Podniesienie się do pozycji
półpionowej jeszcze nigdy nie przyszło mi z taką łatwością. Nawet nie
złorzeczyłem na budzik. Po prostu otworzyłem oczy i wstałem, bez gapienia się
na własny sufit, pozbawiony myśli, że muszę ruszyć tyłek. Wiecie, takie
podskórne coś, co nie daje wam spać, jeszcze zanim mózg zacznie funkcjonować i
skojarzyć, dlaczego musi wstać. I nie chodzi o sam fakt zwleczenia się z wyra.
Kurczę, więc po cholerę się zwlekłem? A. Walentynki. O kurwa! Walentynki!
Jak
poparzony wyskoczyłem z łóżka. Spokojnie, relax. Potarłem dłońmi twarz.
Wypryśniczyłem się. Z ręcznikiem wokół bioder grzebałem w szafie, by znaleźć
coś ogarniętego do przywdziania. Koszula. Hej, gdzie jest moja czarna koszula…?
Nie, czarnej nie włożę, ostatnio byłem w czarnej. Zielona… Ciemnozielona? W
każdym razie ciemna. Przydałoby się ją przeprasować. Łojezu, te całe walentynki
to są naprawdę dobijające. Stroję się w piórka, odpicowuję. Po co? To żałosne. Ale
to fakt. Robię to dla Róży. Nie… Robię to dla siebie… Robię to, by dobrze wyglądać!
O!
Golić
się? Popatrzyłem w lustro na tego przystojniaka z gołą klatą. Hej, dobrze
wyglądasz! Powiedz mi, skąd takich biorą? ;) Potarłem podbródek. Jest nieźle,
tak hm, męsko.
Ja
pierdzielę, gorzej niż baba. Z tą różnicą, że nie przebieram się przy lustrze
fefnaście tysięcy razy. W tej koszuli wyglądam dobrze. Naprawdę dobrze. I'm sexy and I know it. Podwinąłem rękawy, żeby nie wyglądać zbyt sztywniacko.
Zegarek na lewy nadgarstek, na prawy sznurko-rzemyk. Taki dynks, ale fajnie
wygląda. Przygładziłem włosy. Nie jest to może fryzura a’la Janosik czy inny
Desperados- Banderas, ale przynajmniej łatwa w utrzymaniu i nie wymaga
wielogodzinnych stylizacji.
Jeszcze
spryskałem się perfumem. Teraz żadna mi się nie oprze. Tryskam boskością na
kilometr.
Pełen
luz, pewność siebie. I niech Róża nawet nie próbuje się wymigać. Zaplanowałem już
wieczór i nie życzę sobie zmian. Kino nie jest może najoryginalniejszym
pomysłem, ale dla takich kinowych freaków jak my, to chyba całkiem niezły
pomysł. Gorzej było z faktem, na co pójdziemy. I nie dlatego, że ni wiedziałem
co obejrzeć, tylko co wybrać. Bo repertuar poszerzył się o tyle pozycji wartych
obejrzenia, że miałem z tym mały problem. Wszystkie banalne komedie romantyczne
z marszu odrzuciłem. Nie widzę siebie i Róży pośród śliniących się tłumów,
oglądając wątpliwą fabułę i wątpliwych aktorów i tak słodkim happy endem, że
tylko się porzygać. Dobre komedie romantyczne są już na wyginięciu. „Hugo i
jego wynalazek” to z pewnością fajny film, ale nie wydawał mi się zbyt dobry na
tę okazję. Jeszcze kilka innych produkcji odrzuciłem z tego właśnie powodu.
Największy dylemat miałem między „Idami marcowymi” i „Moim tygodniem z Marilyn”.
Ten pierwszy to niby thriller i ni cholery nie pasował na randkę, ale to nie
była zwykła randka i tym bardziej nie była ze zwykłą dziewczyną. Róży mógłby się
spodobać ten pomysł. Ale z drugiej strony film o Marylin mógłby być ciekawy. Pokazujący
Monroe z innej strony niż znana wszystkim seksbomba. I trudna relacja między
nią i młodym chłopakiem. Film o kobiecie, prawdziwej kobiecie, skomplikowanej.
