
- Mamo jestem teraz zajęty. A Kuba nie może? – Zupełnie jak za dawnych lat.
- Kuba jest przecież kontuzjowany. A ty, co robisz tak ważnego?
- Sprawdzam kolokwia?
- Oj, zrobisz to później. Nigdzie ci nie uciekną. – Aha, powiedz to studentom farmacji. Obedrą mnie ze skóry i zrobią dywanik, jak tylko im powiem, że przez święta NIE sprawdziłem ich prac.
-A co mam ci pomóc?
- Tu, w kuchni.
         No i zaczęło się. Nie oczekiwałem, by traktowano mnie jak gościa, ale już od razu w czwartek zaganiać mnie do sprzątania, pomagania i chuj wie czego? Niechętnie podniosłem się od biurka. Mijając salon, zauważyłem Kubę rozciągniętego na kanapie z pilotem w łapie, wgapiającego się w jakiś durny program. Ta jego „kontuzja” miała coraz bardziej doprowadzała mnie do szału.
- Co mam robić? – Zapytałem. Matka w odpowiedzi podała mi deskę i nóż.
- Pokrój te warzywa. – Wskazała podbródkiem na wielką michę spoczywającą na stole. Wewnątrz niej znajdowały się marchewki, pietruszki i inne składniki niezbędne do „śmieciówki” – sałatki goszczącej podczas świąt na każdym polskim stole.
- Jak ci idzie w pracy? – Rodzicielka zagadnęła mnie.
- Dobrze raczej.
- A znajomi? Widujesz czasem się z kimś ze studiów?
- Ta. I był u mnie niedawno Bartek.
- Biegacz?
- Mhm.
         To było trochę dziwne uczucie. Rozmawiać z moją matką i tylko raz usłyszeć: Kuba to cośtam. Potem zaczęła wypytywać o szczegóły związane najpierw z pracą, a potem ze znajomymi. Zrobiło się nawet zabawnie, gdy opowiadała mi o swoich sąsiadkach czy koleżaneczkach. Pomyślałem, że w końcu może być normalnie. I znów nie miałem racji. To był tylko wstęp, by uśpić moją czujność.
- Wiesz co? Tak sobie myślę, że powoli nadchodzi czas, byś się ustatkował.
         Przestałem kroić ogórka konserwowego w kostkę. Miałem nadzieję, że się przesłyszałem. Milczałem, czekając jak mama rozwinie myśl.
- Mógłbyś znaleźć sobie dziewczynę. Bo ludzie zaczynają wysnuwać dziwne wnioski. W końcu masz już 29 lat. Większość twojego rocznika jest już żonate i dzieciate. A u ciebie ani widu ani słychu. Nie chcę się nagle dowiedzieć, że mój pierworodny ma jakieś dziwne „upodobania”
         Uniosłem wysoko brwi. Rozumiem. Moja matka tez dała się porwać tezie: ma 29 lat i nie ma obrączki? Z pewnością jest gejem.
- Możesz być spokojna, mamo. I tak się składa, że jest ktoś. – Wiedziałem, że ją to uspokoi. Nie wiedziałem tylko, że tak nagle ją to zainteresuje.
- Naprawdę? To czemu jej nie przywiozłeś ze sobą?
- Bo… Bo to dopiero początki. Znaczy jeszcze nie jesteśmy ze sobą na poważnie – I nigdy nie powinniśmy.
-I jaka ona jest?
- Mamo, to jeszcze za wcześnie, by o czymkolwiek opowiadać. – Istotnie, nie było o czym opowiadać. Mogłem jej tego nie mówić.     
Chciałem zmienić temat. Nie czułem się zbyt swobodnie, gdy musiałem opowiadać o Róży. Nie była moją dziewczyną. Ale też nie była zabawką na chwilę, jak pomyślałby każdy, kto by usłyszał, że jest ona moją studentką. Olmasz po prostu jest. Tak powinno zostać i nikomu nic do tego. To zbyt delikatny temat, by go roztrząsać.
         Na moje nieszczęście, telewizor nie grał na tyle głośno, by Jakub nie mógł usłyszeć naszej rozmowy. Usłyszałem skrzypnięcie kanapy i już niedługo kuchnia pojaśniała w jego blasku. A niech to diabli!
- Krystianek ma dziewuszkę? – Potargał moje włosy. Dlaczego on zawsze zachowywał się, jakby to on był starszym bratem, a nie odwrotnie?
- To chyba nie twój interes.
- Chciałbym poznać swoją przyszłą bratową… Co w tym dziwnego?
- Gdy taką znajdę, to obiecuję, tobie pierwszemu ją przedstawię.
- A ta, o której mówisz nie nadaje się na moją bratową?
- Na razie nie. – Nigdy nie będzie nadawać się na twoją bratową. Bo ty nigdy nie będziesz nadawał się na szwagra.
         I nagle stałem się centrum zainteresowania w domu. Matka zasypywała mnie pytaniami o swoją przyszłą synową. Nawet, gdy niezbyt przyjemnie ucinałem rozmowę. Jej to nie zrażało, szukała okazji, kiedy stracę na chwilę kontrolę i wszystko jej opowiem. Od koloru oczu, przez rozmiar buta, aż po status majątkowy jej rodziny. Może głupie pytania, ale zdałem sobie sprawę, że Róża nigdy nie mówiła mi o swojej rodzinie. I że tak naprawdę bardzo mało o niej wiem. Prychnąłem. Po co mi ta wiedza? Przecież my nie jesteśmy ze sobą w ogóle. Ani na poważnie ani nie na poważnie. Więc co za różnica?
- A jak się nazywa?
- Mamo! – Podczas sprzątania w pokoju.
- Masz jakieś jej zdjęcia?
- Mamo! – Przy czyszczeniu całego szkła w salonie.
- Dobrze zarabia?
-  Mamo! – Cisnąłem szmatkę do wiadra. Koniec. Sama myj sobie okna.
         W piątek nie zapytała o nic. Zmieniła taktykę. I przeszła samą siebie.
-Krystianku, wiesz, kogo spotkałam na rynku, gdy kupowałam dekoracje na wielkanocny stół?
- Nie wiem, zająca z pisankami?
- Tę przemiłą dziewczynę, która kiedyś tak często do nas przychodziła. Magdę Plich, tak ona się nazywała?
         Jeżeli do tej pory miałem wnętrzności, tak w tamtym momencie po prostu znikły. Zaraz zacznie się gadka, że Madzia ma męża i dziecko. Bingo.
- Musisz zobaczyć jej syneczka. Takie ma pocieszne pultynki. A Magda wygląda po prostu kwitnąco. Nigdy nie widziałam jej tak uradowanej. Ale wiesz co? Pytała o ciebie. Czy ułożyłeś sobie życie z dziewuchą, dla której ją zostawiłeś.
         Dobrze, że niczego nie miałem akurat w rękach.

