Yyy więc tak, no tak... <- od razu przypomina mi się moja wychowawczyni z liceum, ale ja nie o tym.
Któregoś pięknego posta temu napisałam, że chciałabym to skończyć przed końcem roku. Skończyć to, znaczy się opowieść, doprowadzić ją do końca, epilogu tudzież gdziekolwiek. Ale jak wiadomo np. z przygód Krystianka, plany sobie, a życie sobie. Ja do losu mówię: daj mi skończyć pomarańczki, a on: takiego wała jak Polska cała. Ja dalej: no proooszę, a on: NO.
Także widzicie, to nie moja wina, że nic nowego się nie tworzy. A najbliższy czas jest dodatkowo niesprzyjający, bo zbliża się sesjaaaa (aaaaaa!). Choć z doświadczenia wiem, że podczas sesji mam najlepszego pałera, najlepiej mi się piszę i tak dalej, ale wyznaczyłam sobie priorytety. Wiadomo pomarańczki są sajne (nie tylko owoce :D), lecz wyżyć się z nich nie da. Chociaż... (teoretycznie jedna osoba 2 siedzeń zajmować cie może. Chociaż... no to tak na marginesie, off topic i wgl, nevermind) Nie, nie oszukujmy się, nigdy tego nie wydam, nawet wysyłać do żadnych wydawców nie zamierzam. Po pierwsze wszystkie pozwy o zniesławienie sprowadziłyby na mnie więcej długów, niż miałabym z tego zysków. Po drugie, choć frajdę z pisania mam, wcale nie uważam tego za wybitne dzieło, nawet nie za przeciętne. Taki sobie ot tworek. Ale też nie o tym chciałam pisać.
Wróćmy do tematu. Zbliża się sesja, Żmija nie chce być wywalona ze studiów, więc musi zacząć się uczyć. A ma czego, uwierzcie.
Tylko nie myślcie sobie, że cokolwiek zawieszam, przerywam, anuluję i tak dalej. W sumie nawet nie wiem po kiego się tłumaczę, bo raczej nikt tego nie czytuje, poza kilkoma wyjątkami.
Na pocieszenie powiem, że dzięki pewnemu cudownemu panoju, który żyje se po drugiej stronie oceanu, ma se 12 lat więcej ode mnie i trójkę bachorów, spłynęło na mnie lekkie natchnienie i nowa chęć tworzenia. Tak, tu z tego miejsca dziękuję owemu panu, i choć z naszego cudownego spotkania pamiętam głównie boskie nogi i tyłek na telebimie, to nieważne. Bo panowy głos i robota, jaką pan odwala ze swoim bandem daje mi kopa do tworzenia oraz drżenie serducha (co się nie zdarza za często) podczas oglądania teledysków. A raczej mini perełek. (pewne inspirujące piosnki będą miały swój udział w fabule, ofkors :))
Także, patrzajcie z nadzieją na przyszłość, że już niedługo zasiądę do rozdziału dwunastego i epilogu, i dokończę to. Tak bonusowo zdradzę, że wymyśliłam takie zakończenie, które mam nadzieję zadowoli i tych co lubią słodkie zakończenia, i tych co lubią gorzkie, i tych, co pewne niedomówienia sprawiają im frajdę.
I przy okazji, skoro jeszcze mam mikrofon i czas antenowy, pragnę złożyć wszystkim życzenia, by Wasze święta powodowały to miłe uczucie na serduszku, gdy myśli się o kubeczku cieplutkiego kakałko z pływającymi piankami, podczas gdy za oknem szaleje śniegowica, majtająca tymi wszystkimi świątecznymi ozdóbkami.
To kończę swój bezsensowny lekko słowotok. No, to do następnego!
A i jeszcze głupi żart, który opowiedziała mi moja mama: Dlaczego Mikołaj mówi Hoł, hoł hoł?
Ty też byś tak mówił, gdybyś się walnął czołem w wannę. XD Rozwala mnie, nie wiem czemu, ale mnie rozwala :D
Poczuła na swojej skórze jego cudowny, oddech. A gdy złapał ją za dłoń mogłaby umrzeć z rozkoszy. --- Nic z tych rzeczy! Mając dość oklepanych i nudnych harlequinów, postanowiłam odświeżyć ten typ powieści. A może go sparodiować? Chyba do końca nie jestem pewna.
niedziela, 16 grudnia 2012
wtorek, 20 listopada 2012
Rozdział 11.Burza cz. 6
W przeciwieństwie do tamtego posta, ten nie jest już tak sielankowy. Znów wracamy na ciężkie tereny rozmyślań. I czuję, że znów to ze mnie wysysa dobry nastrój. Miałam to dodać wcześniej. Ale usnęłam. A potem nie mogłam połączyć się z netem. No i ogólnie nie wiedziałam za bardzo jak ubrać to wszystko w słowa. Chyba po prostu nie potrafię opisywać uczuć i emocji, co zresztą widać w poniższym rozdziale. Nie potrafię ubrać w słowa rozdzierających fali czegoś wewnątrz mnie. Jak zwykle potraktowałam to osobiście, ale w sumie czego się spodziewać, skoro Kris to moje literackie alter ego? O Boże, przeraża mnie to. Że przelewam swoją duszę na jakąś sierotę....
****
Tamta sobota…
ta burza. Każdego dnia przychodziła od nowa i od nowa. Prawie z zegarkiem w
ręku można było wyznaczyć, kiedy się zacznie. Szkoda, że wcześniej o tym nie
wiedziałem. A może dobrze, że żyłem w niewiedzy? Wtedy nawet zaczynam wierzyć,
że tak to wszystko powinno było się potoczyć. Po wysiadce z metra klucząc
podziemiami (swoją drogą, nieważne ile razy bym nimi nie szedł, mam gdzieś w
głowie element paniki, że znów źle skręciłem) udało nam się dotrzeć do Złotych Tarasów,
by przeczekać nawałnicę. No i trochę łobeschnąć. Mój przychlastowaty przyliz to
jedno, lepiące cię do ciała ubrania, niekoniecznie moje ubrania do mojego ciała,
to drugie.
Łaziliśmy trochę to tu, to tam. Różę
oczywiście rozśmieszało, moje narzekanie na mordę Rubik przy Aparcie czy
jakikolwiek komentarz na temat czegokolwiek. Była w wyśmienitym nastroju i nic,
a przede wszystkim mój sposób komentowania, nie mogło tego zmienić. Myślę, że
po prostu już się przyzwyczaiła do mojego malkontenctwa.
- Chodźmy do
kina! Proszęproszęproszęproszę…. – Parsknąłem i przewróciłem oczami.
- Nie musisz
robić tego triku ze słodkimi oczętami, by mnie do czegoś przekonać. Wystarczyłyby
rozsądne argumenty.
- Ale to jest
szybsze i zawsze działa. – I znów ta niewinna minka.
Westchnąłem i pokazałem ręką, by
szła przodem. Wcale nie dlatego, by móc pogapić się na jej tyłek prześwitujący
przez mokrą sukienkę. Oczywiście, że nie. Ani tym bardziej nie dlatego, że
jakby na 2 piętrze był jakiś potwór, to ją pierwszą by pożarł.
- To trochę
symboliczne, nie uważasz? – Zapytała, gdy siedzieliśmy na kanapach, czekając na
seans „Nietykalnych”. Nie, to nie jest ten film z holiłódzkimi pakerami ratującymi
świat. Tamci to „Niezniszczalni”. Proszę to rozróżniać.
-
Symboliczne? – Wsparłem się na łokciach. Patrzenie na ten sufit upstrzony
lampeczkami było dla mnie zawsze absorbującym zajęciem. A gdy tak te lampeczki
lekko się bujały…
- Gdybym cię
nie opierdzieliła wtedy, na „Dziewczynie z tatuażem”, to czy to wszystko
potoczyłoby się w ten sposób? Tak jakbyśmy teraz zatoczyli koło.– Ona naprawdę…
Czy to jest naturalne przechodzić z jednego stanu emocjonalnego w drugi? Z
rozbawienia w refleksyjną powagę.
Wzruszyłem ramionami. Gdyby to
wszystko potoczyło się w inny sposób…?
- Może. Nie
wiem. Pamiętam, że wtedy mnie strasznie irytowałaś. Że myślałem: no ile razy
można wpadać na tę samą dziewczynę?
- Teraz
myślisz to samo? – Spojrzała na mnie z góry. Patrzenie na nią z tej perspektywy
nie zdarzało się za często. Ale za każdym razem, gdy miałem taką okazję,
łapałem się na tym, że od nowa i od nowa uświadamiałem sobie, jak piękną
kobietą była.
- Teraz
myślę, że mógłbym na ciebie wpadać i wpadać, jeżeli kończyłoby się to tym. –
Podniosłem się, odgarnąłem jej włosy i delikatnie pocałowałem w usta.
Jeszcze nigdy, żaden pocałunek nie
smakował tak gorzko. Bo żaden nie był tak okrutnym potwierdzeniem kłamstwa. Bez
wzbudzania pożądania, przekazujący tak wiele emocji, przerażał mnie swoją
pustką. Moje zachowanie mnie przerażało. Łgałem, wciskałem romantyczny kit i
bełkot. Tylko by zaspokoić swoją potrzebę ładowania akumulatorów jej energią.
Mogłem kłamać jak z nut, by dostać swoją porcję satysfakcji, by wyssać z niej
coś, co tak dawno zatraciłem. Prostą radość z małych rzeczy (pozdrawiam Sylwię
Grzeszczak i Piaska).
- Cóż, myślę,
że reklamy właśnie dobiegają końca. A ja naprawdę chcę zobaczyć ten film. –
Podniosła się z lekkością, tryskająca radością na kilka metrów. Fałszywe
szczęście zbudowane na oszczerstwie. Kolos na glinianych nogach.
Długi weekend, który z racji ferii trwał tydzień, i w sumie nie
powinien był nazywać się weekendem, był jednocześnie za krótki i składał się z
niekończących się godzin, które spędziłem z Różą. Jedyny raz, kiedy byliśmy ze
sobą dłużej niż kilka godzin. To prawie jak skok na głęboką wodę. Codziennie
rano smakowite aromaty unoszące się z kuchni, codziennie przez prawie dwie
godziny zajęta łazienka, codzienny spacer, za każdym razem w inne miejsce.
Prawie jak rytuał. Wieczorem film plus seks, kilka razy sam seks, a raz tylko
film.
W piątek pożegnałem się z Różą. Jakby nie patrzeć, potrzebowaliśmy
czasu na inne sprawy. Musiałem ułożyć kolokwium dla jej grupy. Ona musiała się
na to kolokwium przygotować. Mógłbym, jasna sprawa, zaproponować jej wspólną
naukę, bo przecież kto by z nią lepiej to wyćwiczył jak nie ja? Ale Olmaszówna
chciała być fair i wolała nie wiedzieć, jakie przykłady dla nich szykuję. No i
ekstra zajęcia (w sensie dodatkowe, a nie takie super, że hej) z pewnością byłyby
równie sprawiedliwe względem ludzi z jej grupy.
Gdy opuściła moje mieszkanie, znów zrobiło się cicho. A moje mięśnie
twarzy odpoczęły od permanentnego szczerzenia się. Cholera, nabawię się
zmarszczek i śladem Ibisza, będę musiał zafundować sobie botoks. Albo zażądam
tego od Rołz. Albo lepiej nie. Bo mój permanentny wyszczerz nie był do końca
szczery. Zresztą jak cały ja w ostatnich dniach. Co się ze mną stało? Zmieniłem
się w chodzące łgarstwo o przymilnym wyrazie twarzy i z całym arsenałem kłamstw
różnego kalibru.
Dlaczego ona tego nie widzi? Dlaczego nakręca się bardziej i
bardziej? Czemu ja ją nakręcam? Róża zaczęła… zaczęła snuć plany na wakacje.
Wspólny wyjazd. I jakby z nieba spadło ogłoszenie o występie The Killers i
Placebo na tegorocznym Coke Live Music Festiwal. Czyż to nie idealnie? Kilka
dni w Krakowie. To takie romantyczne, prawda?
I jak ja mam jej, do cholery powiedzieć, że nie będzie żadnego
naszego wyjazdu, bo przecież nie ma nas? Muszę to zakończyć!
A więc tego właśnie pragniesz? Chcesz zostawić ją, po tym jak
nafaszerowałeś ją kłamstwami i pustymi obietnicami bez pokrycia?