Która w jednej chwili jest delikatna, jak porcelanowa laleczka, a po chwili
manipuluje wszystkimi jednym ruchem palca. Koniec końców, zarezerwowałem bilety
na wieczorny seans „Mój tydzień z Marylin”. Tylko, żeby jeszcze ktoś docenił
to, co robię.
Bogowie,
czuję się marionetką, którą za sznurki pociąga Róża Olmasz. Jestem jak liść,
który frunie w kierunku, który ona mi wyznaczy. To straszne. Do niedawna byłem
gościem, który sobie żył ot tak, bez głębszej potrzeby. Gościem, który wstawał
rano do pracy, siedział w pracy, narzekając na wszystko i wszystkich, a potem
po pracy szedł na piwo z kumplami, narzekając na wszystko i wszystkich, łącznie
z piwem i kumplami. Ale potem tak niespodziewanie pojawiła się Róża. Jestem nią
kompletnie zafascynowany. I już wcale nie chodzi o zaciągnięcie jej do łóżka. Czasem
już sam nie wiem o co mi chodzi.
Idąc
korytarzem uczelni, utwierdziłem się w przekonaniu, że koszula to był dobry
wybór. Niektórym studentkom trzeba było użyczyć chusteczki, by wytarły sobie
strużkę śliny cieknącą po brodzie. Już nic nie będę mówił o Wiesznik. A Róża…
Róża patrzyła na mnie swoimi wielkimi, czekoladowymi oczami, które błyszczały
jej jakby zobaczyła milion dolarów. Aha, ktoś tu wygląda jak milion dolarów. I
ktoś tu się uśmiecha z tryumfem. A po chwili ten ktoś, próbuje nie zrobić miny zażenowania
na widok uśmiechu Dżaśka. Ja pierdole, całkowicie zapomniałem o tym pedale. O innych
małpach też zapomniałem. Nie mówiąc już nic o papużkach.
Kurde,
kto inteligentny układał plan dla analityki medycznej? Żeby ćwiczenia były
wcześniej niż wykłady? Czy ja wyglądam na kogoś, kto będzie tym kretynom
tłumaczył zawiłości rachunku prawdopodobieństwa albo inne statystyczne
zawiłości? I don’t think so. Kombinatoryka, bla bla bla, permutacje, wariacje z
powtórzeniami, bez powtórzeń, bla bla bla. Dobra ćwoki, róbcie zadania. Bo to
jest przecież materiał z liceum.
No,
małpy robią. Jakoś. A ja się przechadzam i obserwuję siedzących kretynów. Staram
się nie patrzeć za często na Olmasz, ale to co ona wyrabia, doprowadza Miłościwie
Rządzącego do powstania. Bo błyszczące oczy to był tylko początek. Siedzi sobie
w 2 rzędzie cała zarumieniona, wzdycha bez przerwy, oblizuje usta, przełyka
głośno ślinę. A dobrze ci tak. Już teraz wiesz jak to jest, jak ktoś prowokuje
całym sobą.
Stop.
Nie patrz, nie myśl. Skup się na wariacjach, a nie sam wariujesz.
- Dobrze, teraz zrobimy 1.17. Na ile
sposobów… Co? Nie, te jest głupie. Robimy następne. Iloma sposobami można
dokonać przydziału 6 grup ćwiczeniowych trzem asystentom, jeżeli najpierw
wybiera pierwszy asystent dwie grupy, następnie drugi dwie grupy, trzeci zaś
obejmuje dwie pozostałe grupy?
Tamto niekoniecznie było głupie. Było raczej
trudne. Może nie trudne tak w ogóle, ale ja teraz nie mogłem się skupić, by je rozwiązać.