wtorek, 26 czerwca 2012

Rozdział 10. Nie zachowuj się jak Krystian cz. 1


         
Ło. Nigdy bym sie nie spodziewała, że dostanę nagle takiej weny! Tylko siedzę i piszę. To jedna z tych dobrych wiadomości. Druga to, że zaliczyłam matmę! Juhu! A denerwowałam się tak, że ja pierdzielę. Matematyka wywołuje u mnie paniczny stres. Naprawdę, już nawet matur się mniej bałam. Ale zaliczyłam. Rozwiązałam równanie różniczkowe, całkę i znalazłam dziedzinę. To był ostatni raz, gdy widziałam mgra (magazyniera) mojego ukochanego asystenta. Ale paradoksalnie będzie mi matmy brakować. Jak wczoraj przeglądałam mój zeszyt od matmy. Boziu ile tam wspomnień zostało zawartych! Jak sobie przypomnę pierwszy semestr. To było przecież tak dawno i niedawno jednocześnie. Kurdę, będzie mi brakować tego "Nuuu, bo całka hhhhyyyyyyyyyy
nieoznaczona...". A teraz trochę o rozdziale. Dla mnie jest niesamowity. Jestem z niego cholernie zadowolona. Nawet jeśli jest tak intymny. Z pewnością przelałam w niego więcej niż bym chciała. A Kubuś... A zresztą, dowiecie się. Indżoj!
****
       „Every sky is blue, but not to me and you. Come home...!” Jechałem do domu! Siedziałem w pociągu, przy samym oknie. Opierałem łokieć o mini stoliczek i patrzyłem na zmieniający się za szybą krajobraz. Na połacie ziemi, z której już niedługo wystawać będą badyle zbóż. Na szarobure pastwiska, które już lada dzień się zazielenią. Na lasy, które na powitanie lata przystroją się w najsoczystsze odcienie zieleni i bieli kwiatów. Mijałem ponure miasta i miasteczka. Jeszcze bardziej ponure wsie. Rzędy samochodów sunące ulicami i drogami.
         Lektura książki, którą ze sobą zabrałem, nie szła mi wcale. Dziwna moja właściwość. W autobusie miejskim, którym jadę pół godziny przeczytam kilkadziesiąt stron. Pociągiem, gdzie podróż trwa kilka godzin, palcem zaznaczam stronę, którą ostatnio czytałem i patrzę się w okno. W jednej chwili moja cała uwaga skupiona jest na obłoku, który ma fantazyjny kształt. W drugiej patrzę się, ale nie widzę, zagłębiony już we wspomnieniach i refleksji. Moje myśli przelewają się jak woda z jednego naczynka do drugiego. Błądzę w nich. Nie przeszkadza mi to. Wręcz przeciwnie. To taki stan na granicy snu. Ale nie powinienem zasypiać. No, chyba, że chcę być okradziony.
         Im bliżej domu, tym więcej myślałem o mojej rodzinie. Matka z tak czułym słuchem, że słyszała rozmowy sąsiadek stojących po drugiej stronie ulicy, a była głucha, gdy chciałem jej powiedzieć o… o tym wszystkim. Młody, głupi, nieopierzony. Taki właśnie byłem. A ona… Ona zamiast mnie przygotować do pierwszego lotu, na chama wypchnęła mnie z gniazda. Może wyszło mi to na dobre? Bo byłem całkiem inny od mojego brata. Jakub. Nikt w domu tak na niego nie mówił. Zawsze był Kubuś. Kubula. Pasożyt i największy nierób rodziny. Mój trzy lata młodszy braciszek. Bachor. Zbierający poklask i uwagę wszystkich dookoła. Obcałowywany z każdej strony przez ciotki. Taki słodki. Taki uroczy. A jaki zabawny. Tylko ja wiedziałem, kim był naprawdę. A był kawałem skurwysyna, ukrytym pod maską cudownego chłopca. Może jeszcze mój ojciec domyślał się, co takiego trzyma w domu. I co ta wiedza mu dała? Nic. Bo przecież w domu rządzi matka. Zastanawia mnie nadal, dlaczego tak cholernie inteligentny człowiek jak mój ojciec, dał się tak wcisnąć pod pantofel. Jak on daje sobą manipulować.
         A najgorsze jest w tym wszystkim to, że tak samo ich nienawidzę jak tęsknię za nimi. Z tym, że tęsknota minie mi już po jednym dniu, a resztę wizyty będę znosił w mękach. Żyjąc tylko nadzieją, że już niedługo ich zostawię.
         Nie patrzcie na mnie jak na sukinsyna bez uczuć. Który nienawidzi swojego brata, gardzi ojcem i ma dosyć swojej matki. Bo tak nie jest. Z wyjątkiem pierwszego. Matka jest tylko jedna nawet, jeśli wyraźnie faworyzuje swojego malutkiego, kochanego Kubusia. A gdyby nie ojciec pewnie niczym bym się od Kubusiaczka nie różnił. Gdyby nie wciskał mi w ręce książek godnych czytania, byłbym zepsutym nudziarzem z pustą głową.   
         Nigdy nie mówiłem nikomu o tym, jak jest w moim domu. Po co? Połowę to nie obchodzi, a druga połowa wykorzystałaby to przeciwko mnie. A mówienie o tym komukolwiek nie zmieni niczego. Bo niby w jaki sposób? Z pewnością nie byłem sam z takimi problemami. Nie chce mi się wierzyć w te wszystkie kochające się i idealne rodziny. Każdy ma brudy, ale to nie znaczy, by prać je publicznie. Jak by to wyglądało? Wyciąganie na światło dzienne sekretów, paskudnych i strasznych. Tak to właśnie jest. Z jednej strony problemy w środowisku, ale by je rozwiązać trzeba je wywlec spod kołdry albo zza szafy. I wtedy zostanie się oskarżonym o nie wiadomo co. Bo o takich rzeczach nie wypada mówić. Lepiej udać, że wszystko jest w jak najlepszym porządku. Tylko, że ta szczęśliwa rodzina gnije od środka. Łatwiej podgłosić telewizor, by zagłuszyć krzyk dziecka bitego za ścianą czy płacz kobiety, której mąż znów się upił.
Na co ja narzekam? Rodzice nie bili mnie. Chyba, że coś naprawdę przeskrobałem. Ojciec nie pił prawie nigdy. Będę mu za to dozgonnie wdzięczny. Bo nigdy nie zrozumiem, co czują dzieci, gdy ich rodzice zataczają się, bełkoczą nieprzytomnie i w akcie agresji rozwalają pół salonu. Miałem zawsze ugotowany obiad, wyprane ubranka. Wszystkie potrzebne książki i pomoce naukowe. A jednak. Nigdy nie byłem wystarczająco dobry. Nie na tyle, by moja matka uściskała mnie i pochwaliła. Patrząc na moje życie dochodzę do wniosku, że było ono rozpaczliwą walką o jej uwagę. Każda ocena, każdy zaliczony egzamin, każdy pieprzony rzut za trzy punkty. Nie patrzyłem na tablicę wyników, tylko na nią. A ona wtedy siedziała tyłem do boiska i gadała z sąsiadką.
Krystian, jesteś żałosny. Masz 29 lat. Ocknij się. Przestań wracać do przeszłości. Masz pracę (której nienawidzę), masz mieszkanie (które tylko wynajmuję), fantastyczną dziewczynę (która nie jest moją dziewczyną). Radzisz sobie sam, do cholery, nie żyjesz na garnuszku mamusi. Potrafisz sam sobie wyprać gacie. Ugotujesz coś, od czego się nie strujesz. Patrzenie do tyłu nic nie zmieni. Podnieś głowę wysoko do góry. Jesteś wartościowym człowiekiem, człowiekiem pełni ukształtowanym. Uczciwym, samodzielnym. Po studiach. Z pracą. Masz mnóstwo powodów do dumy!
Dobra, dobra. Wystarczy. Czuję się wystarczająco zmotywowany do życia. Ok?
Pociąg dotoczył się na stację. Zarzuciłem plecak na plecy i wysiadłem z wagonu. Peron nic się nie zmienił. Stary, szary, pomazany graffiti. Tak samo jak całe miasto. Każda uliczka dobrze zbadana, każdy budynek zaznaczony w mentalnej mapie. Powoli ruszyłem w stronę naszego bloku.
Gdy dojrzałem znajome obdrapane mury poczułem coś w okolicy serca. Kilkupiętrowy blok. Obok niego drugi i następny. A między nimi mały placyk. Zaciszny i bezwietrzny, odgrodzony od ulicy tymi kupami betonu. Na środku trzepak. Dziś to tylko kilka zespawanych rur. Niewiele wyższych ode mnie. Ale kiedyś. Kiedyś to był statek piracki, arena cyrkowa, wielkie drzewo w dżungli. Baza, której się broniło karabinem zrobionym z patyków. Albo bramka. Był czymkolwiek i był wszystkim. Ograniczała nas tylko wyobraźnia. Nas, dzieciaki z bloków. Kiedyś wiecznie razem włóczyliśmy się ulicami, graliśmy w klasy, podchody, chowanego czy berka. Teraz trudno mi poznać towarzyszy zabaw. Bo ich twarze ukryte są pod kapturami. A w kieszeniach ściskają krótkie noże. Ciekawe ilu jeszcze zostało. A ilu siedzi w więzieniach. Czy zatrzymali się na etapie małych kradzieży, czy może zrobili z tych noży użytek? Którzy z nich wciągaja kreskę za kreską, by ich świat był choć trochę różnił się od tych bokowisk w których wychowali się i w których umrą. Zachowują się, jakby nie było innej możliwej drogi życia. Nienawidzą tych bloków, ale jednocześnie boją się zobaczyć, co jest poza nimi.
Dobrze, że się z tego wyrwałem. Uciekłem na studia. Bo gdyby nie to, pewnie siedziałbym w pierdlu za zamordowanie własnego brata.
Westchnąłem kilka razy. Jestem już tak blisko. Smętna klatka schodowa, oświetlona gołą żarówką. Zadzwoniłem dzwonkiem. Nie miałem już kluczy do domu. Bo byłem w nim raczej gościem niż mieszkańcem.
Otworzył mi ojciec. Uśmiechnął się, kurze łapki robiły mu się wokół oczu. Będę miał takie same za dwadzieścia lat. Już teraz można było dostrzec je na mojej twarzy. Choć gdy poważniałem, wygładzały się.
- Witaj synu.
- Witaj tato. - Przytuliłem go. Nie potrzebowałem słów. W tym uścisku wyraził wszystko. Do tego tęskniłem. Wypełniło mnie poczucie ulgi. Nie. Czegoś, co miało tak nieokreślony kształt. Ale było przyjemne.
         Postawiłem na podłodze plecak. Miło było znów patrzeć na to wnętrze. Zdjąłem buty i kurtkę. Usłyszałem, że matka krzątała się w kuchni.
- Cześć – Stanąłem w progu i patrzyłem, jak mieszała coś w garnku.
         Przez chwilę całkowicie pochłonięta zawartością garnka, wcale nie zwracała na mnie uwagi. Czekałem. Całe życie na nią czekałem, więc teraz nie robiło mi to różnicy. Dopiero, gdy konsystencja tego czegoś stała się pożądana, zestawiła gar do zlewu. Otarła ręce ręcznikiem i odgarnęła włosy wchodzące jej w oczy. Jej oczy, kropka w kropkę oczy Kubusia. Podeszła do mnie. Czas, gdy patrzyła na mnie z góry dawno minął, teraz sięgała mi ledwie do podbródka. Spojrzała na mnie łaskawszym wzrokiem.
- Mamo. – Pocałowałem ją w policzek i objąłem ramieniem.
- Co u ciebie?
- Chyba dobrze, mamo.
- Pewnie jesteś głodny. Zaraz nałożę ci zupy.
- Za chwilę. Najpierw chciałbym się odświeżyć po podróży.
         Już odwracałem się, by pójść po pokoju po ręcznik, ale moja rodzicielka wyminęła mnie w progu. Zatrzymała się przed drzwiami do mojego pokoju. Zupełnie jakby chciała mi udaremnić dostanie się tam.
- Przyniosę ci potrzebne rzeczy – Uśmiechnęła się krzywo. – Ty, Krystianku, idź już do łazienki. – Zapaliła mi się w głowie czerwona lampka. Krystianku? Przyniosę ci rzeczy?
- Mamo, dlaczego nie pozwalasz mi wejść do MOJEGO pokoju?
- Kubuś tam śpi, nie chcę, byś go obudził. – Na miłość Boską! Kubuś ma 26 lat! To nie jest malutkie dziecko, które potrzebuje kilku godzin snu w ciągu dnia. I zaraz, dlaczego on śpi u mnie? Co się stało z jego pokojem?
- Czemu on śpi u mnie? – Zapytałem coraz mniej zadowolony z przyjazdu tutaj.
- Bo twoje łóżko jest większe i twardsze. A Kubuś miał niedawno przykrą kontuzję. Dlatego będziesz spał w jego pokoju. A teraz idź już do łazienki. – Najciszej jak potrafiła otworzyła drzwi. Chociaż to za dużo powiedziane, bo zrobiła jak najmniejszą szparę, przez którą ledwo się przecisnęła. Co ona przede mną ukrywa? To jest przecież do cholery mój pokój. Co takiego zrobił tam Kubuś?
         Nie zaspokoiłem swojej ciekawości. A może niepokoju? Nieważne. Nie chciałem zaczynać głupich kłótni w 10 minut po przyjeździe. Dostałem ręczniki, ciuchy wyjąłem sobie z plecaka. Wykąpałem się porządnie, potem aż do ostygnięcia wody siedziałem w wannie i myślałem. A może by tak być miłym przez te święta dla Jakuba i dla matki? Będę miał może spokój i nie wrócę do Warszawy z wkurwem i nerwicą.
         W koszuli i luźnych portkach przeteleportowałem się do kuchni. Na stole już stały cztery talerze. Obok mebla, na krześle siedział mój ojciec zaczytany w gazecie. Usiadłem naprzeciwko niego.
- A co takiego stało się Jakubowi? – Zapytałem. Ojciec podniósł wzrok znad gazety, ale milczał
- Podczas treningu coś sobie nadciągnął. – Powiedziała matka, która wróciła do kuchni.
- Treningu? – Zapytałem szczerze zaciekawiony. Mój braciszek i sport? A to ci dopiero nowość!
- No tak. Trenuje ze swoim klubem. Przygotowują się do sezonu letniego.
- Co?
- Brat, nie nadążasz? – W progu pojawił się Kubuś. W tym momencie mój żłądek skręcił się w supeł.