Nie, Mózgu, ja nie chcę jej już dłużej krzywdzić, bo Róża na to nie
zasługuje.
Poniedziałek po kolokwium wydaje się idealną porą, o ile na zerwanie
może być idealna pora. Nie wiem do końca, jak jej to powiem. Co do jednego nie
mam wątpliwości, znienawidzi mnie za to do końca życia i będzie trzymać się z
dala ode mnie. Tym lepiej dla niej.
Wspominałem coś kiedyś, o takiej sytuacji, że planowanie nie ma
większego sensu. Bo rzeczywistość i tak spłata okrutnego figla. Uwielbiam takie
sytuacje. Są po prostu… jak dostanie pod choinkę pięknie zapakowanego martwego
karalucha. Czy coś w tym rodzaju. Nie. Są raczej jak kopniak w twarz od kompletnie
obcego człowieka na ulicy.
Pojawiłem się wcześniej na uczelni. Sprawdziłem dokładnie kolokwia,
czy są wszystkie, czy dobrze wydrukowane. Zrobiłem sobie herbatę, co by się uspokoić,
jin jang, zen, noł stress i coś tam.
- Krystian,
dobrze, że jesteś. – Powiedział Śmaj poważnym tonem. Uniosłem wzrok znad
szklanki. – Jest sprawa. Kruczyński chce cię widzieć. W swoim gabinecie. Teraz.
- Oł. To idę.
– Ledwie z siebie wykrztusiłem te trzy słowa.
Pięknie. A myślałem, że gorzej być
nie może. Zaraz dostanę wypowiedzenie i wyląduję na zbitym pysku na ulicy. To
koniec. Nie tak go sobie wyobrażałem. I to wszystko… Ja… nie chcę odchodzić. Ja
nie mogę! Muszę…
Czułem tylko osuwający się grunt pod
nogami i spadanie w otchłań. Co musiało być niezłym paradoksem, biorąc pod
uwagę, że wspinałem się po schodach na piętro do gabinetu dziekana. Nie
wiedziałem, co tam zastanę. Nie wiedziałem, czego się spodziewać. No, oprócz
zwolnienia z pracy. Nie układałem gorączkowo w głowie żadnego planu, żadnych
tłumaczeń. Kompletna pustka i uczucie, że cała krew odpływa z mojej twarzy.
Przed gabinetem siedziała Róża.
Skulona, mała i bezbronna. Z twarzą schowaną w dłoniach. Słysząc moje kroki
podniosła głowę. Czerwonymi, załzawionymi oczami patrzyła, jak mijam ją bez
słowa. Prawie obojętnie. Bez współczującego spojrzenia, bez pocieszenia,
pragnącego wydostać się z mojego gardła. Nic. To koniec.
Zapukałem i wszedłem do gabinetu.
Przy biurku siedział Kruczyński. To chyba ostatni facet, który pasował na
posadę dziekana. Jego aparycja była przeciwieństwem kogoś, kto sprawuje władzę.
Kurdupel z dziwnym wyrazem twarzu, budził co najwyżej politowanie i w
niektórych przypadkach rozbawienie. Ale z pewnością nie respekt. Kiedy tak
sobie siedział z jedną nogą założoną na drugą i wymachiwał stopą zaopatrzoną w
biały, kompletnie nie pasujący do brązowego garnituru pantofel, miałem ochotę
parsknąć. Co się ze mną dzieje? To najmniej oczekiwana w tym momencie reakcja z
mojej strony. Ale w suumie? Zaraz mnie zwolnią. Nawet jeśli ten facet wyglądał
jak wyglądał, nadal mógł jednym podpisem pozbawić mnie posady.
Usiadłem na wskazane krzesło.
- Jak sądzę,
zna pan powód tego wezwania? – Dziekan wychylił się lekko w moją stronę.
Popatrzyliśmy sobie przez chwilę w oczy, po czym spuściłem wzrok na swoje
zaciśnięte mocno dłonie. – Muszę przyznać, że nie jest to częsty przypadek na
tej uczelni.
Kruczyński kontynuował, a ja
kompletnie nie potrafiłem go słuchać. Co więcej, praktycznie go nie słyszałem.
Patrzyłem jak porusza ustami. Przytakiwałem z miną skruszonego dzieciaka. Albo
kogoś, kto uświadomił sobie swój błąd i teraz posłusznie przyjmuje zasłużoną
reprymendę.
Nie było nawet sensu się tłumaczyć, czy wypierać. Kruczyński miał
niepodważalne dowody w postaci zdjęć. Najśmieszniejsze (jeśliby na to spojrzeć
z odpowiednio szerokiej perspektywy) było to, że te zdjęcia nie pochodziły z
Ogrodu Saskiego, a ze Złotych Tarasów. Tak, z tego momentu, gdy siedzieliśmy i
czekaliśmy na film. Pierwszych trzech można było się wyprzeć. Bo od biedy
niczego nie udowadniały, poza tym, że oboje tam byliśmy i rozmawialiśmy. Oprócz
ostatniego. Wyraźnie uchwyconego momentu, gdy całowałem Różę.
Mój żłądek i całe wnętrze palił dziwny ogień. Niby siejący
spustoszenie. Ale jak można powiększyć pustkę, która już tam była?
- Jak już mówiłem,
to nowa dla mnie sytuacja i zadecydowałem, że w tym przypadku zwalnianie pana
nie jest korzystne. Wydaje mi się, że wystarczającą lekcją na przyszłość będzie
usunięcie z listy studentów panny Olmasz. Niepotrzebne nam braki w kadrze
nauczycielskiej. Ale to nie znaczy, że może pan dalej kontynuować takie
zachowanie. Oczywiście dostanie pan upomnienie i no cóż, zostanie pan
pozbawiony premii. Wydaje mi się, że to wszystko o ile potwierdzi pan
zakończenie tego, brak mi nawet odpowiedniego określenia, tego romansu.
- Tak, znaczy
y…. To koniec. Definitywny. Pojedynczy incydent. Więcej się to nie powtórzy.
Obiecuję. I dziękuję, że mimo wszystko sprawa przyjęła taki obrót.
Palący ogień zniknął, ustępując
miejsca wielkiemu kawałowi lodu. Który w pierwszej chwili dawał przyjemne
uczucie chłodzenia, ale po chwili zaczął niemiłosiernie ciążyć. Różę wywalili
ze studiów. Ja zostaję. I muszę to zakończyć. Można by powiedzieć, że idealnie
się składa. Pokręciłem głową ze zrezygnowaniem. Czas stawić temu czoła i pokazać,
że wcale tak bardzo od Kuby się nie różnię.
Róża czekała na mnie na korytarzu.
Mascara rozmazała się na jej policzkach. Popatrzyła na mnie wyczekująco. Po
chwili podeszła i wtuliła się mocno. Stałem niewzruszony i nieczuły. Pusty.
- I co teraz
z nami będzie?
- Nas nigdy
nie było. Czyżbyś zapomniała? Ja Krystian, ty Róża.
- Ale
przecież…
- Niczego ci
nie obiecywałem. – Słowa dosłownie zadzwoniły mi o zęby. – Wiedziałaś, jakie
jest ryzyko.
- Jak… jak
możesz tak mówić? Stać tak spokojnie! Być tak opanowany! Jakby to wszystko, to
było jedno wielkie nic!
- Bo tak
właśnie było. To koniec. Nie sądziłaś chyba, że to ma szansę się udać? –
Wyrzucałem z siebie kolejne paskudne słowa. To zadziwiające, jak wiele
potrafiłem wytworzyć z nicości. Jak skrajne uczucia potrafiłem zagrać. A
chciałem powiedzieć jej jeszcze więcej. By mnie znienawidziła, by odwinęła się
i spoliczkowała. Chciałem ją zniszczyć, bo to była jedyna droga, do jej
odrodzenia. – Byłaś naiwna. Dostałem to, czego chciałem. Nie możesz zaoferować
mi więcej. – Kłamstwa. To żałosne, że tylko tyle byłem w stanie jej zaoferować,
w zamian za jej całe poświęcenie. Ale te kłamstwa były potrzebne. Mi. I jej
też. Żeby w końcu do niej dotarło, jak nietrafionym wyborem byłem.
Poskutkowało. Róża odwróciła się i uciekła. Dlaczego mnie nie uderzyła?
Zasługiwałem na to. Oczekiwałem tego. Potrzebowałem. Ty draniu, oczekiwałeś
tego policzka, by poczuć się choć trochę lepiej, prawda?
Jesteś z siebie zadowolony? Rozstaliście się, więc już jej nie
skrzywdzisz?
Nie odpowiedziałem. Nie miałem ochoty na mentalną kłótnię z moim Mózgiem.
Czy moim metaforycznym logicznie myślącym ja. Musiałem przecież pójść na
zajęcia, rozdać małpom kolokwia. A potem je sprawdzić. Życie toczy się dalej. Z
Różą czy bez niej.
Zabrałem z kanciapy kartki i zimną już herbatę. Zszedłem po
schodach. Zatrzymałem się za rogiem, słysząc podniesione głosy i rozmowę debili.
- Gdzie ta
Róża? Rozumiem, że jest roztrzepana, ale powiedziała, że idzie tylko na chwilę…
- Ja już bym
nie oczekiwała jej powrotu. – Usłyszałem głos Kruel.
- Zajmij się
lepiej równaniami, bo znów nie będziesz potrafiła dodać –( - ½ ). – Odwarknęła Żmija.
- Niby po co
mam się uczyć? – Głos Krogulca brzmiał bardzo pewnie.
- Hm, może dlatego,
że zaraz będzie kolokwium? – Do rozmowy włączyła się pani Ania.
- Tak? To
gdzie jest nasz asystent? Ojej i gdzie jest Róża?
- O czym ty
bredzisz?
- Dodaj sobie
dwa do dwóch. To dziwne, że Olmasz miała zawsze takie dobre wyniki z matmy.
- Jak śmiesz…!
Musiałem przerwać tę scenę. Wyszedłem
zza roga, jak gdyby nigdy nic. Zastałem scenę, w której dwie papużki
przytrzymywały panią Anię przed rzuceniem się na uśmiechniętą tryumfalnie Kruel.
Olga stała z tyłu wycofana z miną nieopisanego przerażenia na twarzy. Aneta,
widząc mnie odsunęła się od papużek i z pełnym pretensji głosem zapytała:
- Co pan tu
robi? – Wszyscy, łącznie ze mną popatrzyli na nią jak na wariatkę.
- Mam z
państwem zajęcia? Ściślej mówiąc, kolokwium?
- Ale
przecież powinien być pan zwolniony!
- Nic mi o
tym nie wiadomo. – Wzruszyłem ramionami.
- Możemy
poczekać chwilę? – Zaczęła Ania. – Róża, znaczy pani Olmasz…
- … nie
przyjdzie. – Powiedziała cicho Żmija. Niewidzącym wzrokiem przebiegła po twarzach
wszystkich. – Napisała mi smsa.
- Możemy więc
zaczynać? –Zapytałem.
Rozdałem wszystkim kolokwia i usiadłem
przy biurku. To jeszcze do końca do mnie nie docierało. Że Róży już nie ma. Że
papużki wyglądały, jakby o niczym nie miały pojęcia. Że autorką zdjęć
dostarczonych do Kruczyńskiego była prawdopodobnie Kruel. Skoro ona wie, to już
niewiele potrzeba, by dowiedziała się o tym cała uczelnia. Mimo wszystko
przestało to mnie w jakikolwiek sposób interesować i stresować.
Kiedy stałem się taki obojętny? W którym
momencie się tak zmieniłem. Myślałem, że byłem wartościowym facetem. A kim
jestem teraz? Prawdziwym synem swojej matki i bratem Kuby. Można by pomyśleć,
pogódź się z tym. Nic na to nie poradzisz. Nic nie poradzisz na to, że jesteś
dupkiem. Bo jesteś. Tak, jestem dupkiem.
Kruel pierwsza oddała swoje
kolokwium. Stawiam dolary przeciwko orzechom, że była tak pewna mojego zwolnienia,
że się nie przygotowała na kolosa. Stosik kolejnych oddanych kolosów rósł. Drzwi
raz za razem otwierały się i zamykały, gdy kolejni studenci opuszczali salę.
Spojrzałem na zegarek. Czas kończyć.