Zwłaszcza, że do tablicy miała przyjść Róża. A szła chwiejnym krokiem jakby była
pijana. Upojona moją zajebistością. I domysłami, co będzie później. Wzięła do
ręki kredę, oblizała usta i popatrzyła bezradnie na mnie. Bez przesady, to zadanie
akurat nie było wcale skomplikowane. To chyba działa w obie strony i ona też
się nie może przy mnie skupić.
- Czy w tym przypadku kolejność ma
znaczenie? – próbowałem jej podpowiadać.
Powolnym
ruchem napisała kombinację 2 z 6 i 2 z czterech. Potem przerwała i zaczęła
wzdychać. Dziewczyno, daj spokój, wiem, że jestem boski, ale uspokój się. Nie
sap na mnie jak napalony bizon! Najpierw mało się nie posikasz, bo to
niemoralne spotykać się z nauczycielem, a teraz dyszysz jakbyś na coś czekała!
Znów w cos pogrywasz?
I
wtedy Róża zrobiła fajt. Oczy jej stanęły w słup i powoli osunęła się na mnie.
Gdybym stał dalej plasnęłaby z głuchym odgłosem na podłogę. Nie spodziewałem,
że aż takie wrażenie robię na dziewczynach. Aż mdleją na mój widok. Tego jeszcze
nie było.
Kretynie!
Ona jest chora. Nawet przez koszulę czułem jak rozpalone jest jej czoło. Zszokowany
stałem tam przed całą grupą, niezdarnie przytrzymując nieprzytomną Różę.
Z
otępienia wyrwała wszystkich Olga.
- Trzeba ją wynieść przed salę! I niech
ktoś wezwie pogotowie!
Ja
pierdolę, Dżaśko leci do mnie z pomocą, by wynieść Różę. Poradzę sobie Don
Żuanie. Wziąłem Olmasz na ręce. Była leciutka jak piórko i taka bezbronna w
moich ramionach.
Fakt, przed salą było zdecydowanie mniej
duszno. I było też chłodniej. Ułożyłem ją na podłodze, dookoła Róży zebrała się
grupka osób. Sytuacja zrobiła się nerwowa, bo ani wołanie, ani klepanie po
twarzy nie skutkowało, dziewczyna nadal pozostawała nieprzytomna.
- Ojej, co to? Już mamy ćwiczenia z
pierwszej pomocy?- Usłyszałem wiecznie pełen pretensji głos Anety Kruel. – Olmasz, wstawaj, ćwiczenia są dopiero w
czwartek- Zaśmiała się ze swojego żartu. Zajebię, nie wytrzymam i zajebię. Ale
tylko zacisnąłem mocniej usta.
- Kruel, uczyń wszystkim tę
przyjemność i zamknij się – syknęła Żmijowata Żmija. Jeden, jedyny raz się z
nią zgodziłem.
Zamieszanie
na korytarzu zrobiło się jeszcze większe, gdy pojawili się ratownicy medyczni. Po
krótkim badaniu stwierdzili zgodnie: trzeba Różę przewieść do szpitala, bo
podejrzewane jest zapalenie płuc. Tak, więcej spaceruj. Poczułem ukłucie
wyrzutów sumienia. To przeze mnie. Gdyby nie ja, nie spacerowałaby długimi
godzinami po mrozie.
Ratownicy
ułożyli Olmasz na noszach i ruszyli z nią w kierunku wyjścia.
- Idę razem z nimi.- powiedziała
Olga. Nie poprosiła, oznajmiła. Nawet nie dała mi czasu na reakcję. Odwróciła
się na pięcie i poszła za orszakiem z noszami.
Śmiało,
nie krępuj się, czuj się jak u siebie w domu. Zwołałem resztę grupy do Sali i
kontynuowaliśmy zajęcia. Ale ani ja, ani małpy nie mieliśmy głowy do
rozwiązywania kolejnych zadań.
Cholera
by to wszystko wzięła! Nosz kurwa! A co z moimi walentynkami? Zostaje mi tylko
walić drinki albo tynki! Co za jebana ironia losu! I co ja mam teraz zrobić?