poniedziałek, 25 czerwca 2012

Ujawniam drugi mikrotalent ;P

Zasiadłam dziś do matematyki. Ach ten jutrzejszy ustny ;) No i jak to się skończyło? nowym fragmentem rozdziału. Ale to nie wszystko. Bo kiedy już zmusiłam się do otworzenia zeszytu i robienia zadań to wyszło to. Brzydkie i niedokładne, bo nie mam gumki xD A ołówek z Ikei, który też dostałam od pewnej Karoliny ;P Także tego ;P A i tak tylko trzy pseudorysunki. No i jeden z kartonu po pizzy i jeden prototajp z wykładu z pierwszej pomocy. A i dżasio ;D



To teoretycznie nasz gełówny bohater. Z japy mi nie wyszedł. Ma za inteligentny wyraz twarzy.

 To Żmija. U której głownie widać włócznię. No i ma zielone włosy. Znaczy nie tu, bo nie mam zielonej kredki
 To Rołz. Nogi mi się zjebały, ale za bardzo ich nie widać. I przez paski ma dziwne cycki. Ale przysięgam rozmiar C
 A to pierwszy rysunek. Na wykładzie z pierwszej pomocy o wypadkach samochodowych. Nasz drugi wykład. O! To prawda, co mowią, że bazgranie na wykładach pomaga zapamietywać.
 To dżasio. Też powstał na pierwszej pomocy. Tyle że na ćwiczeniach. Pamiętnych, bo był tam papieros typu dżojnt
A to chamski Boski Kriss. Na kartonie po pizzy z da grasso. A chamski dlatego, że wyszedł za gruby i wgl. Za to tyłek pierwsza klasa ;D

Rozdział 9. I weź tu nadąż cz. 7


Rozdział długi i rozklapciany. Ale już się kończy. Miała być Jola? Jest Jola. Ale więcej jej nie będzie. Muszę pokończyć wątki, bo przecież i to romansidło ma sie już ku końcowi. Wiem, że tego nie widać. Ale uwierzcie mi, że się ma ku końcowi. Powinnam już tylko trzymać wyobraźnię na wodzy, by po raz kolejny nie zmieniała treści. Bo ogólny zarys jest gotowy już od jakiś... 3 miesięcy?.
No i mam w planach kolejny projekt. Nie napiszę, że nowy, bo jest starszy niż ten. Dobra, nie będę już smęcić. Cieszcie się boskością i chłońcie.

***

- To znaczy… yy… - Podrapałem się po głowie. – Noo, nie. – Zacisnąłem mocno zęby. Ta, jakby to miało pomóc albo chronić przy detonacji bomby.
- To dobrze. – Nie strzelajcie!. Y co? Dobrze? – Jak to brzmi? Dziewczyna. To trochę głupie. Znaczy, oczywiście jestem dziewczyną, ale to „twoją”. Jakbym była własnością. A przecież nie jestem, prawda?
- No chyba. – Ja pierdole. Mam szczęście. Uff, jakoś się udało. – No i ja nie jestem twoim…?
- O ble! Jasne, że nie. To nawet w myślach brzmi absurdalnie.
- Ale… Kim właściwie jesteśmy? – Zapytałem niepewnie. Chociaż nie powinienem. Wiecie, ograniczenia.
- No, jak to kim? Ja Róża, ty Krystian. – Zrobiła minę, jakby to była rzecz tak banalna i oczywista, że się o to nawet nie pyta. Uspokoiłem się jeszcze bardziej.
         Porwanie jak na razie mi się podobało. Było… tak jak dawniej. Zupełnie jakby mojego prawie tygodniowego milczenia nie było. Dobrze, bardzo dobrze. Co prawda, gdzieś na granicy świadomości dyndał Dżaśko, ale za dobrze się bawiłem, by go teraz przywoływać. Chciałem nacieszyć się Olmasz, póki jeszcze była rozkoszna i miała dobry humor. Trajkotała jak katarynka, kiedy streszczała mi wygłupy z papużkami. I więcej nie wracała do tematu nas.
- Dżaśko jest naprawdę tak tępy z matmy? – Zapytała nagle.
- To znaczy?
- Słyszałam, że się przepisał do grupy Kłacznikowa. I trochę mnie to dziwi. Bo przecież rozbierał cię wzrokiem. A teraz co? Tak po prostu się przepisał?
- Właśnie dlatego się przepisał. – No to lu. Znaczy czas wyznać wszystko. A miało być tak pięknie.
- Bo rozbierał cię wzrokiem? Jak się Krzysiek o tym dowiedział?
- Nie dowiedział. Przepisałem Dżaśko pod pretekstem słabych wyników. – Które istotnie były bardzo słabe, wiec problemu nie było.
- TY go przepisałeś? Dlaczego.
- Bo…- Przełknąłem głośno ślinę, a Róża obserwowało jak moje jabłko Adama powędrowało ku górze, a potem opadło. – Bo na rozbieraniu wzrokiem się nie skończyło. – Olmasz milczała. Czekała na mój ciąg dalszy. – Tak się złożyło że… - Poza kontrolą mojej woli zacząłem dłonią zasłaniać przeponę. Jeszcze jeden tik nerwowy, przy notorycznym wciskaniu łap do kieszeni i przygładzaniu szczeciny na łbie. – We wtorek Dżaśko się… Zagalopował.
- Co? – Róża już kompletnie zdezorientowana patrzyła na mnie wyczekująco.
- No to. Pocałował mnie. – Mruknąłem prawie nie otwierając ust. Daj Boże, by Róża tego nie zrozumiała.
- Pierdolony w dupę kijem od szczotki pedał! – Aha, właśnie wyłania się mały diabeł. – Co on sobie myślał? Romansów mu się zachciewa? Potajemnych schadzek? Zabiję go…
         Takiej reakcji się nie spodziewałem. Aż mi się miło zrobiło.
- A ja ciebie.. och! Tfu. Tfu! Czemu mi wcześniej nie powiedziałeś? – Wytarła rękawem usta.
- Jak myślisz?
- Przecież to nie twoja wina. Chyba, że… - Popatrzyła podejrzliwie.
- Żadne chyba, że! Nic z tych rzeczy. Wyjebałem go z grupy. I mam nadzieję, że więcej nie będę miał z nim kontaktu!
         Rołz zrobiła kilka głębokich oddechów. A potem jeszcze przez chwilę powtarzała pod nosem: pierdolony pedał. Potem zagarnęła kosmyki za ucho i wtuliła się we mnie.
- Znaczy się… Jesteś wolnym człowiekiem, więc nie powinnam ci nic narzucać.
- Róża – Pocałowałem ją w czubek głowy. – Jedyną osobą, która mi narzucała cokolwiek jest Dżaśko. Nie ty.