Podniosłem się i podszedłem do ostatniej osoby męczącej swoją kartkę. Olga,
pochylona, skrobała coś zawzięcie na ostatniej stronie. Czekałem w milczeniu
kilka minut.
- Dobra,
oddaj tę kartkę, bo to nie fair, że piszesz dłużej.
- Wiesz, co
jest nie fair? To, że Różę wywalili, a ty zostajesz. – Powiedziała Żmija, podnosząc
na mnie wzrok. Z nieokreśloną miną podała mi kartkę. Zebrała swoje rzeczy i
opuściła salę. Stałem tak przez chwilę sam. Prawie podskoczyłem, gdy ciszę
rozdarł rozpaczliwy krzyk.
- Wiedziałaś
o wszystkim!
Zamknąłem oczy. Niech to się już
skończy.
niedziela, 28 października 2012
Rozdział 11. Burza cz. 5
Po co się uczyć, skoro można pisac? Och po prostu wybitnie mi to dzis nie wychodziło. Jutro bardziej się postaram.
Dobra, dosyć zdychania, trza spiąć poślad i zrobić coś do jedzenia. Z powrotem naciągnąłem bieliznę i spodnie. Z szafy wyczarowałem sobie ekstraordynarne ciuszki. To jest czerwoną podkoszulkę z nadrukiem i uwaga, uwaga coś, czego nie zakładałem już od dawna: moją super kiper dżinsową kamizelkę. Voilá! I oto jawi się prawdziwe bożyszcze.* Przeczesałem palcami swoją fryzurę „just-fucked”.
Zapukałem w drzwi do łazienki.
- Co chcesz na śniadanie?
- Tosty z Nutellą®.
- Skąd ja ci wezmę tosty z Nutellą®?
- Głuptasie, kupiłam wczoraj wszystko, co potrzeba.
Perfekcyjna pani domu czy co? Pieczołowicie zaplanowała sobie swój pierwszy raz. Ta, już widzę jej listę: 1. Zrobić kurczaka na winie. 2. Ochlać się winkiem. 3. Przespać się z Kuligiem. 4. Z rańca paradować w jego koszuli. 5. Pojeździć na Kuligu. <- to brzmi ciekawie samo w sobie. Może edytujmy punkt piąty na: urządzić sobie Kulig. 6. Niczym Lisbeth z „Dziewczyny z tatuażem” wpieprzać rano tosty z Nutellą®, siedząc na blacie kuchennym z jedną girą w zlewie.
Nie, chyba nie chcę wiedzieć, czy rzeczywiście sobie to wszystko obplanowała. Odbiera to wczorajszej nocy lekkiej dozy spontaniczności. I powoduje, że czuję się coraz dziwniej z myślą, iż Róża CHCIAŁA ze mną stracić dziewictwo. A nie, że to wszystko wyszło tak przypadkiem.
Och Kulig, za dużo myślisz. Zajmij się lepiej tostami zanim się sfajczą. I kawą, dużą porcją kawy.
Ale jedno trzeba przyznać seksowi. Baardzo redukuje napięcie i jeszcze bardziej poprawia nastrój. Na tyle, że robiłem coś, co nie zdarzało mi się często. A mianowicie podśpiewywałem sobie i wystukiwałem łyżeczką rytm.
- It’s in the water baby, it’s in the pills that bring you down. It’s in the water baby, it’s in your bag of golden brown. It’s in the water baby, it’s in your frequency. It’s in the water baby, it’s between you and me. It’s in the water baby, it’s in the pills that pick you up… **
- It’s in the water baby, it’s in the special way we fuck. – Nawet nie zauważylem Olmasz opartej o futrynę. Spojrzała na mnie od dołu do góry, a potem od góry do dołu, uniosła brew i uśmiechnęła się kokieteryjnie. – Wow.
- Ty też wow. – Wyszczerzyłem się. Bo nie było w tym ani grama kłamstwa. Wyglądała fenomenalnie w delikatnej sukience w drobne kwiatki i uwaga: dżinsowej kamizelce. Włosy miała rozpuszczone, loki kaskadami spływały po jej ramionach.
Pochwyciła z talerza gotowy tost. Podałem jej kubek z kawą. Przez chwilę, w milczeniu pozbywaliśmy się zawartości kubków i talerza.
- Na co masz dzisiaj chęć? – Zapytałem niezobowiązująco. Zmrużyła oczy w geście głębokiego zastanowienia.
- Chodźmy na Stare Miasto.
- Czy to nie jest trochę nierozsądne? Będzie tam mnóstwo ludzi. A chcę ci przypomnieć, że to, co robimy niekoniecznie musi się podobać władzom uczelni. – Odpowiedziałem ostrożnie.
- Właśnie o to chodzi! – Lekko się zmieszałem. – Będzie dużo ludzi! Nikt na nas nie zwróci uwagi. Poza tym popatrz, tydzień wolnego, ludzie będą woleli pojechać do domu niż łazić na starówce. Zgódź się. Proszę? – Zatrzepotała rzęsami niczym koliberek skrzydełkami.
- A mam jakieś inne wyjście? – Wzruszyłem ramionami.
Pogoda była wręcz fantastyczna na spacer. I zgodnie z przewidywaniami ludzi na Nowym Świecie (gdzie wysiedliśmy z autobusu) i na Krakowskim przedmieściu było od groma i ciut ciut. Duże grupki, małe grupki, kilka wycieczek z przewodnikiem, chodzące za rączkę pary. Miałem nadzieję, że Róża nie zaproponuje takiego spętanego sposobu chodzenia. Nie zaproponowała. Miała za to stan takiego pobudzenia, że energią mogłaby obdarować spokojnie kilka osób. Podskakiwała kręciła się to tu, to tam, trajkotała jak katarynka, wygłupiała się. Jej wewnętrzne dziecko było dzisiaj nader aktywne. Ale nie przeszkadzało mi to. Bo dzięki temu sam mogłem poczuć się młodziej. Odsunąć na bok marudzenie, cynizm i narzekanie. Raz za razem wybuchałem śmiechem, niejednokrotnie musiałem za nią biec, by dotrzymać jej kroku.
Była fantastyczna, pomyślałem. I wydawała się być szczęśliwa. Czułem, że taki jej stan kompletnie mnie pochłania, wywołuje we mnie pewien efekt. Udzielało mi się jej zachowanie, jej tryskanie szczęściem. To było tak przyjemne, że nie potrafiłem wtedy myśleć, że muszę ją zostawić. Te myśli napływały do mnie dopiero wtedy, gdy Róża znikała z mojego zasięgu. Kiedy jej nie było, mogłem myśleć racjonalnie. Mogłem planować monologi w stylu: nie jestem facetem dla ciebie, stać cię na kogoś lepszego niż ja. Ale gdy była ze mną, nie potrafiłem sobie odmówić tej dawki cudownego promieniowania, które wydzielała. To było dla mnie coraz bardziej niezbędne do funkcjonowania.
Mimo to, nie chciałem z nią być. Nie chciałem tworzyć związku. Być i nie być. Mieć ją i nie mieć. Dawać siebie i jednocześnie pozostać całkiem niezależny i autonomiczny. Być tu i teraz. Nie myśleć o tym, co będzie za miesiąc albo dwa. Nie układać w głowie wizji ślubu i nie wymyślać imion dla dzieci.
To nie było wykonalne. Bo to nie sprosta jej wymaganiom. A ja nie potrafiłbym poświęcić więcej. Nie.
- Chodź, chodź! – Podbiegła do mnie, złapała za rękę i ciągnęła między wysokimi budynkami. – Do Ogrodu Saskiego.
Pozwoliłem się ciągnąć. Zaraz przed oczami ukazał się nam Plac Piłsudskiego i Grób Nieznanego Żołnierza. I całe morze ludzi. Saski okazał się dobrą decyzją. Wśród drzew, przy pluskającej fontannie, wyjątkowy jak na późny kwiecień gorąc i duchota były do zniesienia. Przy rzeźbach stała jedna grupka turystów. Alejkami pomykały gimbusiary z lustrzankami albo inni gapie z kompaktami, chcący uchwycić to, co było uchwycone tysiąc razy z każdej perspektywy.
- Wiesz co? – Róża puściła moją dłoń. Pacnęła mnie lekko w klatkę piersiową i zawołała: - Berek!
- No chyba sobie żartujesz!
- No chyba nie! – Zaśmiała się i w następnej sekundzie zwinnie jak sarenka wymijała tłumy spacerowiczów.
Parsknąłem cicho. Nie pozostało mi nic innego tylko ją złapać. Miała całkiem niezłą kondycję. I nie byle jaki skill biegania w kilkucentymetrowych koturnach. Długo mnie zastanawiało, jak udało jej się nie złamać sobie nogi. Ale w końcu ją dorwałem.
- Bu! Mam cię!
- Jesteś pewien? – Spojrzała na mnie tajemniczo.
I zaczęła łaskotać! Poczułem jak coś mnie skręca. Próbowałem jakoś przerwać tę torturę, ale ona była tak sprytna i zwinna, że nie mogłem nadążyć za jej palcami, które w jednej chwili drażniły brzuch, by za chwilę dźgać żebra.
- Róża! Przestań! Błagam cię! Przestań!
- Krystianek ma łaskotki!
- Róża! – No rany boskie. Jak to musiało wyglądać? Takie małe gównióżdżko, chucherko, a prawie położyło na łopatki mężczyznę o głowę od niej wyższego. I prawie dekadę starszego.
Koniec końców udało mi się udaremnić wysłanie mnie na tamten świat za pomocą łaskotek. Złapałem ją za oba nadgarstki, pochyliłem się nad nią, na tyle blisko, by móc policzyć piegi na jej nosie.
- Stop. – Powiedziałem groźnym tonem.
- A co? – Zapytała zaczepnie. Wspięła się na palce i próbowała mnie pocałować. Szybko się odsunąłem. Puściłem jej ręce i odsunąłem się kilka kroków. Wyglądała na zszokowaną.
- Była zbrodnia, musi być i kara. – Wyjaśniłem. Opadłem zmęczony na ostatnią wolną ławkę. Róża przewróciła oczami i dołączyła do mnie.
Naprzeciw nas po drugiej stronie szerokiej ścieżki siedziała na ławce pewna para. On patrzył jej w oczy z taką miłością, jakby nie widział świata poza nią. Pocałował ją delikatnie w dłoń, której nawet przez chwilę nie wypuszczał z uścisku. Ona zerkała na niego śmiejącym wzrokiem. Nie mówili nic. Nie musieli. I oboje mieli coś pewnie koło siedemdziesiątki.
Olmaszówna również obserwowała tamtych ludzi. Z miną lekkiego rozrzewnienia. Nie odrywając od nich wzroku, swoją dłonią sunęła najpierw po ławce, a potem splotła z moją grabą spoczywają sobie spokojnie na moim udzie. Hm. Sorry, ale my i oni, to kompletnie inna bajka. To dwie, skrajne całkowicie inne bajki, które nawet nie mają wspólnego mianownika. Pociągnęła mnie, bym się przysunął. Czyżby miała nadzieję, że ją pocałuję? Że będę jak tamten staruszek? Że będziemy razem tak długo? Że będziemy razem kiedykolwiek?
- Wiesz? To dziwne, ale kiedy patrzę na starszych ludzi, nie potrafię sobie wyobrazić ich, kiedy byli młodzi. A byli przecież, prawda? Tacy jak my. Tak jak my, przyszli tu, wygłupiali się, pieprzyli do utraty tchu. A ja w nich widzę zawsze staruszków. Ona była kiedyś pięknością, a on mógł być uważany za kobieciarza. Patrzę na nich i nic. W mojej głowie funkcjonuje myśl, że kiedyś byli inni, ale moja wyobraźnia zawodzi.
Nie wiedziałem, co powiedzieć. Przytaknąłem.
- Ale to nie tylko dotyczy starych ludzi. Na przykład kompletnie nie potrafię sobie wyobrazić ciebie jako dziecka. To też nie jest najgorsze. Najgorsza w tym wszystkim jest myśl, że kiedy ty przystępowałeś do I Komunii, mnie nie było jeszcze na świecie.
Co jej miałem odpowiedzieć? No racja, byłaś pojedynczą komórką jajową swojej matki i małym plemniczkiem swojego ojca?