Bilety do kina poszły się jebać, wszystkie plany poszły się jebać!
Postanowiłem
zadzwonić do durniów. Ostatnio nasz kontakt był luźniejszy. I oni nie wiedzieli
nic o Róży. Poza tym że jest i że kiedyś wyzwała mnie od nadętych gogusiów.
- Cześć Jacek, nie świętujesz tego
beznadziejnego gówna i idziesz ze mną na piwo prawda?
Cisza
w słuchawce.
- Pamiętasz Kamilę?
-Może tak. A… może nie.- Mruknąłem.
Acha, czyli Jacek świętuje to beznadziejne gówno.- Czyli wieczór masz zajęty.
- I noc też.
-Ta. A Robert?
- Robert raczej jest wolny. Możesz
więc uderzyć do niego. A to coś się stało? Nie mów mi, że nie masz z kim
świętować? Monika?
- Ma chłopaka pasującego do niej i
umysłowo i wizualnie. Nie przeszkadzam ci. Na razie.
Robert
na szczęście był normalny i nie był sfrustrowanym singlem i potencjalna druga
połówka nie pojechała na sygnale do szpitala. Jego połówka miała ładne kształty
i bogate wnętrze. Była pikantna i paliła w gardło. A na imię miała Luksusowa.
Umówiliśmy się na kulturalne degustowanie jego dziewczyny u niego w mieszkaniu
koło 20. Do tego czasu albo beznamiętnie gapiłem się w ekran telewizora albo w
monitor laptopa.
Przed
19 zacząłem się szykować. Zaletą mieszkania na Białołęce była w miarę ogarnięta
okolica. Wadą, że leży po drugiej stronie Wisły, także wszystkie wizyty trzeba było
poprzedzić co najmniej półgodzinną jazdą autobusem.
Przywdziewałem
buty, gdy zadzwonił telefon. Khuewa! Glaheho husi on ghwonich ghy ahuat kchymam
go w uchtach? Wyjąłem go i otarłem ze śliny.
- Czego? – Odezwałem się
niesympatycznie.
- Ok, rozumiem, będziesz ruchał. –
Co? Spojrzałem na wyświetlacz. Maratończyk.
- Bartek! Nie, nie. Po prostu,
zadzwoniłeś, kiedy trzymałem telefon w ustach.
- Wiedziałem! Wiedziałem, że lubisz różne
rzeczy trzymać w ustach.
- Pierdol się. Co tam?- Wbrew temu,
jak wyglądała nasza rozmowa, Bartek był moim przyjacielem jeszcze z czasów
licealnych.
- Przyjeżdżam z polecenia twojej
matki, sprawdzić czy regularnie sprzątasz w mieszkaniu.
- Bardzo śmieszne.
- Z interesami przyjeżdżam i do
rodziny. Wiec miło by było spotkać się, co?
- No pewnie, że miło. A kiedy?
- Co sądzisz o czwartku?
- Zaraz… w czwartek? Cholera. Na
koncert Hey idę. – Wieki temu kupiłem bilet, o którym przypomniałem sobie podczas
moich nadzwyczaj regularnych ostatnio porządków.
- Kurna, co wy macie z tym koncertem
Hey?
- To znaczy?
- Moja kuzynka też na to idzie. I ma
jeden wolny bilet, wiec tak jakby z nieba jej spadłem. Dzwoniłem do ciebie, by
się jakoś od tego koncertu wymigać. Ale skoro idziesz…
- Co za problem, nie możemy spotkać się
na i po koncercie?
- Skoro mówisz? I poznasz moją
kuzynkę. Trochę nawiedzona, ale równa dziewczyna.
- Miałem nadzieję coś z tobą
wychylić.
- Nie bój się! Ona ma łeb mocniejszy
niż niejeden facet.
- Dobra, zgadamy się jeszcze.
I
tym sposobem, zjebane Walędrinki były choć trochę mniej zjebane.