***
         Reszta marca upłynęła mi w umiarkowanym spokoju. Zajęcia od razu wyglądały przyjemniej, gdy nie było na nich tego pieprzonego sikret lowera. Kruel siedziała osamotniona. Może dlatego miała coraz lepsze wyniki w nauce? Całki rozwalała z zamkniętymi oczami. A na statystyce jej romans z kalkulatorem zaowocował. Podawała wynik, zanim ktokolwiek inny wziął do ręki machinę liczącą. Reszta grupy nie była aż tak zasmucona utratą zacnego członka.
         Prywatnie też byłem do przodu i na plusie. Zarówno z Różą jak i z moim debilami, których nadal nazywam debilami, choć już się trochę ogarnęli. Moje życie to prawie sielanka. Może nie była to definicja szczęścia, bo brakowało mi… czegoś. Ale definicja satysfakcji już jak najbardziej. Było dobrze. I mogłoby być tak jeszcze dłużej.
         Jakoś tak niedługo przed świętami zakolingowała moja mama. Z komunikatem, że moja obecność w domu na Wielkanoc jest obowiązkowa. I że nie przyjmuje żadnych zachcianek. Noo, dobra. Skoro jej tak zależy. Nic złego się nie stanie jak pojadę na trochę na Śląsk. Raczej nie odpocznę, bo z moją rodziną się nie da, ale zmienię środowisko, pogadam ze starymi znajomymi. Jakoś wytrzymam. No i nażrę się czegoś bardziej wymyślnego niż moje pierogi z mikrofali albo żarcie na wynos z budki Chińczyka.
         Ostatnie ćwiczenia ze statystyki z analitykami przed świętami. Wyjątkowo mi się dłużyły. Może dlatego, że przez cały czas myślałem, jak cudownie będzie od nich odpocząć. Spoglądałem na zegarek, jakbym to ja był studentem wyczekującym końca.
         Gdy wreszcie mój zegarek wskazał południe, a co za tym idzie upragniony koniec ćwiczeń, ogarnąłem się, że trzeba tym idiotom życzyć wesołych świąt czy czegoś tam. W odpowiedzi usłyszałem od papużki Ani: Nawzajem, udław się zgniłym jajem. Oczywiście chciała zrobić to po cichu, ale ja usłyszałem, co miałem usłyszeć. Olga wybuchła głośnym śmiechem, Róża popatrzyła z dziwnym grymasem na twarzy, a pozostałe papużki wyszczerzyły zęby.
         Cudownie. Jeszcze tylko dziś i jutro. A potem wsiadam w pociąg i jadę stąd. Na tydzień.
Wróciłem do kanciapy, zostawiłem jedne zestawy zadań, zabrałem drugie i poczłapałem do piwnicy na zajęcia z farmacją. Przemęczyłem ich półtorej godziny. Porozwiązywałem zadania z centralnego twierdzenia granicznego. I  im także życzyłem wesołych i udanych świąt. Nawet byli sympatyczni i nie odburknęli żadnym udław się zgniłym jajem.
Już został tylko dyżur w pracowni i fajrant. Jak dobrze, jak dobrze.
Do pokoiku wpadł Krzysio. Chwilę pogadał. Zapytał o plany na święta. Ustroił się w swój rowerowy strój tj. kurteczkę z odblaskiem, okularki przeciwsłoneczne, kask rowerowy i rękawice. Potem wytaszczył z kanciapy rower, który swoją drogą zajmował pół wspomnianej kanciapy i poooszedł.
         Znów zostałem sam w pracowni. Nikt oczywiście nie przyszedł. Pytań żadnych nie miał. Może to i dobrze. Spokój przynajmniej miałem. Przed samym końcem zadzwoniła za to Rołz.
- Jesteś jeszcze na uczelni? – Głos miała dziwny i to nie przez zakłócenia.
- Tak. Coś się stało?
- Mogę wpaść na chwilę?
- Jasne.
         Zaniepokojony, zgarnąłem z biurka porozkładane kolokwia farmacji. Niedługo później przyszła Róża. Jak jeszcze stała w progu wiedziałem, że coś jej jest.
-Hej.
- Masz jakiś problem? – Zapytałem. Potem do mnie dotarło, że zabrzmiało to, jakbym był dresem i właśnie chciałem spuścić jej wpierdol. - O co chodzi? – Poprawiłem się.
         A ona zamiast odpowiedzieć, rozpłakała się. What? Tego w umowie nie było! Swoje sprawy i problemy załatwiamy sami. I co ja mam teraz zrobić? Czy ja wyglądam na pocieszacza? No, nie rycz mi tu, bo po pierwsze jestem zakłopotany, po drugie zszokowany, a po trzecie nie mam chusteczek. No, dobra, to trzecie to wyciągnięte kompletnie z dupy. Tak naprawdę mam chusteczki. Ale i tak nie chcę, by ona ryczała!
- Jak ja mam jej dosyć. – Powiedziała miedzy jednym szlochem a drugim. – Głupia, stara krowa.
- Kto?
- Brudzyńska, a kto?! – Róża potargała swoje gęste ciemne fale. – Ochrzaniła mnie, nie dała dojść do słowa! Że niby złą prezentację zrobiłam! Że niby z kartki czytam! Że niby nieprzygotowana jestem! – Całkowicie zrezygnowana oparła się plecami o ścianę i zsunęła na podłogę. No pięknie.
 - Pojebana kobieta. Sama nie ma pojęcia, co mówi. – Westchnąłem cicho.
         Jola, Jola, Jola. Miałem z nią kilka razy do czynienia. Stara raszpla z za długą blond grzyweczką opadającą na oczy. Z cycami na wierzchu. I z tym tonem, wiecznie pełnym politowania. Miała nadzieję, że jej urok osobisty jest co najmniej tak nieodparty jak mój. Tylko, że akurat tak się składa, że znam jej syna. Ta, jest w moim wieku. I właśnie dlatego Jola Brudzyńska była tak charakterystyczną osobą na tym uniwerku. Chyba nie ma studenta, który byłby nią zachwycony.
- Przytulić? – Zapytałem lekko rozchylając ręce.
- Mhm. – Mruknęła. Podniosła się z podłogi i objęła mnie.
- Nie przejmuj się nią. To jędza. Jeździ po każdym. No. Z wyjątkiem urodziwych samców.
- Co? – Róża podniosła na mnie wzrok.
- Jola to uczelniana femme fatale. Tylko, że o niej boją się plotkować.
- Skąd ty o tym wiesz?
         Wykrzywiłem twarz. Musisz pytać?
- No nie! Czy ty masz w tym tyłku jakiś magnes, czy co?
         Zaśmiałem się i wzruszyłem ramionami.
- Boję się pomyśleć, kto jeszcze. Dżaśko, Brudzyńska, Monisia… Lista twoich podbojów miłosnych pewnie zajmuje tyle, co wikipedia.
- Przesadzasz. Ja ich nie podbijam. To raczej oni próbują dobić mnie.
         Niby nic. A jednak zmieniło dużo. Więcej niż powinno. Nie wiem tylko czy powinienem za to dziękować czy zabić.
 ***
Tak, chcę pożebrać o komentarze :D

niedziela, 24 czerwca 2012

Rozdział 9. I weź tu nadąż cz. 6


No wyszło coś takiego. Wątek z Piterem to jeden wielki niewypał. Kurde, trochę szkoda. No i ogólnie no... Sama nie wiem. Mało rozmyślań, mało gwałtów ananych. Coś nie poznaję siebie. Bo ani to refleksyjne, ani porodyjne.Takie jedno wielkie Ani.