- Nie lubię sobie o tym przypominać. Bo kiedy jestem z tobą, to wcale tego nie czuję. Nie chcę tego pamiętać. I boję się myśleć o przyszłości. Boję się wyobrażać sobie tego, co będzie. Bo nie chcę, by coś potoczyło się inaczej niż bym chciała.
- Nie jesteś z tym sama. Uwierz mi. – Tym razem przysunąłem się z własnej woli, objąłem ją i pocałowałem w czubek głowy.
Przeszły mi ciarki po plecach. Bo wiedziałem, do czego dąży Róża. Mimo wielu godzin rozmów, niezamykających się jadaczek, nigdy nie rozmawialiśmy o tym, co nas łączy. Zawsze było: Ja Krystian, ty Róża. Nigdy nie było my. Nigdy nie było nic o przyszłości. Ona to czuła. Ona bała się końca, którego być może się spodziewała, a z pewnością nie mogła go wykluczyć.
Siedzieliśmy cicho naprawdę długo. Woda w fontannie pluskała, przechodnie gawędzili ze sobą w różnych językach, strzępki rozmów pozbawione kontekstu docierały do moich uszu. Tabuny kolorowych postaci przemykały przed oczami. Wiatr zaczął co i rusz intensywniej poruszać gałęziami i powodował coraz głośniejszy szelest liści.
Patrzyłem w dal niewidzącym wzrokiem. Nawet gdyby przede mną ktoś zrobił teraz striptiz, nie zauważyłbym tego. Znów poczułem się oderwany od ciała. Całkowicie zanurzony w świecie w świecie idei i myśli.
Dopiero jej chichot sprowadził mnie z powrotem na ziemię.
- Co…?
- Nie ruszaj się. – Uśmiechnęła się. Siedzi na tobie motyl. Na głowie.
- I to jest takie zabawne?
- kiedyś czytałam taką mangę o dziewczynie, która podczas orgazmu wydzielała zapach, który przyciągał motyle. Może ty też tak masz?
- Róża… - Pokręciłem głową. To musiało spowodować, że mały owad odleciał.
- No co? – Zapytała rozbawiona.
- Niic. Po prostu nic.
- Nie spodziewałam się tego, że będziesz taki krzyczący w łózku. – Wypaliła ni z gruchy, ni z pietruchy. Em, że jak?
- O tobie mógłbym powiedzieć to samo. Poza tym ja nie krzyczę.
- Owszem, krzyczysz i to całkiem podniecająco. – Przygryzła wargę i rozmarzyła się.
- Naprawdę? Niby kiedy?
- Niby dzisiaj rano. Ale to dobrze. Bo to znaczy, że jestem zajebista, skoro przy mnie krzyczysz, a przy innych nie. – Popatrzyła na mnie. – No nie! Kulig, nie mówi mi, że jesteś skrępowany!
- A ty za to jesteś…
- No jaka? – Bez żadnego ostrzeżenia usiadła na mnie okrakiem. Jedyna rzecz, o której myślałem w tamtej chwili – ona nie miała na sobie rajstop i nie byłem do końca pewien, czy miała bieliznę. Para buchnęła mi uszami.
A zacząłem się gotować w momencie, gdy niby przypadkiem, niby niezamierzeni zaczęła zataczać palcem okręgi dookoła mojego rozporka.
- Rołz!- Zdołałem wyszeptać. Nie bierz przykładu ze złej pani – Marli Singel.
Wpiła mi się mocno w usta.
- Rołz, ludzie.
- W istocie, prawie siedem miliardów. – Po czym wróciła do wypuszczania swojego Krakena.
Ja pierdolę! To naprawdę nimfomanka!
Ogród Saski pozostałby jedynie wielką wypaloną dziurą w ziemi, gdyby nie to, że zaczęło padać. Dobre sobie, padać. Zaczęło niespodziewanie lać! I grzmić! Widzę, że nie tylko ja chciałem sobie „potrzaskać”.
Róża zeskoczyła mi z kolan i w te pędy ruszyliśmy w stronę metra. Nie powiem Rołz w przemoczonej sukience wyglądała tak apetycznie, a mnie przecież niewiele akurat trzeba było, by poczuć się wybuchowo. Dopadliśmy w końcu wejście i w podziemiach, razem z tłumem innych zmoklaków czekaliśmy na przyjazd metra.
Róża akurat śmiała się z mojego, jakże twarzowego, deszczowego uliza, gdy podeszła do nas pewna dziewczyna.
- Ja przepraszam, ale mam do was pewną sprawę.
Jehowym dziękujemy, jak i akwizytorom czy ankieciarzom. Ale dziewczyna nie miała żadnych ulotek, żadnych podkładek ani tym bardziej Biblii. Za to na szyi dyndała jej całkiem niezgorsza lustrzanka. Osobnicza nie wyglądała na gimbusiarę, tylko raczej na studentkę.
- Bo ja, chodzi o to, że… Em. Pozwoliłam sobie porobić wam troszkę zdjęć i… yyy… chodzi mi o to, czy tak jakby wyrażacie zgodę na to, żebym je miała. Znaczy niekoniecznie muszę je rozpowszechniać gdziekolwiek czy coś. Po prostu nie mogłam się powstrzymać, kiedy was zobaczyłam, wyglądaliście tak naturalnie i tak fantastycznie komponowaliście mi się w całość, że…
- Naprawdę? Super! – Róża wyglądała na zachwyconą. Ja nie do końca. Bo choć dziewczyny wcale nie znałem i nie kojarzyłem, jakoś nie napawał mnie radością fakt, że nasze wspólne zdjęcia mogłyby gdzieś wypłynąć albo dostać się w niepowołane ręce.
- I oczywiście prześlę je wam, oryginalne i po obróbce. Jeżeli oczywiście się zgodzicie na to.
- Oczywiście! Znaczy, podamy ci mejle… Tylko, hm z tym rozpowszechnianiem czy wstawianiem na jakieś fotoblogi…
- Jasne, rozumiem, jeżeli nie wyrażacie zgody. Mimo wszystko bardzo wam dziękuję, bo zdjęcia, jak zresztą zobaczycie wyszły fenomenalnie.
Trochę nieprzytomnie podałem jej swój adres meljolwy. Zaraz potem alternatywna artystka pożegnała się z nami i oddaliła.
- I co o tym myślisz? – Róża zapytała niepewnie.
- Sam nie wiem. Nawet nie chcę myśleć, że ktoś mógłby te zdjęcia wykorzystać w ten czy inny sposób.
- Ale koniec końców, Krystian, czy my naprawdę robimy coś złego?
Sam chciałbym to wiedzieć.
****
*To właśnie to bożyszcze ;) widać, że nie puściła mnie jeszcze faza na Killersów i na Brandona ;)
**http://www.tekstowo.pl/piosenka,placebo,post_blue.html piosenka Placków, która powoduje u mnie niepohamowane fale buchającego żaru i pożądania. Normalnie sam seks.
No i standardowo żebry o komenty ;P Ech cudownie, wszystkie akapity wcięło ;////
wtorek, 16 października 2012
Rozdział 11. Burza cz. 4
No i jest. W końcu. Jeszcze trochę się ze mną pomęczycie, ale już macie bliżej niż dalej. Co mogę powiedzieć o tym rozdziale? Jaki jest jego poziom? Powiem tak: jest chujowo, ale stabilnie. Ta część jest sponsorowana wyrażeniem: po co się uczyć na ważnego kolosa, skoro można pisać "pomarańcze..."?
****
Na granicy
snu i jawy zanotowałem, że coś mnie łaskotało w nos. Zmarszczyłem go kilka razy
( w sensie mój nos), ale to nic nie dało. Coś niezaprzeczalnie mnie denerwowało
swoją obecnością w okolicach mojego oblicza. Ale że nie chciałem jeszcze
otwierać gał i planowałem włączyć fazę
REM, to mój Mózg wysłał sygnał do ramienia, co by poruszyło gałęzią i
odmachnęło ten przeszkadzacz. Wszystko ładnie, pięknie tylko coś z moim
przewodzeniem było do dupy. A mianowicie za Chiny Ludowe nie mogłem poruszyć
ręką! No pięknie! Paraliż! Ja jestem za młody, żeby być inwalidą! Nic takiego
nie zrobiłem w życiu, by los i Bóg tak mnię pokarał!
Ta przerażająca myśl odegnała
całkowicie resztki snu, którego, zważywszy na fakt nieczucia ręki, kompletnie
nie pamiętałem. Rozchyliłem powieki, by ujrzeć centralnie przed sobą jeden
wielki busz. Tak oto otrzymałem odpowiedź na pytanie: co mnie tak, cholera,
łaskotało i czemu, do cholery, pachniało owocami? Uniosłem się trochę wyżej, na
łokciu drugiej kończyny, która szczęśliwie nie została pozbawiona czucia.
Ogarnąłem widok dookoła mnie i wszystko się do końca wyjaśniło. Przedramię nie
zostało sparaliżowane, a jedynie przygniecione. Obok mnie, na owym kawałku łapy
spała, połowicznie przykryta kołdrą, Róża. No tak! Przecież w nocy ją
rozdziewiczyłem.
Ups. To brzmi dziwnie. Opadłem z
powrotem na poduszkę, obróciłem się na plecy i wgapiłem w sufit. No i stało
się. Ewentualnie: w końcu do tego doszło. <- To bardzo dobre wyrażenie, gdy
się nie wie, co powinno się powiedzieć. Niezależnie od kontekstu brzmi dobrze.
Tak jak brzmi stare chińskie przysłowie: jeśli nie wiesz co powiedzieć, powiedz
stare chińskie przysłowie. No tak. To głupie, ale czuję się trochę dziwnie.
Nie, nie czuję wyrzutów sumienia, kaca moralnego, ale też brak jakiejś
wewnętrznej satysfakcji. Boże, robię się już na to za stary.
Róża lekko się przekręciła, ale to
był jedyny znak życia z jej strony. Przynajmniej uwolniła moją rękę. Poczułem
jak przyjemnie ogarnia ją ciepło, gdy krew znów płynęła w tętnicach. Delikatnie
wysunąłem grabę, po tym jak całkowicie minęło uczucie mrowienia. Usiadłem na
brzegu łóżka. W szale wczorajszego podniecenia machnąłem gdzieś gacie, które
teraz próbowałem zlokalizować. Nie udało się. Wstałem i tak jak mnie Bóg
stworzył, majestatycznym krokiem przemknąłem w stronę szafy. Dorwałem jakieś
czyste bokserki i spodnie.
Odkręciłem kurek z gorącą wodą i
ustawiłem się wprost pod strumieniem. Woda ściekała z czubka głowy, poprzez
pierś, no i do samego brodzika. Rozkoszowałem się chwilą kompletnego
bezmyślenia. Czarnej dziury, zwykłej pustki, całkowitego skupienia na
przewodzeniu impulsów. Prawie że czułem, jak moje kanały sodowe otwierają się,
sód napływa, prąd idzie dalej wzdłuż nerwu. Ewentualnie przeskakuje od jednego
przewężenia Ranviera do drugiego. Aż do synapsy. Pęcherzyki z acetylocholiną
połączyły się z błoną. Receptor nikotynowy odebrał sygnał, otwarły się kolejne
kanały i tak dalej. Klatka piersiowa unosi się i opada, serducho pompuje i
pompuje. Skurcz, rozkurcz, przerwa. I tak na nowo. Czasem, kiedy za dużo mam w
głowie przemyśleń, czuję się prawie boleśnie oderwany od ciała. Jakby go w
ogóle nie było. Jakbym był tylko zbitkiem moich myśli, wspomnień czy opinii.
Jakbym był ideą, duchem unoszącym się gdzieś ponad. Ale w chwili, gdy stoję pod
prysznicem, a woda sieka mi strumieniem w twarz, czuję ciało, swoje ciało.
Tylko i wyłącznie. Jestem świadomy każdego mięśnia, każdego stawu, kości,
naczynia. Świadom, z czego jestem zbudowany. Czuję swoją fizyczność w każdym
znaczeniu tego słowa. Czy to nie piękne? Patrzenie na tę zaawansowaną fabrykę,
gdzie każdy maleńki trybik, w postaci chociażby jonów wapnia ma swoje miejsce i
swoje zadanie, którego nawet niewielki brak prowadzi do spadku sprawności
całego układu. To JEST piękne.