***

"Czuję się osamotniona, spuszczona na kant jako żona…” Popatrzyłem na wyświetlacz kolejny raz. I kolejny raz nie miałem pomysłu, co odpisać Róży na ten cytatowy sms. Pięknie, że cytuje mi Czesia. Też go lubię. Tylko co odpisać? Też Mozilem polecieć? A może lepiej wcisnąć króla kitów i ściem: nie zauważyłem, że napisałaś.
         To byłoby dobre, gdyby nie fakt, że miałem do niej wpaść. A nie wpadłem. I nie usprawiedliwiłem się. Ej, nie muszę się jej przecież tłumaczyć. Jasne, że nie. Mimo to, wyglądało to nieładnie. Tym bardziej, że po tygodniach łażenia i przepraszania teraz, kiedy się znów układa, ja unikam spotkania. To dopiero źle wygląda. I brzydko. Co ja na to poradzę?
         Sms to i tak pryszcz, w porównaniu z powodem mojej nieobecności u Olmasz. Bo co ja jej powiem. To jest dopiero dramat. No co? Przelizałem się z facetem. Nic takiego. No japierdolę! Jak ja dorwę tego Dżaśko, to go, kurwa, rozsmaruję po ścianach. Kanciapie potrzebne jest odświeżenie wnętrza. A taki krwistoczerwony pasowałby tam jak ulał. Uspokój się!
Po prostu nic nie mów Róży. Każdy ma przecież sekrety, jak sam powiedziałeś.
No, dzięki Mózgu. Taką radę to możesz o kant dupy potłuc. A jak to skrzyżowanie Wojewódzkiego i Pajacykowa będzie latało jak kot z pęcherzem i głosiło po uczelni, żem jego nowym kochankiem, to co wtedy?
 To oczywiste, że musisz powiedzieć Rołz! Musisz być z nią szczery! Na tym buduje się podstawy związku.
Serce, jakiego związku? Ktoś cię prosił o radę?
Ja to bym jeszcze poczekał. Kto wie, może Piter jest lepszy w te „klocki” od Róży?
O nie! O nie! Mam syndrom obcego narządu! Chociaż w sumie on i tak nigdy się mnie nie słucha, robi co chce i staje na baczność kiedy chce. Jakie klocki? Jakie, kurwa, klocki?! Ja się nie dam wydupczyć!
Czyż nie chciałeś spróbować w życiu wszystkiego?
         No tak, ale tym wszystkim na pewno nie jest Dżaśko!
Ale musisz coś z nim zrobić. Jeśli się nie ruszysz sprawy mogą się tylko skomplikować. – Mruknął Mózg.
Że niby co? Ty też sugerujesz, że mam dać mu szansę? To, że Robert miał kilka przypadkowych kontaktów kiedyś i gdzieś nie znaczy, że ja też miałbym coś takiego zrobić. Kiedyś, może… No ale dajcież spokój, z Dżaśkiem?! No ja chyba osiwieję!
Chodziło mi o rozmowę, durniu. Ale skoro sam dopuszczasz to do myśli… Swoją drogą, często o penetracji tyłka wspominasz… Może aż za często. Czyżby twoje id się odzywało?
A spierdalaj! Znaczy się tak, pogadam z nim. Kiedyś. Za jakiś czas. Może. Róża jest moim priorytetem, nie ten pedzio. Jak załatwię wszystko z nią, wtedy mi się odwidzi myślenie o facetach jako o potencjalnych obiektach seksualnych. Nie, nie, nie. Kobiety kłamią, ale mają piersi. Lubię piersi. I tego się trzymajmy!
Potrzebuję oddechu i zdystansowania się. Muszę spojrzeć na wszystko po chłodnej kalkulacji. Hm, brzmi to co najmniej egoistycznie. I nie tylko brzmi. To jest egoistyczne. Bo chodzi mniej więcej o to, by Rołz w akcie wściekłości nie urwała mi jaj, ale z drugiej, by tych jaj w garści nie ściskał Dżaśko. Moje biedne fabryki plemników. Leżą między młotem i kowadłem. Auć. Na samą myśl mnie boli. Nie chcę przecież stracić źródła testosteronu. Bo potem co mi zostanie? Kupienie sobie Whiskasa® dla wykastrowanych kotów? Pilnowanie czy nie rosną mi cycki? A może dorysowywanie sobie mazakiem męskiego zarostu?
Dobrze, że środy mam w całości wolne od grupy C. Bo nie mają żadnych zajęć w budynku wydziału farmaceutycznego. Dlatego swobodnie mogę pomykać po korytarzach, bez obawy wpadnięcia na Różę albo (co gorsza) na Dżaśko.
Jaki ja mam długi jęzor! Jaki ja mam, cholera, długi jęzor! No, bo kto robi puk puk do drzwi pracowni matematycznej? Nie, nie Olga. Czyżbym kiedyś narzekał na jej nadmiar? Teraz, po stokroć wolałbym, by była to ona. Tak. To Piter „zjem cię” Dżaśko. Czemu teraz? Gdy siedzę sam w pracowni? A może właśnie dlatego?
- Dzień dobry – Już nie.
- Dzmmyzy – Tak się kończy, gdy się chce jednocześnie odpowiedzieć na powitanie i zmielić w zębach przekleństwo.
- Wie pan. To, co było wczoraj… – Zaczął z uśmiechem.
- Wczoraj był wtorek. – To kretyńskie, ale w zupełności nie byłem przygotowany na jakąkolwiek rozmowę. A tym bardziej o tym, co było wczoraj. A już w ogóle, gdy ktoś tak wali prosto z mostu.
- No tak – Dżaśko zaśmiał się nerwowo i powolnymi kroczkami ruszył w moją stronę. Byłem osaczony, nie miałem gdzie uciekać. Niby wyluzowany, ale z sercem w dupie, oparłem się wspomnianą dupą o parapet i założyłem ręce na piersi. Wiecie, zamknięta, skrzyżowana postawa niewerbalnie sugeruje poczucie zagrożenia i nastawienie bojowe. Szkoda tylko, że ten kretyn tego nie czai. A może czai, ale jest tak zdeterminowany, że leje na to? – Miałem na myśli to, co się wydarzyło właśnie wczoraj.
- No i co pan ma NA MYŚLI?
- Chodzi o to, że to wszystko źle się potoczyło. – O, jak miło. Ale zanim zdążyłem zgodzić się z Piterem, że to naprawdę źle wyszło zalał mnie potok jego słów. – Bo przecież najpierw powinniśmy się poznać, porozmawiać poza ćwiczeniami, poprzebywać ze sobą. Zagalopowałem się, ale naprawdę nie mogłem się powstrzymać. Ta bliskość, te perfumy. Ta gęsta namiętność wisząca w powietrzu. To było silniejsze ode mnie. Tracę kontrolę. – To na pewno. Bo stoisz już tylko na wyciągnięcie ramion, a to o jakiś kilometr za blisko! – Długo myślałem o tym. Byłem załamany, bo przecież niemożliwe, by ktoś taki był… Ale potem te plotki. Wtedy uznałem, że mam szansę. To było gorsze od obsesji. Myślałem o tym. Myślę. I chcę spróbować. Mogą mnie wywalić, ale chrzanić to! I tak zmieniam studia. Wtedy moglibyśmy… - Jakie, kurwa, moglibyśmy…?
- Plotki? – Wychrypiałem.
- No taak – Dżaśko jakby stracił werwę. Zatrzymał się kilkanaście centymetrów ode mnie. Dlaczego zauważyłem to dopiero teraz?
- Że niby co?
- Że… um… „to”. – Spuścił wzrok. Policzki strzeliły we mnie żarem, a z oczu znikła iskra podniecenia. Z jego oczu. Nie z moich. W moich nie było żadnych iskier. Przynajmniej w tej chwili.
- TO?! Nie!
- Nie?
- Nie!
- Ale wczoraj?
- Nie było żadnego wczoraj, psiakrew! Co ty sobie myślisz?! Pedałuj stąd!
- Jak pan śmie! Jak pan może? Jak… - Tylko mi się tu nie popłacz! Wiem, że trochę przesadziłem i trochę mnie poniosło. Ale nic nie mogłem na to poradzić. Wziąłem kilka głębszych oddechów.
 – Posłuchaj. Piotrze. – Nie mogłem pozwolić, by po opuszczeniu gabinetu polazł do Kruel, Zodun czy kogokolwiek innego z takimi rewelacjami. – Ja… nie jestem gejem, biseksem, draq queen czy kim tam jeszcze usłyszałeś w plotkach. Ta sytuacja jest trudna dla nas obu, ale niczego to nie zmieni.
- Ja tego tak nie zostawię! Musiałeś coś poczuć wczoraj! Musiałeś…
         To był idealny moment, na brak jęzora w gębie. Krzysztof, który właśnie wrócił z ćwiczeń ze statystyki, z pewnością zauważył dziwność sceny, ale nie skomentował tego. Zamiast tego spadł mi z nieba. A może raczej wstąpił z piwnicy, bo tam miał zajęcia.
- Krzysztof, dobrze, że jesteś. Pan Dżaśko i ja mamy pewien problem. – Czy to brzmi jak początek ostrego gejowskiego porno? Boże, o czym ja myślę! – Chodzi o to, że pan Piotr pytał mnie właśnie czy byłaby szansa przepisania się do twojej grupy matematycznej i statystycznej? Bo zajęcia dzisiaj pasują mu o wiele bardziej. A poza tym ma pewne braki w swoich wiadomościach i może udałoby ci się usystematyzować jego wiedzę?
         Krzysztof popatrzył przez chwilę na nas. Oczywiście, że się zgodzi, on jest przecież nauczycielem z powołania, a ja tylko z zawodu. Nawet nie z wykształcenia. To jemu zależy na niesieniu kaganka oświaty czy czegośtam. A możliwość, by kolejny student poszedł od niego bogatszy o umiejętność rozwiązywania równań różniczkowych, to dla niego pokusa nie do odparcia. Przy okazji chciałem sobie bardzo pogratulować trzeźwości umysłu i tak zajebistego pomysłu. Aż zrymowałem.
- Tak, tak. Ależ oczywiście. Skoro pan Piotr potrzebuje tego, to przecież nie mogę mu odmówić.
         I w ten oto sposób Piotr Dżaśko znika z mojego życia. Ale widok jego zaszklonych oczu lekko zarzucił moim żłądkiem. Teraz trochę zrobiło mi się go szkoda. Głupi! Sam nie jesteś w lepszej sytuacji. Zobaczysz, na kolanach będziesz się czołgał od Banacha aż na samą Białołękę, by Róża przebaczyła ci to obrzydliwe lekceważenie jej osoby. Zmierzę się z nią. Później. Kiedyś. Na pewno. Ale nie teraz. Bo teraz muszę odpocząć od nadmiaru wrażeń i wyznań.
         Nie unikałem jej, a i ona nie napisała już więcej żadnego smsa, który powodował co najmniej ambiwalentne uczucia. Czyżby przestało mi na niej zależeć? No chyba nie, skoro starałem się jej nie skrzywdzić rzuceniem jej prosto w twarz, że ją zdradziłem. Zdradziłem. To takie straszne słowo. Kojarzy się z jakąś nagą blondyną ukrytą pod kołdrą. Z tajnymi wiadomościami i liścikami. Potajemnymi spotkaniami. Takie coś, co powoduje przyjemny dreszczyk, bo robi się coś niedozwolonego. Mi przecież takiego dreszczyku nie brakuje. Bo potajemne randki i smsy mam na co dzień. A Dżaśko? Nie zrobiłem tego z zamysłem, ani w afekcie. Czy to jeszcze podchodzi pod zdradę? A co z uczciwością i moralnością? Jakie to irytujące. Dam sobie jeszcze tydzień, tydzień potem coś z tym zrobię.
         Aha. Chuju muju dzikie węże. Po cholerę sobie coś planuję, skoro moje plany i tak biorą w łeb? Kurna, niby to Mahomet przychodzi do góry. To dlaczego już drugi raz góra przyszła do Mahometa? Czytaj: Róża przyszła do Krystiana.
 I to w tak mało odpowiednim momencie. A mianowicie przyszła na naszą męską gonitwę za piłką. To znaczy na nasz meczyk. Potrzebowałem go. Chciałem pograć, rozładować napięcie, wykrzesać z tego, co mi pozostało, a co nazywa się mięśniami. Odzyskać mistrzowską formę, którą miałem w liceum. Gdy żyłem tym, że mam szansę zająć się tym zawodowo. Znaczy lataniem za piłką i zdobywaniem punktów.
Wtedy przyszła ona. Nie powinienem mieć jej za złe. Kiedyś nawet zaproponowałem, że może przyjść i podopingować mistrza. Tyle, że teraz był trochę nieodpowiedni moment. Co ciekawe wywołała u reszty drużyny jakiś dziwny syndrom idiotów. Poszturchiwali jeden drugiego i chichotali jak gimnazjalistki na przerwach. Róża siedząca na trybunie pomachała mi. A tamci dostali małpiego rozumu. Starzy, muszę was rozczarować. Odmachałem jej. I wtedy usłyszałem gwizdy. Gorzej niż gimnazjalistki.
- Idioci. – Mruknąłem i rzuciłem piłką w ich stronę. Przemieściłem się do Rołz.
- Wiedziałam, że cię tu znajdę. – Wyszczerzyła się. No tak, co mogę innego robić w sobotnie popołudnie? Na piwo jeszcze za wcześnie.
- Muszę trochę odreagować. Śmaj zawalił mnie ro… – Tylko winny się tłumaczy, nie? Olmasz nie dała mi dokończyć. Zamknęła mi usta pocałunkiem.
- Nie interesuje mnie, co robiłeś wcześniej. Ale po meczu cię porywam.
- Nie porywasz. – Mruknąłem. Chciałem jeszcze. Chwyciłem ją za talię i znów przysunąłem do siebie.
- Dlaczego?
- Bo dobrowolnego poddania się nie zaliczamy do porwań.
- Te, Romeo! Grasz czy mamy zacząć bez ciebie? – Tylko nie Romeo! To mi się aż za bardzo kojarzy. Z niektórymi osobami.
         Zostawiłem Różę. Dzięki niej poczułem się jakby ktoś wstrzyknął mi końską dawkę dopingu. Tym razem rządziłem bezapelacyjnie. Starliśmy na proch drużynę Jarka. Ta, tego Jarka, co zawsze mi dogryzał. Niby w żartach, ale innych tak się nie czepiał. A teraz było mu łyso, bardzo dobrze. Chujek mały.
         Poleźliśmy pod prysznice. Znów poczułem się jak w podstawówce. Bo przecież dziewczyna przychodząca na widownię to nie jest rzecz normalna. Bo przecież nadal jesteśmy w okresie, gdy dziewczyny ciąga się za warkocze i siada się z nimi w ławce jako rodzaj kary. A całowanie się z dziewczyną ( a tfu!) to powód do kpin. Czy oni rozwojowo są na tym właśnie etapie?
- Fajną masz tą dziewczynę. – Odezwał się jeden, kiedy już zaczęli zachowywać się jak samcy, którzy żyją w społeczeństwie z taką samą ilością osobników jednej i drugiej płci.
- Ona nie jest moją dziewczyną. – Odparłem spokojnie, zgodnie z prawdą zresztą. Z ręcznikiem owiniętym wokół bioder kręciłem się swobodnie po szatni.
- Naprawdę? – Akurat wrócił z hali Jarek, który coś na niej zostawił. – To dlaczego ta twoja nie-dziewczyna czeka na ciebie? Już wiem! Czeka na mnie! – Jarku, wydaje ci się, że ta mina jest bardzo macho i sexy? Masz rację. Wydaje ci się. Bo wyglądasz jak kot srający na pustyni.
- Spotykamy się. – Przewróciłem oczami.
         Kompletnie ubrany i świeży pożegnałem się z resztą i wyszedłem z szatni. Róża stała zaraz obok drzwi.
- Czyli nie jestem twoją dziewczyną, hm?
Uwaga! Gdzie jest najbliższy schron przeciwbombowy? Właśnie wpadłem w gówno po uszy. Wskoczyłem z trampoliny, jebłem potrójne salto i zanurzyłem się z wdzięcznym chlup. Noty sędziów? Najwyższe. 