A potem nadchodzi czas, że trzeba
zakręcić kran i się napianić żelem pod prysznic. Boże drogi, zdecydowanie za
dużo czasu spędzam z Różą. Skoro już zaczynam znać fizjologiczne podstawy
przekazywania informacji w neuronach? Ona zdecydowanie za dużo o tym gada.
Chociaż, jakby nie patrzeć, wczoraj
za wiele nie mówiła. A przynajmniej dźwięki nie układały się w poszczególne
słowa. Uśmiechnąłem się głupkowato na samo wspomnienie. Bo Rołz nie należała do
kobiet, które są ciche w łóżku. Zastanawia mnie tylko czyja to zasługa. Moja
czy jakiegoś Cosmopolitana, w którym umieszczono artykuł jak prawidłowo jęczeć
w sypialni. Że niby podejrzliwy jestem albo niewierzący w swoje umiejętności?
Gówno prawda. Najzwyczajniej w świecie nie chce mi się wierzyć, by dziewica
przy pierwszym razie dostała bombowego orgazmu. Nie i kropka. Niezależnie od
tego czy jest się Chrystianem Grayem, Edwardem Cullenem czy innym Don Juanem.
Nie da się i już. Ale nie powiem, Róża sprawdziła się całkiem nieźle. Nie
leżała jak kłoda. Była naprawdę… zadowalająca. Prawie podchodząca pod powyżej
oczekiwań. To było trochę zabawne, bo zachowywała się jak badacz. Lekko
zaskoczona nową sytuacją, aczkolwiek nie udawała cnotki niewydymki. Podeszła do
tego z charakterystyczną dla siebie ciekawością i naturalnością. To było dobre
doświadczenie. To znaczy takie, które trochę nauczyło zarówno ją jak i mnie.
Opłukałem się z piany w miarę szybko i wytarłem ręcznikiem. Odziałem
części poniżej pasa i wyszedłem. Przez chwilę miałem nadzieję zastać Różę
śpiącą. Niekoniecznie po to, by złożyć na jej ustach pocałunek albo popatrzeć
na jej uśpioną twarzyczkę. Aż tak romantyczny nie byłem, nie jestem i nie będę.
Ale to i tak bez znaczenia, bo Rołz już nie spała. Siedziała na biurku,
narzuciła na siebie moją koszulę i merdała nogami z zadowoleniem. Coś mi ten
widok przypominał. Hm. Monika.
Czyżby jakieś deja vu? Niekoniecznie. Bo Róża nie przeglądała
żadnych kolokwiów, tylko z figlarnym uśmieszkiem patrzyła mi prosto w oczy. Po
drugie nie była blondowłosą wywłoką, którą po półgodzinnej rozmowie zaciągnąłem
do łóżka i bez większych refleksji i wyrzutów sumienia wyrzuciłem z domu
następnego ranka. Nabrałem powietrza w płuca. A przede wszystkim Rołz wyglądała
w mojej koszuli tak seksownie i niewinnie jednocześnie, że miałem nie lada
dylemat: czy ją rozebrać, czy może zasiąść na fotelu i cieszyć oczy.
- Dzień dobry.
- Nawet bardzo. – Przeciągnęła się i przeczesała palcami włosy.
Nie mogłem pozostać obojętny
na jej rozkoszny uśmiech. Zbliżyłem się, objąłem ją w pasie i musnąłem wargami
jej rozciągnięte w satysfakcji usta. Oparła głowę na moim ramieniu i w
milczeniu pozwalała się delikatnie przytulać. Wodziłem opuszkami palców małe
kręgi na jej udzie. Gdy zaśmiała się, myślałem, że łaskotał ją mój błądzący na
granicy świadomości ruch. Pocałowała mnie w obojczyk i odsunęła się, ukazując
niebezpieczne ogniki w oczach.
- To jest
naprawdę ciekawe. – Wyszczerzyła się.
- Niby co
takiego? – Zapytałem lekko zdezorientowany, marszcząc brwi.
- To. –
Podbródkiem wskazała futerał z pomarańczami, leżący sobie ot tak przy biurku.
Po pierwsze nie miałem gdzie go sprzątnąć, po drugie nie był aż tak
zagradzającym pomieszczenie gratem, i wreszcie nadal pełnił rolę misy na owoce.
– Bo pomarańcze w futerale, to było takie nasze hasło, które…
- Nasze…?
- No, moje i
dziewczyn, no bo my tak mówiłyśmy na pewną rzecz… Bo była w kształcie
pomarańczy, no i och. – Zachichotała. – Czasem po prostu nie wypada mówić o
takich rzeczach na wydziale, a tym bardziej przy niektórych osobach, więc
wymyśliłyśmy takie coś, by każda z nas wiedziała, o co chodzi.
- To wszystko
wyjaśnia. – Przewróciłem oczami. – A jestem godzien, by dowiedzieć się, co było
określane mianem… yyy…
- Pomarańczy
w czarnym futerale? – Róża zaczęła się delikatnie rumienić.
- Właśnie
tak. Więc czym były pomarańcze w futerale?
Wierzcie mi, takiej odpowiedzi bym
się nigdy nie spodziewał. Rołz zsunęła dłonie z moich pleców i wcisnęła je w
tylne kieszenie moich spodni.
- Twoim
tyłkiem – Zaszczebiotała mi do ucha, jednocześnie zaciskając palce na moich
„pomarańczkach”.
Ze świstem chwyciłem powietrze w
płuca. Brwi same powędrowały na plecy. I przez chwilę nie byłem w stanie nic
powiedzieć. Nawet nie pamiętam, kiedy jakakolwiek dziewczyna tak drapieżnie
chwyciła mnie za tyłek. To było, hmmm. Ale to tylko jedna strona medalu. Bo
zgodnie z prawem fizyki, jak w baloniku, jak się go z jednej strony pocisnęło,
to wybrzuszenie robiło się z drugiej. Jak w doskonale działającej fabryce, tu
się naciśnie, w wyniku czego wajcha się podnosi. Tak, ta wajcha. Różę to
cholernie rozbawiło. A jeszcze wczoraj była dziewicą. Jakoś nie chce mi się w
to wierzyć. No, chyba, że przy pęknięciu błony uwolniła swoje wszystkie dzikie
żądze i niezbadane pokłady nimfomanii? A diabli ją wiedzą.
- Och, od
zawsze chciałam to zrobić. – Zaśmiała się z satysfakcją.
- Od zawsze?
– Wykrztusiłem.
- No dobra,
myślałam o tym, za każdym razem, gdy pisałeś coś na tablicy.
- I mimo
TAKICH myśli jesteś najlepsza w grupie? Boże, boję się pomyśleć, co sobie
wyobrażają ci najsłabsi.
-Jeżeli
myśleli o tym, o czym ja myślę teraz, to rozumiem ich słabe wyniki. – Powolnym
i swawolnym ruchem otarła swoim kolanem najpierw moje udo, a potem jechała
coraz wyżej. Wprost proporcjonalnie do odległości jej kolana od podłogi rosło
moje kumulowanie się krwi w różnych miejscach i trudność w sprawnym
przełykaniu.
Patrzyłem w jej iskrzące i
rozmarzone oczy. Potem na rozchylone, co i rusz oblizywanie usta. Kiedy dała mi
tak wyraźne przyzwolenie, nie miałem zamiaru się kontrolować. Rzuciłem się jak
lew na swoją ofiarę. Kąsałem, drapałem, pozostawiałem ślady swojej
działalności. Uwolniłem swojego Krakena. Nie, nie wewnętrznego boga, czy nawet
bożka. Kraken w pełni odwzorowywał to, czym się stawałem w momencie zerowej
kontroli. Wyciągałem tysiące macek z przyssawkami, unieruchomiałem ofiarę,
pozbawiałem ją jakiejkolwiek obrony, sprowadzałem na sam skraj instynktu
samozachowawczego. W takiej chwili, złapana, zaczynała rozumieć, w jakiej jest
sytuacji. I miała tylko 2 wyjścia: błagać o wypuszczenie albo błagać pożarcie,
bez uprzedniego torturowania. Niestety, na dzisiaj zaplanowałem sobie sesję
a’la mój szary imiennik.
Dopiero podczas seksu ludzie
pokazują swoje prawdziwe oblicze. Zrzucają swoje maski, nie mogą kamuflować się
wykształceniem, obyczajami, kulturą czym czymkolwiek innym. Przy tej tak
pierwotnej czynności, gdzie w chwili porażania poszczególnych neuronów, nie
potrafią utrzymać rezonu. W tej chwili nie różnimy się niczym od zwierząt. Nie
kierujemy się rozumem, a instynktem. Z gardeł wyrywa się ryk, warczenie i jęki.
Dość tego! Wykrzyknął Panujący, o
długości ponoć od nadgarstka do końca palca środkowego. Czyli długości dłoni.
Mojej dłoni. Niniejszym ogłaszam, że Mózg ma zakaz pierdolenia o
zezwierzęceniu. Otrzymuje natomiast rozkaz natychmiastowego przeniesienia
Obiektu Zero na łóżko.
Ta jeeeest!
Let’s play a game. Błądziłem dłońmi
wzdłuż Różanych ud. Cóż za miła niespodzianka. Panna Olmasz była bez bielizny.
Przecież to aż grzech tego nie wykorzystać! Ale z drugiej strony, po co się
spieszyć? Może by tak pobawić się przed konsumpcją? Zbadać dokładniej
wrażliwość różnych miejsc. Pomęczyć, powyrywać się tylko po to, by usłyszeć
urywany, płytki oddech, popatrzeć jak Róża cała sztywnieje, przewraca oczami,
wbija paznokcie w kołdrę. Doprowadzić na skraj przepaści. I obserwować jak
skacze. Było to dla mnie bardziej porywające i pociągające niż zaspokajanie
samego siebie. Czyżbym skrywał w sobie sadystę?
Mój perfekcyjny plan miał tylko
jeden słaby punkt. Różę. Oczywiście nie wziąłem pod uwagę jej charakteru i
niektórych właściwości. O kilka chwil za późno spostrzegłem, że powoli tracę
stery w tym statku zwanym pożądaniem. Bardzo sprytnie poczekała aż nie będę w
stanie uszczęśliwić jej komórką (swoją, a do tego posiadającą zdolność ruchu),
przekręciła mnie na plecy i klęcząc nade mną uśmiechnęła się po edziowemu.
Perfidny uśmieszek, który wykwitł na jej usteczkach nie mógł wróżyć niczego
dobrego. Przygryzła wargę w wyrazie głębokiego zamyślenia. Lekko się
zaniepokoiłem. Co ona ma zamiar robić z moim sprzętem? Kochanie, bądź co bądź,
to jedna z najważniejszych części mojego ciała i jak wcześniej było wspomniane,
brak tego trybiku będzie miał poważne konsekwencje w funkcjonowa….
O MÓJ BOŻE! Ty uprzedzaj, kiedy masz
zamiar przystąpić do ofensywy! To było coś. Róża w pierwszej chwili zastygła
bez ruchu, ale już chwilę później, zaznajomiona z sytuacją poczęła kręcić
młynki biodrami. Potem kołysała się lekko w przód i w tył, jeszcze później na
boki. Jakby sprawdzała, co jej pasuje. A potem to już tylko szarżowała jak
doświadczona dżokejka.
Ktoś tu miał zaciskać palce na
kołdrze? No faktycznie, tylko czemu to akurat ja? W sumie, to głupie pytanie,
bo jakoś pokrzywdzony się nie czuję. Wręcz przeciwnie.
Póki jeszcze mogłem, patrzyłem na
moją prywatną boginię seksu. Z perfekcyjnymi półkulami rozmiar C, które latały
w dół i w górę, kiedy Róża kłusowała. Co i rusz odrzucała głowę do tyłu,
strząsała z twarzy kosmyki.
Chciałem jej coś powiedzieć.
Cokolwiek. Co pewnie nie miało większego znaczenia. Ale chciałem. Póki byłem w
stanie układać poszczególne literki w wyrazy.
- Jesteś…
taka… piękna… - Każde słowo przechodziło mi przez gardło z coraz większym
trudem.
A co dostałem w zamian? Wydyszane „zamknij
się”. I dogłębne badanie migdałków Różanym językiem. Zerwałem ręce z pościeli i
rozpocząłem wędrówkę od ud, poprzez biodra do jej pleców.