wtorek, 19 czerwca 2012

Rozdział 9. I weź tu nadąż cz. 5


        

Znów to robię. To znaczy przelewam swoje problemy na Krystiana. Znowu jest bardziej refleksyjnie. No i skopałam wątek z Dżaśkiem. Bo miał być śmieszny, a jest tragikomiczny. Zdecydowanie potrzeba mi terapii. Nie mogę spać, a małe gówniane muszyska i inne robaczki wleciały mi do pokoju i latają przy lampie. W dwa dni przeczytałam dwa tomy Harryego. Źle ze mną.

***

         Odkryłem, że foch Róży miał też dobre strony. Bo przez to całe zamieszanie z nią, popełniłem błąd, typowy dla ludzi w takiej sytuacji. To znaczy zaniedbałem moich przyjaciół. Może niekoniecznie w dosłowny sposób, bo spotykałem się z nimi, ale olewałem ich. Byłem nieobecny, myślami gdzieś daleko. Z przekonaniem, że jak zwykle będą ze mnie szydzić i nie wezmą na poważnie.
         Okazało się, że byłem w błędzie. Bo Robert i Jacek( choć ostatnio mniej obecny) nie byli tylko do zabaw i wygłupów. Może momentami przesadzali, ale byli naprawdę inteligentnymi facetami. I potrafili nie tylko podnieść mnie na duchu, udawało im się też sypnąć mądrymi radami. Nie doceniałem ich wcześniej. Byliśmy blisko (jeżeli można tak powiedzieć o trójce facetów bez żadnych podtekstów), ale ta bliskość polegała na wzajemnym wymienianiu się informacjami. Takiej jakby licytacji, kto, co, kiedy i po co. „Wiesz mam problem…” , „ To posłuchaj mojego…” Mówiliśmy do siebie, ale nie rozmawialiśmy ze sobą. Brakowało tego porozumienia. Zupełnie jakby drugiego nie obchodziło, co chodzi po głowie trzeciemu. Brakowało zamknięcia paszczy i słuchania. Po prostu.
         Całkowitym ich przeciwieństwem był Bartek. Siedział cicho i słuchał. A potem doradzał. Nie zagłuszał mnie i nie zarzucał swoimi problemami. To ja byłem tą paplą, co zmuszała go do doradzania. Jego też nie doceniałem. A może przede wszystkim jego nie doceniałem. Podczas swojego pięciodniowego pobytu w Warszawie nie powiedział mi praktycznie nic, co u niego. Nawet jego występ w klubie zbagatelizowałem. Bo ważniejsza była Róża. Biegacz siedział i słuchał o niej godzinami. Nawet nie zostałem do końca jego performensu.
         Jestem niewdzięcznikiem. Powinienem im to jakoś wynagrodzić. Egoista i hipokryta ze mnie. Muszę przestać skupiać się wyłącznie na sobie. Zakończyć to głupie i melodramatyczne użalanie się nad sobą.
         Zacząłem z chłopakami wszystko na nowo. Zanotowałem sobie w pamięci, że dziewczyna Jacka to Kamila, a nie Karolina. Że pracuje w wydawnictwie. Poznałem też powód niechęci Roberta do małżeństwa. Jego matka trzy razy wychodziła za mąż. I każdego ze swoich mężów zdradzała niejednokrotnie. Konorski nie mógł ufać własnej matce, a co tu dopiero mówić o innych kobietach. Poczułem, jakbym dopiero teraz poznawał moich przyjaciół. Nie zbierał o nich informacji i ich przechwałek. Bo pod maską rozrywkowych, wyluzowanych gości, kryli się trzydziestolatkowie, nie przygotowani na życie. Tuszujący tę niepewność przesadnie otwartym stylem bycia. A może tylko pozornie otwartym? Skoro nie znałem mnóstwa rzeczy skrytych na dnie ich dusz?
         Nie byłem inny. Dla studentów goguś, gamoń, niemota. Ciacho, zgrabny tyłek. Boski Lolo. Ale przecież to nie ja. Moja momentami objawiająca się próżność wynikała raczej z rozbawienia tymi dość niedorzecznymi domysłami. Nie brałem tego na poważnie. Najlepszym tego dowodem była Róża, która przecież stwierdziła, że nie jestem taki, jak myślała.
         Ona też nie była taka, za jaką ją brałem. Była trudna do rozgryzienia. I dlatego fascynująca. Niepowodująca szybkiego znudzenia się. Nie można powiedzieć było, że się z nią nudziłem. Zaskakiwała. Nawet jeśli nie charakterem. Tak, mam tu na myśli tę felerną alergię na róże.
         Za to niektórzy okazywali się dokładnie tymi, za których ich brałem. Gdy pomyślę o tym, co się wydarzyło pewnego wtorku, to nadal włosy na karku mi się jeżą i mam chęć coś uszkodzić.
         Wydawałoby się, nic nadzwyczajnego, zwykłe ćwiczenia ze statystyki. Podałem małpom wyniki ich kolokwiów. Byłem zadowolony. I zawodowo i prywatnie. Debile moje kochane, w miarę się nauczyły i wyniki były przyzwoite. Powiem nawet, że lepsze niż w grupie Krzyśka. A to znaczny powód do dumy. A prywatnie? No cóż, Róża jak obiecywała, zdobyła maksa. Oczywiście, z pewnością nie zrobiła tego TYLKO dla mnie. Mimo to czułem się naprawdę miło. I słusznie wnioskowałem, że to był kamień milowy, jeżeli chodzi o nasze pogodzenie się.
         Ale po kolei. Wyniki podałem i przekazałem, że oglądanie kolosów w pracowni na moim dyżurze. Ćwiczenia same w sobie porywające jakoś nie były. Takie tam twierdzenie Moivre’a – Laplace’a. Nic szczególnego i całkiem prosta rzecz. Nie głupia, jak stwierdziła szeptem Kruel. Chciałem mieć już je za sobą. I tak się stało. W magiczny sposób ćwiczenia ze statystyki mijały mi szybciej niż te z matmy. Wiecie, przy dobrej zabawie czas szybko leci.
         A teraz akcja właściwa. Siedziałem w pracowni w czasie moich konsultacji. Była już całkiem późna pora. Gdyby nie połamany, ale rehabilitujący się i odpoczywający w domu Pacek, pewnie już dawno byłbym w mieszkaniu. Tego dnia miałem ćwiczenia i z analitykami i z farmaceutami. A potem jeszcze konsultacje. Za tak zjebane wtorki miałem chęć połamać Packowi wszystkie kości, które już mu się zrosły. Ewentualnie połamać Śmaja za tak głupi przydział grup.
         Ale nic to. Siedzę sobie. Małpy przychodzą i oglądają prace. Jedna na kilka pyta się, dlaczego tyle a tyle punktów, jak zrobić zadanie czwarte. Kilka osób parsknęło przy zadaniu drugim. Nie wiem, co w nim było śmiesznego. Typowe zadanie z drzewkiem i wzorem Bayesa. Z pewnością bawiła ich treść. Miałem dość tych nudnych i schematycznych zadań a’la Śmaj: wyciągnięto z trzech pudeł trzy opakowania leków… No ludzie ile można? Każde zadanie było albo o lekach albo o chorobach. Nudy. Dlatego wykazałem się niemałą kreatywnością i napisałem zadanie o zespole i wokalistach. A co! Tak mnię jakoś natchnęło, gdy słuchałem sobie muzyki i przegryzałem pomarańcze, niezmiennie wyciągane z futerału stojącego opodal biurka. Tylko, że nikt mojej inwencji twórczej nie docenił. Mało tego! Została wyśmiana. Niewykształcone świnie.
         Dobra, dosyć tych retardacji. Jakoś tak pod koniec mojego dyżuru przyszła Róża. Od progu się uśmiechała. Usiadła swobodnie na biurku. Bo w dżabajnecie byłem sam. Śmaj już dawno polazł do domu, a Krzysiek miał wykład z farmacją. Olmasz przygryzła wargi. Przez chwilę siedziała cicho, ale potem, jakby nie mogła usiedzieć spokojnie, zapytała z dumą:
- Wystarczająca ilość punktów?
- Dla mnie mistrzostwo Europy, a nawet świata.
         Zamiast odpowiedzieć, złapała mnie za kołnierzyk koszuli i przyciągnęła do siebie. Ale nie dane było nam cieszyć się sobą, bo usłyszeliśmy otwieranie drzwi. Jak to dobrze, że właściwy gabinet jest odgrodzony ścianą i przy drzwiach znajduje się mini sala ćwiczeń. Dodatkowo, moje biurko było przez ową ścianę zasłonięte, także zanim ten co najmniej nieproszony gość zawitał we właściwej części gabinetowej, Róża i ja zdążyliśmy się ogarnąć i wyglądać jakby przed chwilą nic nie zaszło.
         Owym zjebywaczem miłych chwil okazał się Piotr Dżaśko. No zajebiście.
- Dzień dobry. E.. Chciałem obejrzeć swoje kolokwium – Powiedział z zakłopotanym uśmieszkiem. – To mam poczekać?
- Spoko, ja już obejrzałam – Róża poderwała się z krzesła, na które dupnęła, gdy Dżaśko zamykał drzwi od pracowni. Dżaśko zajmował jej miejsce, a ona w tym czasie dała mi znak, bym wpadł do niej w drodze powrotnej.
         Ja zaś zająłem się poszukiwaniem pracy Dżaśka w stosiku (jakim ładnym!). Wynalazłem ją w końcu i podałem mu. Ten na początku intensywnie ją przeglądał. A potem się zaczęło! A czemu to tak, a to tak? A tamto jeszcze inaczej? Zachowywał się, jakby nie był na żadnych ćwiczeniach. Jakby to wszystko było dla niego zupełną nowością. Czy on jest takim kretynem naprawdę, czy mu za udawanie płacą?
         Więc zacząłem mu tłumaczyć wszystko od początku. A szło gorzej niż mozolnie. I do tego Dżaśko był kompletnie rozkojarzony. Nie słuchał tego, co mówię. Nie potrafił powtórzyć tego, co przed chwilą powiedziałem. Gdzie sens siedzenia tam? No ja pierdolę! Jak dobrze pójdzie, to skończymy przed północą! Helloł, za 10 minut skończy mi się dyżur, a ja nie mam zamiaru zostać na wydziale nawet minutę dłużej, a tym bardziej z tym debilem. Chcę wrócić do mieszkania, po drodze zahaczając o mieszkanie Róży! No, nie mówicie mi, że nie będzie mi to dane! Jestem wyposzczony i potrzebuję tego! Po tej przymusowej abstynencji potrzebuję rozsiąść się w Różanym fotelu, ewentualnie ułożyć moją potylicę na jej kolanach i pozwolić jej bawić się moimi włosami. Ale zdecydowanie nie chcę tu siedzieć! Nie z nim! Nie teraz, kiedy dostałem wersję demonstracyjną tego, co czeka mnie w mieszkaniu pod numerem 23!
         Ktoś usłyszał moje prośby i błagania. Ale zrozumiał je trochę na opak. Powstałem ze swojego miejsca przy biurku. Obszedłem je ( w sensie biurko) i stanąłem obok krzesła, na którym siedział Piter. Jedną rękę oparłem o siedzenie, a drugą o blat i obserwowałem, co ten człowiek wyczyniał z dystrybuantą. A wyczyniał istne cuda. Szkoda tylko, że całkowicie niezgodne z logiką i zasadami matematyki. Zapytany o to, co i po co robi to, co robi, Dżaśko oderwał wzrok od kartki i wyprostował się. Popatrzył na mnie. A ja na niego. Niczym dwaj bokserzy przy ważeniu. Piorunowaliśmy się wzrokiem w milczeniu. Nie chciałem mu odpuścić. Sądziłem, że się speszy i w końcu sobie polezie, a ja będę mógł wreszcie zająć się ciekawszymi rzeczami.
Dżaśko źle, bardzo źle odczytał moje intencje. Bo zamiast odsunąć się to on przysunął się i…
Tak, ten pierdolony pedał pocałował mnie! Nie trwało to długo, bo odskoczyłem poparzony, ale wystarczająco, by niezaprzeczalnie stwierdzić, że nasze wargi połączyły się. I to nie przypadkowo.
Stałem przy oknie nie mogąc przełknąć śliny. Gardło miałem dosłownie zaciśnięte, jakby Dżaśko nie całował mnie, a dusił. A on siedział zadowolony z siebie. Tak jakby planował to od dawna. Nigdy, żadna studentka nie odważyła się na takie coś (no, bo przecież Róża się nie liczy)! A tutaj co? Student. Pierdolony gejuch w pierdolonym czarnym sweterku, pierdolonej koszuli w kratę i pierdolonym krawacie. Z pierdolonymi Ray Banami na nosie. Siedział i wyglądał jakby chciał coś powiedzieć. No tak! Tego jeszcze brakuje! Może od razu zaproś mnie na randkę! Wyznaj miłość! A co!
- Wyjdź – Wycedziłem przez zaciśnięte mocno zęby.
         Posłusznie usunął się z mojego widoku. Ale to niewiele zmieniło. Odwróciłem się do okna. Panorama przedstawiająca budowę nowego skrzydła wydziału nie była zbyt fascynująca. Nie na tyle, by mnie oderwać od tego co przed chwilą nastąpiło. Zasłaniając dłonią usta, starałem się wymazać z pamięci to, co się wydarzyło. Ale to nie było takie proste. Bo poza dotykiem Dżaśkowych ust musiałem się uporać z tym, co teraz będzie. Jak mam się zachować? Udawać, że nic się nie stało? Milczeć na ten temat? Raczej nigdzie tego nie zgłoszę. Raczej na pewno. Student molestujący asystenta! Już widzę minę Olgi jak o tym usłyszy.
         Jakby w trasie pozbierałem swoje rzeczy. Nogi same doprowadziły mnie na przystanek. Wsiadłem do złego autobusu. Zorientowałem się na następnym przystanku. Wysiadłem. Przesiadłem się. Tym razem do 186. A i tak byłem nieobecny. Wszystko robiłem mechanicznie i automatycznie. Poza kontrolą woli.
         Wybudziłem się dopiero na przystanku, na którym powinienem wysiąść, jeśli miałem iść do Róży. Ale nie ruszyłem się z miejsca. Co, miałbym tak iść tam? I może ze stoickim spokojem powiedzieć, że jestem kryptogejem? Przecież, to już zakrawa o zdradę! I to z kim? Z Dżaśkiem! Gorzej już być nie może.
         A może naprawdę jestem gejem? Nie… oczywiście, że nie jestem gejem! Nic nie poczułem przecież! Doprawdy, szaleję. Więc dlaczego nie chcę spotkać się z Olmasz? Do której jeszcze pół godziny temu jęczałem i za którą tęskniłem.
         Jestem zmęczony. Muszę uspokoić myśli. Utopić je… w czymś z dużą ilością procentów. Najlepiej sam. Jakoś nie czułem się pewnie na tyle, by dzielić się tym z chłopakami. Nie. Jeszcze nie. Potrzebuję samotności, jak nigdy.