To był błąd. Poczułem zbliżającą się
eksplozję. Jak w butelce wstrząśniętej coli, czułem buzujące bąbelki, które
lada chwila mnie rozsadzą. Nie! To stanowczo za szybko. Za szybko. Musiałem
wykorzystać pewną sztuczkę, którą stosowałem nie raz i nie dwa. Fragment
książki, który potrafiłem zacytować tylko w takich momentach. „Ten mały
chłopiec, ta zimna noc, to wszystko staje się częścią gówna, o którym myślisz
podczas seksu, aby powstrzymać się od wystrzelenia. Jeżeli jesteś facetem”.
Wtedy automatycznie przypominałem sobie pierwszy rozdział książki „Udław się”. Chucka
Palahniuka, a jakże. I to wystarczało za każdym razem, by uczucie nadciągającej
fali tsunami odeszło, choć na kilka chwil.
Ale dzięki temu zyskałem możliwość obejrzenia
ciekawej sceny. Kiedy to Róża wyprostowała się, a potem wygięła w łuk. Odchyliła
do tylu i oparła dłońmi o moje uda. Jej biodra unosiły się i opadały coraz
bardziej rozpaczliwie. Wbiła mocno paznokcie w moją skórę. Ała! Ale moje
syknięcie utonęło w jej arii, na którą składały się najpierw ciche pomruki,
potem lekkie pojękiwanie, następnie część werbalna z przeplatającymi się: „O
Boże!” i „Krystian!”. A na koniec to był pisk, na granicy szlochu.
W pewnym momencie aria zmieniła się
w duet, bo dołączył do niej drugi głos. Ale zbrakło mi czasu na analizowanie
tego, ponieważ…
Yes, we go, kaboom! Słodki Jezu,
Wielka Nieobliczalna Całko i ex! Kraken zawył radośnie, zesztywniał
i po chwili, która zdawała się być wiecznością, opadł bez życia. Moja
świadomość, podświadomość podświadomość nadświadomość po krótkiej podróży do
raju, który jawił mi się niczym nieskończona biała przestrzeń, powróciła na
swoje miejsce. Próbowałem oddychać powoli, ale serducho rozbijało się po kolei
o wszystkie żebra.
Dodatkowym utrudnieniem dla moich
mięśni poruszających żebrami był trup, który chwilę później się na mnie uwalił.
Znaczy nie do końca trup, bo ziajał lepiej, niż huski pod koniec wyścigu zaprzęgów.
Ale innych znaków życia nie dawał. Nie ma to jak dwa nieruchome, dyszące,
zgony.
Ostatkiem
sił, które udało mi się wykrzesać, przykryłem kołdrą siebie i Rołz. Ta natomiast
zreflektowała się, że może warto byłoby mnie dłużej nie przygniatać i zsunęła się
na wyrko. Od razu łatwiej było mi zaczerpnąć powietrza.
Róża odgarnęła włosy z twarzy i jak
urzeczona popatrzyła na mnie.
- Czy to było…?
- Mhm.
- Wow.
Naprawdę. Wow. – Wywróciła oczami na samo wspomnienie, tego jak „rozpadała się
na miliony kawałeczków, a jej wewnętrzna boginie wymachiwała pomponami”. Od
dziś tytułujcie mnie Orgazmator 2012.
Ta. No super. Cieszmy się. Seks z
rana lepszy niż śmietana. Ale kurcze, czułem, że na to nie zasługuję. Bo nadal
nie wykluczam zostawienia Rołz. Tylko jeszcze nie wiem, kiedy. Najlepiej jak
najprędzej. A im dłużej będę zwlekał, tym gorzej będzie to wyglądało. Już teraz
wygląda to bardzo źle. Bo poszliśmy do łóżka. Tak czy inaczej wyjdę na
sukinsyna bez uczuć. Ale tak będzie lepiej. Bo ja nie chcę się wiązać, a Róża
tego będzie chciała. Nawet jeżeli na razie o tym nie mówi. Będzie chciała mieć
chłopaka, przy którym będzie się czuła kochana. Ja jej tego nie zapewnię. A
kurczowo trzymając się mnie, nie znajdzie tego odpowiedniego.
Będę musiał podjąć jakieś kroki. Ale
nie teraz. Nie w tej chwili. Mam tylko nadzieję, że Róża nie będzie na tyle
głupia by się we mnie zakochać. Muszę jakoś temu przeciwdziałać. Bo nie
potrafię i nie chcę poświęcić swojej wolności i niezależności, na rzecz regularnego
pozbywania się stresu, w tak wykańczający sposób.
Teraz nasuwa się pytanie: po co mi to było? Po co mi było latanie za
Rołz, randkowanie z nią, spędzanie czasu, w końcu zaciągnięcie jej do łóżka
(choć nie do końca jestem pewien, kto tu kogo zaciągnął)? Nie wiem. Nie znam
odpowiedzi na to pytanie. To był niekontrolowany impuls, spontaniczna reakcja,
poza regulacją mózgu. Szaleńczy poryw. A kiedy przychodzi do rozliczenia się z
tym, okazuje się, że to było kompletnie bez sensu. Mózg z dezaprobatą pokręcił
głową. W coś ty się, Kulig, najlepszego wpakował?
Róża pogłaskała mnie po policzku i prawie niezauważalnie pocałowała
w usta.
- Wyglądasz
naprawdę niesamowicie, kiedy jesteś zamyślony. Szkoda, że tak rzadko ci się to
zdarza. – Uśmiechnęła się złośliwie. Przetoczyła się nade mną. Kiedy już stała
obok łóżka uszczypnąłem ją w tyłek.
- To bolało! –
Pisnęła.
- Bo miało. Ta
zniewaga krwi wymaga. – W odpowiedzi zostałem pozbawiony tchu, gdy
czekoladowooka dosłownie zwaliła się na mnie. A potem agresywnie zagryzała moje
wargi.
- Kobieto!
Zlituj się i daj żyć! – Jęknąłem. – Idź się wykąpać.
- Pff. –
Obrażona wstała, naciągnęła z powrotem moją koszulę, zabrała ze swojej torby
ciuchy i znikła za drzwiami prowadzącymi na korytarz.
A ja opadłem bez życia na poduszkę. Stworzyłem
potwora – nimfomankę.
środa, 12 września 2012
Rozdział 11. Burza cz. 3
"Niech będzie chała i cześć i uwielbienie...". To sposób, w jaki śpiewałam jedną z pieśni kościelnych jako dziecko. W sumie idealnie pasuje. bo treść niżej to chała. Nawet nie chałwa. A szkoda. Mierne to i w ogóle. Dobrze, że już się kończy. Egzaminy zdałam, ale że jestem dzieckiem nieszczęścia i wojny, to mój indeks wygląda, jakby był jedyną rzeczą w pobliżu w wypadku nagłej potrzeby fizjologicznej. A to dlaczego? Ponieważ w torbie wylało mi się mleko czekoladowe. Z duszą na ramieniu odnosiłam go dzisiaj do dziekanatu, żegnając się z rodziną i bliskimi, albowiem Beata by mnie normalnie żywcem zajebała. Ale jakimś cudem jej nie było. Co nie zmienia faktu, że chyba nie przypadkowo urodziłam się trzynastego.
Ale. Niech będzie chała i cześć i zarzyganie tęęęęęęęcząąąąą, chała i cześć, Krystianooooooowi. Chaaaała! Niech będzieeeee chaaaała. Tak, jemu chaaaała i cześć. Oczywiście nie obrażając niczyich uczuć religijnych. Za dużo spędzam czasu, z moim przyjacielem, który w poniedziałek ma egzamin na organistę. xD.
*****
Zasiadłem na
fotelu i przebiegłem wzrokiem po ścianach sypialni. Niby co ciekawego tu jest
do zwiedzania? Duża szafa, sztuk jeden; stojące w kącie łóżko, sztuk jeden;
niewielka szafka nocna, sztuk jeden; biurko, oczyszczone przed kilkoma chwilami,
sztuk jeden; futerał z aktualnym brakiem gitary, sztuk jeden i fotel, także
sztuk jeden. No w gratisie jest kilka lamp i książek leżących na parapecie. Ot,
zwyczajna sypialnia. Po generalnym sprzątaniu. Gdyby to Bartek przylazł czy
którykolwiek z debili nawet bym łóżka nie zaścielał, ale w tym przypadku trochę
wypadało obtłuc z brudu mieszkanie.
Ziewnąłem, podrapałem się po łbie i
wygodniej ułożyłem w siedzisku. Zdecydowanie nie chciało mi się brać za
układanie kolosów. Mam przecież jeszcze cały tydzień. Jest sobie piątek, 27
kwietnia, godziny wczesno popołudniowe. Za oknem słoneczko grzeje sobie
przyjemnie. Wystarczająco, by pomykać w tramposzkach i bez kurtki. Dodatkowo
miłym akcentem są dziewczyny pokazujące coraz więcej ciałka (czytaj: noszące coraz
krótsze spódniczki). Nic, tylko wyjść na spacerek. Wdychać wiosenne powietrze
pełną piersią. Pogzić się gdzieś po kątach. Wyjść na balkon, zapalić
papieroska.
Powstałem. Przemieściłem się do
szafki nocnej. Odsunąłem szufladę i popatrzyłem na zawartość. Uzbrojony byłem
na każdą ewentualność. To znaczy na dnie szuflady leżały prezerwatywy i papierosy.
Te pierwsze jeżeli zamoczę kijaszka, te
drugie w przeciwnym wypadku. Wyjąłem jedną fajeczkę. Przemieściłem się do
salonu, a potem na balkonik.
Zacząłem podkarmiać raka. Nie,
oczywiście, że się nie denerwuję. No gdzie! Ja? Prawda jest taka, że już
podjąłem decyzję. Czyli: Róża swój rozum ma. Jest pełnoletnia i powinna
przewidywać konsekwencje swoich czynów. Jeśli tego nie robi, to cóż, jej
problem. Nie będę brać za nią odpowiedzialności, tylko dlatego, że jestem
starszy. Może mam jej jakieś wykłady i mądrości dodatkowo prawić? O nie.
Dziewictwo to jej sprawa. Tak samo jak to, z kim je straci. Koniec i kropka.
Pociupciam sobie? Dobrze. Zostawi mnie, bo jestem chamem myślącym tylko o
jednym? Drugie dobrze. I tyle. Po co sobie życie dodatkowo komplikować?
Chyba, że to leży w naturze
niektórych. Na przykład Róży, którą dostrzegłem, patrząc przed siebie. Szła z
kilkoma reklamówkami reklamówkami wielką torbą przewieszoną przez ramię . Szła.
Wlokła się, bo to sierota.
- Mogłaś
zadzwonić, to bym ci pomógł. – Zawołałem do niej.
Podniosła głowę, szukając źródła
mojego głosu.
-Niby jak?
Obie ręce mam zajęte.
- Poczekaj,
zejdę do ciebie. – Wylazłem z balkonu, wciągnąłem trampki i raz dwa zbiegłem po
schodach.
Zabrałem toreb jeden, drugi, po
dżentelmeńsku przepuściłem w drzwiach i udaliśmy się do jaskini lwa.
Dobrze wytresowana kobita,
pomyślałem, od razu polazła do kuchni. Taaa. Zaraz rzucą się na mnie feministki
i inne urażone tą seksistowską uwagą. A ja wam powiem tyle: chcecie
uprawnienia? To idźcie pracować do kopalni po 8 godzin dziennie.
Ale o czym to ja? A. Także tego
znaleźliśmy się w kuchni. Tu garnki, tu talerze, tu patelnie. Tam sztućce i
deski do krojenia. Cały zestaw przypraw, musztard i sosów oraz ani jednego
złamanego kawałeczka czegokolwiek zdatnego do jedzenia. Róża popatrzyła na mnie
jak na… No właśnie kogo? W tym mieszkaniu mieszka samiec sztuk jeden, który i
tak większość swojego czasu spędza poza mieszkaniem. A jedyną rzeczą, którą
kupuje regularnie są niskoprocentowe alkohole i pomarańcze. Czasem żarcie z
Biedronki czy jakiegokolwiek supermarketu. Ponad to ów samiec jest
matematykiem, nie kucharzem. O właśnie. Znacie ten dowcip o matematyku, teoretyku
fizyki i o stosującym fizykę w praktyce?*
- Jak to
możliwe, że ty jeszcze nie umarłeś z głodu? – Rołz spojrzała na mnie
krytycznie, pakując do lodówki jakieś mięso i warzywa.
- Jestem
matematykiem, a nie Pascalem.