***
Ps. Przyciski opinii i komentarzy nie gryzą, zapewniam. A ja tak jak każdy, chciałabym, by połechtano moją próżność ;)

środa, 13 czerwca 2012

Rozdział 9. I weź tu nadąż cz. 4

Obiecany part. Dlatego krótki. A i tak zmobilizowany przez pewną aktorkę, która swoim smsem obudziła mnie o 10.30. Inaczej dalej brnęłabym w naprawdę głupi sen. A tak, to macie, co chcecie. Za jakość nie odpowiadam ^^


***

           Kampanię przepraszającą uważam oficjalnie za rozpoczętą. Tylko co z tego. Każda moja próba kontaktu z Różą jest przez nią kompletnie ignorowana. Co więcej! Na ćwiczeniach ignoruje mnie tak samo! Dobrze chociaż, że łaskawie do tablicy podchodzi. Nawet nie spojrzała na kolokwium, które położyłem na jej ławce. Hrabianka wielka się znalazła! A wypchaj się!
            Mam przecież na głowie inne zmartwienia. Muszę ułożyć dla analityków kolosa ze statystyki, przygotować przykłady dla farmacji, odwiedzić Packa w szpitalu. Czy najzwyczajniej w świecie posprzątać w mieszkaniu i zrobić zakupy. I spotykam się z debilami na kulturalnej degustacji piwa.
- A gdzie Jacek? – Zapytałem, widząc, że do mojego stolika podszedł jedynie Robert.
- Musimy wybaczyć mu tę nieobecność, bo ma randkę ze swoją… jak jej tam  było? Karolina?
- Jara się nią jak Joanna D’Arc na stosie.
- A ja tam uważam, że ona powoli zaciska sidła wokół niego. A taki był z niego porządny człowiek. I laski wyrywał i na piwo wyskoczył.
- Mówisz o nim jakby umarł.
- A tak nie jest? – Robert spojrzał na mnie wymownie. – I ty też uważaj. Jak nic, jednemu i  drugiemu założą obrożę na palec i rozkażą się ustatkować.
- Przesadzasz. Dopóki Róża jest sfoszona, dopóty jestem wolny. A na wybaczenie mi tej zniewagi na razie się nie zanosi. – Zasiorbnąłem piwa. Piwa z prawdziwego zdarzenia, a nie barwionej wody. Robert popatrzył na mnie, jakby nie było już dla mnie żadnego ratunku ani pomocy. Wyprowadziłem go z błędu. – Co tak na mnie patrzysz? Daj spokój, naprawdę myślisz, że dam się zaobrączkować? Proszę cię, Róża nie jest na poważnie. Ja z nią? O nie, mój drogi! Ja w przeciwieństwie do Jacka nie wpadłem po uszy.
- Wiesz, że tylko winny się tłumaczy? – Mój towarzysz rozejrzał się po Sali. Nie znalazłszy obiektu, na którym można zawiesić oko, z powrotem popatrzył na mnie.
- Mylisz się. Mówię ci tylko jak wygląda sytuacja. To, że się z nią spotykam nic nie znaczy. Zachowujesz się jakbyś mnie nie znał.
- Może jestem przewrażliwiony. Ale nie chcę któregoś dnia znaleźć w swojej skrzynce pocztowej dwóch zaproszeń na śluby.
- Robert naprawdę pieprzysz androny. Jacek umawia się ze swoją dziewuchą z 2 miesiące, ja z Różą z miesiąc. Po takim czasie NIKT nie bierze ze sobą ślubu. Poza tym patrz. - Wyciągłem telefon, wystukałem numer Rołz. – Nawet nie odbierze. – Przystawiłem komórkę do ucha, by dla czystej formalności pogadać z jej pocztą głosową.
- Halo? – usłyszałem w słuchawce. W głębokim szoku nie byłem w stanie wydukać nawet słowa.
- Cześć, co robisz.- Ogarnąłem się i zagadałem jak gdyby nigdy nic.
- Uczę się ze statystyki, żeby mieć MAKSA. Zadowolony? Tylko mam jeden problem.
- Jaki?
- Bo uczę się razem z Olgą. A to peszek, co? Co teraz z tym zrobisz? Przecież nie powinnam zadawać się z nią, prawda?
- Przestaniesz w końcu?
- Nie. Mogłeś nie zaczynać. Masz teraz za swoje.
- Zachowujesz się, jakbym ci matkę naleśnikiem zabił! – Włączył mi się tryb monologu. Skoro już mnie dopuściła do słowa, chciałem sobie ulżyć. Bo mi się należało!
            Ta. Jedyną odpowiedzią, na mój jakże wyszukany tekst było biip biip.
- Tak, olej mnie chamsko! – Warknąłem, patrząc się na wyświetlacz. – Widzisz? – Podniosłem swój wzrok na Roberta.
- Żuraw i czapla, hę?
- Chyba chciałeś powiedzieć idiota i gówniara.
- To pasuje zdecydowanie bardziej. – Konorski uniósł kufel, niby w geście toastu i upił prawie połowę.

***

            Zgodnie z radą wiecznie nieobecnego, usidlonego nie-singla Jacka Wierzechy pofatygowałem się ósmego marca pod Różany blok. Dzierżąc w łapie pokaźny bukiet róż.
 Jakie to posrane, że kwiaciarka dłużej zastanawiała się jaki wybrać kolor tychże kwiatów, niż robiła bukiet. Bo przecież czerwień to niechybnie miłość. Czyli dla mnie odpada. Biały niewinność. Że co? Też nie. Fioletowy. Rozstanie. Aha. Następne proszę. Róż. Różowe róże dla Róży. Chyba zbyt banalne. No i różowe to niby przyjaźń, namiętność i coś tam jeszcze. Nie. Żółte? Nienawiść. Teoretycznie mógłby być, ale… Nie no, bez przesady. Czyli zostały mi pomarańczowe. Radość, nadzieja. Niech tam będzie.
Więc wracając. Stoję jak ten ułan pod okienkiem i czekam aż Rołz wróci z zajęć z pierwszej pomocy. Nie, że znam jej rozkład zajęć na pamięć. Tylko jakoś tak pamiętałem, że w czwartki miała te właśnie ćwiczenia.
O, lezie. Powoli, bo powoli, ale jakoś tam drepcze. Jak zawsze ze słuchawkami w uszach. Nerwowo przygładziłem włos. I zdałem sobie sprawę, że nie przygotowałem żadnej nadzwyczajnej  przemowy. Oby te, wcale drogie kwiaty zrobiły za mnie całą robotę.
Olmasz wreszcie mnie dojrzała. Zwolniła kroku i wyjęła z uszu słuchawki. Popatrzyła na mnie zaciekawionym wzrokiem.
- Cześć. Może warto było by w końcu porozmawiać?
- A te kwiaty,  to tak przez przypadek znalazły ci się w dłoniach?
            Wzruszyłem ramionami.
- Taka mało subtelna forma łapówki? Bardzo pomysłowe. Róże dla Róży. – Już widziałem, że coś jej nie pasuje. Czy ona cierpi na permanentnego PMSa? O co, do kurwy nędzy, chodzi? Staram się? Staram! Wyrzucam kasę na pieprzonego badyla? Wyrzucam! A ona co?
- Nie bądź taka ironiczna.
- A niech cię, Kulig, kaczki podepczą! – Róża w krzyk. A Kulig znikł. Wedle dziecięcej wyliczanki.
            A psik! Psik! I tak w koło Macieju. Olmasz rozpaczliwym ruchem zasłoniła nos. Zza osłony dostrzegłem szybko puchnące i czerwieniejące oczy. Czy może być gorzej?! Róża MA ALERGIĘ na róże! Nosz, kurwasz!
            Schowałem badyla za plecy. Ale to i tak nie pomogło. Szczerze, nie wiem kto był bardziej zażenowany. Ja czy ona.
- Wynoś mi się z tym jak najprędzej – Jęknęła na odchodnym. Wbiegła po schodach i zniknęła za drzwiami.
            I to by było na tyle, jeśli chodzi o seks na zgodę. I o zgodę w ogóle. No, ja pierdolę taka dolę! Takie mam, cholera jasna, parszywe szczęście!
            Ze smętną miną powłóczyłem nogami w stronę przystanku. Już miałem machnąć bukiet w stojący obok kosz, ale jakiś facet podlazł do mnie.
- Piękne róże! Co pan je wyrzucasz?
- Bo nie spełniły swojej roli. – Popatrzyłem z odrazą na te, jakby nie patrzeć pięknie rozwinięte pączki.
- A z jakiej niby były okazji? – Halo? Człowieku ocknij się!
- Dzień kobiet, a co niby innego.
- No patrz pan! Cholera jasna, Zocha mnie zabije! – Mój rozmówca złapał się za głowę w akcie desperacji. Spojrzałem ostatni raz na badyle.
- Niech pan je weźmie. Żeby panu przyniosły więcej szczęścia, niż mnie. – podałem desperatowi bukiet. Ten chwycił go z wdzięcznością. Nie musiałem wysłuchiwać jego podziękowań, bo właśnie nadjechał mój autobus.
            Pff. No i co ja mogłem?  Spojrzałem za okno. A gdyby tak jebnąć to wszystko w kąt? Dać sobie spokój? Zająć czymś nie sprawiającym tylu problemów? Nie powodującym tylu frustracji. Na przykład koszykówka.
            Obdrzwoniłem team. I na tym się skończyło. Bo drużyna zaliczała chyba zbiorowy seks z okazji dnia kobiet.
            Kurwa. Forever alone. :( Chlip.