- Dany jest
walec, hę? – Ona też musiała znać ten żart. Wzruszyłem ramionami. Róża
przewróciła oczami. – Masz jakieś kieliszki do wina?
- Em… no
chyba. – Przegrzewałem zawartość szafek. – Może jeszcze świeczek mam poszukać?
– Spytałem lekko zgryźliwie. Romantyczna kolacyjka z winem i przy świecach
jakoś mnie nie podniecała.
- Proszę cię.
Po prostu chciałam sprawdzić, czy dobre wino do kurczaka kupiłam. – Podałem jej
kieliszek. I dostałem misję otwarcia butelki.
- Więc w czym
mam ci pomóc? – Zapytałem, stawiając na stole odkorkowane wino.
- Poczekaj,
niech pomyślę… Co możesz zrobić… - Nalała sobie trochę wina.
- By nie
spierdolić twojego gastronomicznego arcydzieła? – Wpadłem jej w słowo.
Spojrzała na mnie spod byka. No co?
-
Przesadzasz. Masz, spróbuj. – Siorbnąłem trochę zawartości kieliszka. Dla mnie
było trochę za słodkie. Ale przynajmniej dobrze, że czerwone. – No dobra. Może
zacznijmy od tego.
Następna godzina (!) minęła mi na
krojeniu, mieszaniu, wlewaniu, próbowaniu wszystkiego, dostawaniu po łapach za
niewinność i uciekaniu przed grzmiącą Różą. Było nawet śmiesznie. Też macie
takie wrażenie, że jak na coś czekacie to potem okazuje się to chujowe. A jak z
lekką niechęcią podchodzicie do czegoś, to jest zajebiście. Prawie wszystkie
moje imprezy, na które nie chciało mi się iść, były dosłownie epickie, a te, na
które napalałem się kilka dni wcześniej, były do kitu. A jak wyglądała sprawa z
koncertami? Jeszcze ciekawiej. Kupowałem bilet miesiąc przed. Potem była podjara,
spina i w ogóle, a w dniu koncertu uczucie: po chuja ja tam jadę, nie chce mi
się. Ale gdy zaczynały się pierwsze nuty piosenki… cud, miód i orzeszki.
Pragnienie, by to trwało wiecznie.
Teraz było całkiem podobnie. Bo
jeszcze 2 godziny temu siedziałem na fotelu w sypialni z nastawieniem: a na co
mi to wszystko? W każdym razie było całkiem inaczej niż przewidywałem. Ja się
chyba nigdy nie nauczę. Z tą dziewczyną niczego nie da się przewidzieć. Gdyby
ktoś mi powiedział, że pewnego dnia będę właził pod stół, chowając się przed
pociskiem z mieszanki ziół i musztard, to bym go chyba wyśmiał. A tu proszę.
Moje przyprawy, moje tygodniami kolekcjonowane musztardy (w większości
zamknięte i nieużywane). I gwoli ścisłości – to nie był atak złości, zazdrości,
gniewu, smutku czy czegokolwiek. Róży po prostu zachciało się udekorować mnie
bazylią i gorczycą. Można by nawet pomyśleć, że do piekarnika, zamiast kurczaka
pójdę ja. Taki byłem aromatyczny.
Szczęśliwie, ale tylko dlatego, że
jestem za wysoki i drzwiczki by się nie domykały, do brytfanny poszedł drób. A
ja odegrałem rolę przewodnika (dopiszę sobie to do CV). Pokazałem sypialnię.
Szybkim, kocim skokiem dopadłem szafkę nocną i jednym idealnie wymierzonym
kopniakiem zasunąłem szufladę. Czego oczy nie widzą (papierosy), tego sercu
(Róży) nie żal. Poza tym, moje zamiary nie muszą leżeć na widoku, prawda?
Później przemieściliśmy się do salonu. Rołz długo i wnikliwie studiowała tytuły
książek i filmów, poustawianych na przeznaczonej do tego półce.
- O, no
proszę. – Uśmiechnęła się, wyciągając pudełko z płytą. – „Pamiętnik”. Naprawdę jest
tak dobry jak o nim mówią?
- Ujdzie w
tłoku, gdzie ludzi nie ma.
Mhm. Nie mam zamiaru oglądać jakiegoś łzawego dramatu, który po
prostu dołączony był do jakiejś gazety. Oczywiście to, czego chcę albo nie, nie
ma większego znaczenia. Bo Różane oczy zrobiły się jak pięć złotych. I już
wiedziałem, jak to się zakończy. Nieważne, jak bardzo kobieta lubi filmy o
facetach lejących się po mordach, zawsze będzie miała chęć na melodramat. No, a
„Pamiętnik” to po prostu sztandarowy przykład. Dobrze, że trwa tylko dwie
godziny. Zawsze przecież moglibyśmy oglądać „Ciekawy przypadek Beniamina
Buttona” czy „Joe Black”. Chociaż… z dwojga złego wolałbym te ostatnie dwa.
Przyjemne aromaty dochodzące z piekarnika sprowadziły nas z powrotem
do kuchni. Bohater, który zamiast mnie poświęcił się na obiad, właśnie zaczynał
dochodzić. Pomyślałem jeszcze, że koszulka bądź, co bądź aromatyczna, nie
nadaje się, by powitać tak zacnego gościa. Toteż polazłem do sypialni przebrać
się.
Obiad był cudownie cudowny. Prosty przepis na kurczaka na winie (co
się nawinie, to do kurczaka), a jednak zdobył moje Serce i Żłądek. Z błogim
bananem na twarzy i kieliszkiem za słodkiego wina w łapie, usadziłem się na
kanapie w salonie. Półprzytomnie spoglądałem na ekran telewizora. Historia
romansu stulecia nie porwała mnie, bo po pierwsze na melodramaty nie lecę, a po
drugie już go oglądałem. Ale Róży najwyraźniej się podobał. Po czym poznałem?
Po tym, jak się we mnie wtuliła, opierając głowę o moją pierś.
No i bracie, zaczyna się. Mam tylko nadzieję, że nie puści wodzy
wyobraźni i nie ubzdura sobie równie łzawej historyjki z nami w roli głównej. Włączcie
romantyczny film, mówili. Będzie fajnie, mówili…
Nie, nie jestem chamem bez uczuć czy coś. Dlatego musiałem przyznać,
że ten ciężar na klatce piersiowej, mimo wszystko był miły. Miły ciężar. Też mi
coś. Ale tak było. To dziwne, że niejednokrotnie gesty znaczą więcej wyrażają
więcej niż słowa. I wcale nie chodzi mi o wciskanie na dzień matki, kobiet czy
Walentynki pudełka Rafaello. Naprawdę, nie jestem mocny w nazywaniu uczuć. Bo
było to coś, czego nie można zważyć czy zmierzyć? Podać w cyfrach, obliczyć z
tego całki, utworzyć funkcji. Róża, jako przyszły diagnosta laboratoryjny
sprowadziłaby to do kilku reakcji chemicznych zachodzących w organizmie. Zdegradowałaby
to do wydzielania dopaminy czy serotoniny czy innej zagmatwanej –iny.
Ale czy to takie ważne? Mierzenie, warzenie, nazywanie, określanie,
świadomość jak jest zbudowane, jak działa. Było… miłe. I to powinno wystarczyć.
Ach, Kulig, poeta z ciebie żaden. Oparłem policzek, o czubek jej głowy. I
powoli odpłynąłem.
- Ten film
był… Hej! No nie, usnąłeś! – Otworzyłem oczy. Na ekranie powoli płynął strumyk
liter, układających się w nazwiska twórców. Rzeczywiście usnąłem…
- Nie, ja tylko… Ta końcówka jest dla mnie zbyt
przytłaczająca i nigdy jej nie oglądam. – Dwa w jednym. Nie dość, że przespałem
większość filmu, to jeszcze zapulsowałem, udając większego wrażliwca niż
jestem. Jestem geniuszem zła. Buahahaha.
- Wiesz co? –
Róża dopiła wino ze swojego kieliszka i odstawiła go na bok. – Miałeś tę
koszulę na naszych pierwszych ćwiczeniach. – Przygładziła delikatnie mój
kołnierzyk.
- Naprawdę?
Hm. Cóż za fotograficzna pamięć. – Wyszczerzyłem się. – A to musi oznaczać
tylko jedno. Od razu wpadłem ci w oko.
- Najgorsze w
tym wszystkim jest to, że wiem, jakie są konsekwencje, wiesz, mogą mnie
wyrzucić, ciebie mogą zwolnić i w ogóle. Ale… Ale i tak nie potrafię z ciebie
zrezygnować.
- Ale to nie
ty trułaś mi dupę o spotkanie. Tylko odwrotnie.
- Ja
próbowałam zdusić to w zarodku.
-
Przepraszam, że ci to udaremniłem. – Przysunąłem się jeszcze bliżej (jeżeli w
ogóle się dało).
- W sumie to
nawet się nie gniewam. – Objęła mnie za szyję.
Dosłownie sekundy potem wiliśmy się
na kanapie w uścisku, którego pozazdrościliby nam zapaśnicy. Miałem tylko
nadzieję, że nie szykuje mi się powtórka z rozrywki, bo wszystko szło w identyczny
sposób, co ostatnio. Macanki, ściąganie bluzki, szum krwi w uszach, temperatura
wyższa niż w eksplodującym wulkanie…
- Krystian…? –
No nie! No nie! No, kurwa nie! – S..sypialni..
- Tso? –
Mruknąłem, podnosząc wzrok.
- Chodźmy do
sypialni. – Wydyszała mi do ucha. Nogami oplątała moje biodra.
Niewiele myśląc, podniosłem się i
trzymając ją w ramionach nie przestawałem wodzić ustami po jej szyi i
ramionach. Jakimś cudem, niczym pijany, opierając się po kolei o ściany i
szafki dotarłem do sypialni. Sekunda dziesięć i Różane spodnie spadły na
biurko. Ona zaś w samej bieliźnie, przygryzając lekko dolną wargę usiadła
całkiem swobodnie na moim łóżku. Dech mi zaparło, wzdłuż linii kręgosłupa
przeszedł dreszcz, a całe ciało paliło, jakby kto po mnie rozgrzanym żelazkiem przejechał.
Jezus, Maria i wszyscy święci! Rołz była tak zjawiskową bestią, że wszystkie
aniołki Victoria Secret, mogłyby co najwyżej opalać się w blasku jej zajebistości.
Jej talia, niczym perfekcyjnie wyskalowana całka. Była tak perfekcyjna, że
mógłbym ją opisać za pomocą każdej funkcji matematycznej.
To już jest zboczenie zawodowe, mój
drogi.
- W tym też
trzeba ci pomagać? – Zapytała rozbawiona Na klęczkach przesunęła się bliżej mnie.
Jednym zwinnym, szybkim ruchem,
pozbyłem się koszuli, która dołączyła do spodni leżących na biurku. Resztę
mojej garderoby machnąłem gdzieś, daleko za siebie.
- Jak widzisz
niekoniecznie. – Uśmiechnąłem się łobuzersko i obdarzyłem ją najsoczystszym
francuskim pocałunkiem, na jaki było mnie w tamtej chwili stać.
*Wiem, żem pipa, ale nie chce mi się tego dowcipu w całości przytaczać ;D
wtorek, 28 sierpnia 2012
Rozdział 11. Burza cz. 2
No. Jestem właśnie po poprawkach i jutro będę miała wyniki. Ponad to zjadłam parszywy obiad, który sama sobie zrobiłam ;/ Magda Gessler to ze mnie nigdy nie będzie. A na dodatek nucę jakieś kompletne gówno, które jak na złość nie chce wypaść mi z głowy. Także tego. Treść też jest kompletnie do dupy, taki upychacz i ogólnie nic ciekawego. Rzygajmy tęczą, bo jest słodko, no i ktoś tu sobie niedługo kija zamoczy. Dobra ale nie wyprzedzajmy faktów. Jeden
średniak na mdło. Na wynos.
***
- Poczekaj,
postaw to tam. – Rołz wskazała mi tackę obok mikrofalówki. Przewróciłem oczami,
podniosłem z ziemi reklamówkę z jabłkami i położyłem ją we wskazane miejsce.
Nie pytajcie, jak to się rozegrało,
ale od jakiegoś tygodnia stołuję się u Róży. Bo dostała pierdolca na punkcie
gotowania. Smsami przesyła mi listę zakupów, które potem, oczywista, przynoszę
do jej mieszkania. Usadzam się na parapecie albo na jednej z szafek i patrzę
jak ona pichci. I przy okazji narzeka, że jak każdy facet w kuchni bardziej
przeszkadzam niż pomagam. No ja przepraszam bardzo, co mam jej się wcinać, jak
ona ma już plan zamysł i w ogóle?
Dziś wymyśliła sobie coś, czego
nazwy nie powtórzę, bo była tak zakręcona. Niby to był francuski, ale też nie
do końca. Ze składnikami tegoż dania też do końca nie byłem zaznajomiony, bo
kupiłem do niego tylko jakiś, równie zakręcony jak nazwa, słoik z sosem.
Czekoladowooka przywdziała fartuszek, swoją drogą bardzo seksowny… Stop! Yyy
tak, fartuszek, stanęła do mnie tyłem i rozpoczęła swoje czary- mary, gdzie za
różdżkę służyły jej na zmianę nóż i drewniana łyżka.
Ja w tym czasie sięgnąłem sobie
jabłuko. Zatopiłem w nim swoje zębiska i tym przyjemnym trzaskiem oderwałem
kawał. Przeżuwając, starałem się za wszelką cenę nie patrzeć na Różane
pośladki, podkreślone przez leginsy.
- Wiesz,
całkiem sporo osób poprawia matury ode mnie z roku. I planują przenieść się na
inne studia.
- Naprawdę? A
kto?
- Między
innymi Ania.
- Oł. – Nic
więcej nie potrafiłem z siebie wykrzesać. To nie moja wina, że jakoś nie pałam
miłością do żadnej z papużek. – A Olga? – Zapytałem z nadzieją w głosie.
- Zostaje.
- Szkoda. –
Ponowne ugryzłem owoc.
- Nie
rozumem, czemu tak jej się uczepiłeś. To pewnie dlatego, że cię zlała.
- Ej! Wcale
mnie nie zlała. Zaczaila się z tym swoim kijem i mnie zaskoczyła. A to różnica!
- Jasne,
jasne stary. – Mruknęła, ale zanim zdążyłem zaprotestować zmieniła temat. – Co
planujesz na weekend majowy?
- Układanie
dla was kolokwiów, a co?
- Niic. Przez
cały tydzień? – Odwróciła się w moją stronę. – Znaczy… Nie wyjeżdżasz na Śląsk?
- Och, z
pewnością przyjęliby mnie z otwartymi ramionami. Zwłaszcza moja matka.
- Czyli
uważasz, że jej nie przeszło?
- Przez 26
lat nie przechodziło, to czemu miałoby teraz? – Wzruszyłem ramionami.
- No nie
wiem, to w końcu twoja matka.
- I?
- Proszę cię,
Krystian, nie rób takiej głupiej miny. Nosiła cię pod sercem 9 miesięcy. Po
prostu nie potrafisz jej docenić. Pomyśl o tym, zanim będzie za późno.
- Może to
wcale nie byłoby takie złe, gdyby jej zabrakło…
- Nawet nie
próbuj tak myśleć, a co dopiero mówić! – Róża aż się nastroszyła. Trochę za
mocno postawiła słoik po sosie, w wyniku czego wspomniane naczynie pękło. Coś czuję,
że zaraz w tym seksownym fartuszku nie będzie Róży, a Hulk. Może
napromieniowała się, na jednym ze swoich laborków z analitycznej.
- Dobrze,
dobrze! Ani słowa o mojej matce, a tym bardziej o tym, że ma odwalić kitę! –
Zasłoniłem się rękami w geście obronnym. A to i tak nie uchroniło mnie przed
pięścią wymierzoną w moje ramię.
- Hej!
- Zasłużyłeś
sobie na to. – Spojrzała na mnie groźnie i z powrotem odwróciła się do
bulgocącego na wolnym ogniu bagienka, które jakby nie patrzeć będzie moim
obiadem. Lepiej już jej nie denerwować, bo czegoś mi jeszcze dosypie.
- Długo
jeszcze? – Zeskoczyłem z szafki i powoli przysunąłem się do niej.
- A co?
- Robię się
powoli głodny. – Delikatne położyłem swoje łapska na jej biodrach, a nosem
trąciłem kucyk, który sobie zawiązała, by włosy nie przeszkadzały jej w
gotowaniu.
- Nie wiem,
czy zasłużyłeś… - Odpowiedziała.
No i się zaczyna… Krystianek
grzeczny, to będzie papu, niegrzeczny, to obejdzie się smakiem i nawet nie
dostanie szans na deser.
Zignorowałem swój mózg. Zacząłem
delikatnie wodzić ustami po krawędzi jej lewego ucha. Spodobało jej się, bo
zostawiła gary i odwróciła się znów do mnie. Mmm… a więc dzisiaj zaczynamy od
deseru? To mnie się podoba. Nieśpiesznie cieszyłem się upływającą chwilą, bo
usta Róży były słodsze od jej ciast.
- Nie
przypalisz niczego? – Zapytałem między jednym pocałunkiem, pocałunkiem
następnym.
- Czy ja ci
się wtrącam w twoje całki? – Odgryzła się. I to całkiem dosłownie. To mi
wystarczyło za odpowiedź. Och, bo czy to pierwszy raz będę jadł coś zwęglonego
na kość? Żłądek jakoś mi to wybaczy.
W drzwiach wejściowych zazgrzytał
klucz. Basia. Ona mała jakiś dziwny talent do przerywania tego, co naprawdę
przyjemne. Niechętnie odsunąłem się od Rołz i z powrotem zająłem swoje miejsce
przy szafce.
- Cześć. – W
progu pojawiła się szczupła brunetka, trochę wyższa od Róży. – Co pichcicie?
-
Embruelblebieblerble – Tak dla mnie właśnie nazywało się to, co miałem zaraz
zjeść. A może to był jakiś tajny szyfr? Bo Basia zrobiła minę, jakby doskonale
rozumiała to, co jej przekazała współlokatorka.
Niewiele później dostałem swój
przydział. To coś na półmisku nadal wyglądało jak bagienko, z tą różnicą, że z
bagienek zazwyczaj nie unosi się para. I nie są chyba aż tak ciepłe. Uzbrojony
w widelec i łyżkę, którą dostałem na wszelki wypadek, zostałem królikiem (co ja
mam ostatnio z tymi królikami?) doświadczalnym. Powąchałem. Pachniało nawet
znośnie. Powoli zanurzyłem widelec i wyłowiłem coś o stałej konsystencji.
Wsunąłem to coś do otworu gębowego. Zwarłem szczęki. Rozwarłem i tak kilka
razy. Pomieliłem trochę językiem i przełknąłem. Zjadliwe. I nawet dobre.
Nietrujące, chociaż to mogło okazać się dopiero za kilka godzin. Lekko
pikantne, ale z wyczuwalnymi nutami innych smaków. Ponownie zanurzyłem widelec
i przeszedłem do odważniejszej konsumpcji.
- Więc co
masz zamiar robić w weekend majowy, oprócz układania kolokwiów dla kogokolwiek?
- Nie wiem. A
masz jakieś plany?
- Może. –
Zamieszała widelcem w swoim daniu.
- To znaczy?
- Noo… na
przykład jeszcze nie byłam w twoim mieszkaniu. – Nieśmiało spojrzała na mnie i
czekała na reakcję.
- Chcesz
zwiedzić moje mieszkanie… Bo?
- Bo… Basia
wyjeżdża, a ja…
- Nie lubię
spać sama tutaj?
- Mhm. I?
Zrobiłem to co zwykle, kiedy nie
wiedziałem, co odpowiedzieć. Napchałem paszczę jedzeniem i powoli przeżuwałem.
Uwaga, napięcie rośnie. Co powie Krystian? Czy się zgodzi? Co stoi mu na
przeszkodzie? I dlaczego żuje, mimo że nie ma już żarcia w gębie. Tego i wielu
innych rzeczy dowiecie się już jutro! Nie przegapcie!
- A za ile to
w ogóle jest? – Dobra próba, zmylenie przeciwnika.
- Za półtora
tygodnia. I?
Nabrałem w płuca powietrza. Jeszcze
trochę i będę robić za balon. No, kuźwa, człowieku zdecyduj się, bo jak to
wygląda, gdy tak każesz jej czekać!
- Hyyy… no
dobra. – Powiedziałem na wydechu.
- A będę
mogła skorzystać z twojej kuchni? Ugotujemy coś fajnego, hm?
Uśmiechnąłem się i miałem nadzieję,
że uzna to za moją zgodę. Rołz zaczęła opowiadać o czymś tam, a ja znów
odpłynąłem. Całkowicie przestałem ją słuchać. Mój mózg znów wyłączył
interpretację sygnałów płynących ze świata zewnętrznego, przestawił się na tryb
intensywnego główkowania i zaśmiecił mnie tysiącem myśli.
Róża chce u mnie nocować. Ja mam w
mieszkaniu tylko jedno łóżko. Znaczy no niby mam kanapę, ale za chuja wafla nie
wiem jak się ją rozkłada. O ile w ogóle się ją rozkłada. Dlatego prawdopodobnie
będziemy spać razem. Co ona sobie wyobraża? Od Wielkanocy upłynęły może dwa
tygodnie. Czy ona już zapomniała jak prawie zakończyło się moje nocowanie u
niej? Teraz będzie o tyle bardziej skomplikowane, że to ona będzie u mnie, a
nie ja u niej. Czy ona jest naprawdę nieświadoma tak oczywistych rzeczy? Takich
jak: jestem facetem, 29-letnim facetem, który nie licząc wątpliwej nocy z
Moniką nie uprawiał seksu od dość długiego czasu i który będzie w weekend
majowy gościł w swoim mieszkaniu cholernie seksowną i podniecajacą dziewicę. Do
jasnej ciasnej, to tak jakby ktoś podsuwał wilkowi pod nos owcę z nadzieja, a
nuż nie zeżre.
Chyba, że owca chce być zeżarta. Czy
ona sobie nie zdaje sprawy, że nie jestem odpowiednim facetem do tego?
I co może jej powiesz to? Nie
skarbie, nie kochajmy się, bo…?
Bo gówno. Ty tam na dole, to w ogóle
nie myślisz. Chcę, ale jednocześnie nie chcę, bo się… boję?
To może zastanówmy się, kto tu
właściwie jest dziewicą. Ty czy ona?
Mówiłem ci, zamknij się. Cholera!
Ale w takim razie po jaką cholerę tak się z nią spotykam. Przecież to chyba
oczywiste, że to wszystko w naturalny sposób dąży do seksu. Gdyby tylko nie
była tą pieprzoną dziewicą, to nie byłoby większego problemu. Nawet bym się nie
zastanawiał, tylko kuł żelazo póki gorące. A tak? No dupa.
Może najzwyczajniej w świecie
przeceniam to głupie dziewictwo. Rołz chyba nie jest taka, by swoją cnotę oddać
tylko jakiemuś księciu na białym koniu. No ale to nie oznacza, że ma ją oddać
byle komu. Bez przesady, nie jestem byle kim!
A czy ona nie może mieć po prostu
ochoty na seks? To że jest dziewicą nie oznacza, że jest nietykalska i nie
odczuwa żadnej fizycznej przyjemności. Ona z pewnością też ma swoje potrzeby.
Człowieku, ja cię proszę, po prostu
zacznij myśleć. Jesteś wysoki, ogarnięty, wysportowany, bez piwnego brzuszka, z
tyłkiem, o którym krążą już na WUMie (i nie tylko) legendy. Co to może
oznaczać? Na przykład to, że się po prostu kobietom podobasz! Dlaczego uważasz,
że Róża nie dostrzega w tobie mężczyzny? Owszem docenia twoje, jakby nie
patrzeć w miarę bogate wnętrze, ale fizycznie też jesteś niczego sobie.
Nic tak nie poprawia humoru, jak
powiedzenie samemu sobie, że jest się seksownym facetem.
Samopoprawianie humoru przerwała mi
Róża, która bez ostrzeżenia wwalila mi się na kolana.
-Co do…?
- Mówię, że
właśnie się wkurzam, bo mnie nie słuchasz. Te, Gagarin, widzę, że ci tęskno do
kosmosu, ale wróć na ziemię.
- Dobrze,
przepraszam. Więc co mówiłaś?
Subskrybuj:
Posty (Atom)