czwartek, 15 marca 2012

Rozdział 7. Jaskółka i ogrodnik cz. 2



            Obecność wieloletniego przyjaciela i mógłbym pójść nawet na koncert Dody albo Pitbulla. Dlatego to trochę niesprawiedliwe, że Bartek przyćmił dla mnie takie wydarzenie jak koncert Nosowskiej.
            Wlazłem do klubu. Ludzie  już się tłumili to tu, to tam. Ja siedziałem przy barze i wpatrywałem się w drzwi. Wśród szarej masy wypatrywałem maratońskiego łba. A przy okazji i jego kuzynki. Nawet jeśli nie wiem jak wyglądał. A może i wiem? Włączyłem tryb logicznego myślenia. Bartek czekał na nią na WUM-ie. To oznaczało, że albo tam pracowała albo studiowała. Sądzę, że to drugie, inaczej nie nazywałby jej dziewczyną. A jeżeli ona tam studiowała, to było prawdopodobieństwo, że albo ją uczę albo uczyłem. Tak czy owak mijam ją na korytarzu, może nie każdego dnia, ale zapewne co jakiś czas. Jeżeli jej nie uczę lub JUŻ jej nie uczę, to w sumie wszystko jedno. Ale nie daj Boże…
            Z tłumu wyłonił się zielony łeb. Przez chwilę myślałem, że ów kolor był wywołany światłem reflektora zamontowanego w klubie. Dopiero potem mój mózg zaktualizował dane. To były po prostu zielone włosy albo po prostu zielona peruka. No cóż różni ludzie chodzą po świecie. Ogólnie, to nawet ciekawe i na pewno odważne.
            Obok zielonej głowy pojawił się Bartek. Nachylił się do niej i coś mówił do ukrytego w zieleni ucha. Czyli to jest ta jego kuzynka. To nawet fajnie. I miał rację:  trochę była nawiedzona, ale zielona głowa jej pasowała.  Ruszyli w moją stronę.
            Przepraszam bardzo, czy ja przez chwilę myślałem, że ta kuzynka może być fajna i spoko? Cofam to, cofam, najszczerzej na świecie cofam! Ta kuzynka jest w chuj nawiedzona! Pod tym całym buszem odkryłem jej tożsamość. I jest nawet gorzej niż źle. Bo po pierwsze uczę ją. Po drugie, nie przepadam za nią. Po trzecie: ona nie przepada za mną. Po czwarte: nazywa się Olga Zodun.
- Em. To jest moja kuzynka, Olka. To jest, um, Krystian. Nie wiem, czy cię…
- Nie uczy mnie.- Wpadła mu w słowo. Jej twarz była pozbawiona ironicznego uśmieszku, że wyglądała prawie jak nie ona.
            Szopka. Uścisnęliśmy sobie ręce. No ja cię pierdzielę. Olga grała swoją rolę brawurowo. Wręcz oscarowo. Gdy nie nadążałem za jej szybkim reagowaniem, rzuciła mi naganne wręcz spojrzenie. Gadaliśmy o pogodzie, o pierdołach, o których gadają nowo poznani ludzie. A ja czułem, że Żmija wszystko kontrolowała i reżyserowała. Obserwowała dokładnie otoczenie i przetwarzała to po swojemu.
            A ja głupi, grałem w tę jej gierkę. I w myślach kląłem na siebie. I na nią, że jest tak dobrą aktorką. Tak dobrą, że aż sam momentami dawałem się na to nabrać. Kiedy udawała uprzejme zainteresowanie, kiedy przysłuchiwała się temu co mówi Bartek i kiwała głową. Kiedy śmiała się z żartów Bartka. To strach przyznać, ale była niemal ludzka i prawie sympatyczna. Cholera, co się ze mną dzieje?
            Obecność tej smarkuli nie wpływała dobrze na mój koncertowy nastrój. Jedno trzeba było przyznać im obojgu. Idealnie mnie wybijali z nastroju na Hey. I z nastroju na cokolwiek. A tym bardziej na wyluzowanie się i bycie sobą. No gdzie, przy tej Żmii?  Jak można być wyluzowanym przy swoich studentach? Jak można być wyluzowanym przy SWOIM NAUCZYCIELU, którego udaje się, że się nie zna? I co? Może jeszcze mamy sobie mówić na „ty”? Aha, no, już to widzę.
- Ruszycie swoje zgrabne cztery literki w stronę sceny?- Zapytała, kiedy tłum zaczął się kondensować. Czyli jednak można.
-Zaraz- Bartek machnął ręką. Zauważyłem, że mój druh chciał nawiązać do tego, co powiedziałem na uniwersytecie. Zbyłem go jednym mruknięciem i zmarszczeniem czoła. Uzewnętrznianie się z powodu moich rozterek pseudo sercowych wolałem zostawić na moment, w którym nawiedzona Olga nie będzie nam towarzyszyć.
            Koncert spędziłem na kiwaniu głową w rytm muzyki i tupaniu stopą. Moje koncertowe zachowanie hamowane było repertuarem, bo przecież Hey to nie zespół do headbangingu i pogo. Po za tym ten zielony małpiszon, drący się na pół Paladium dopomagał mi w mojej powściągliwości. W sumie to poszedłem na ten koncert głównie dlatego, że szkoda mi było tych sześciu dych wydanych na bilet.
            Moja chęć do sczeźnięcia w  kącie nic, a nic się nie zmieniła. Dodatkowo ta głupia żmija tylko ją potęgowała. Bo Bartek mógłby być moim wybawieniem. Moim prywatnym psychologiem, wspomaganym 40%. Mógłby być pieprzonym starszym bratem, którego nie mam. Mógłby pierdolnąć mnie w łeb i powiedzieć: co ty najlepszego wyczyniasz! Albo mógłby pogłaskać mnie po głowie i zaśmiać się w głos: w końcu korzystasz z przyjemnych możliwości, jakie daje uczenie studentek.
- Wrócisz bezpiecznie do domku, a ja będę później- powiedział Bartek, kiedy już przyodzialiśmy okrycia zewnętrzne po koncercie.
            Olga spojrzała najpierw na niego, potem na mnie. A na koniec uśmiechnęła się ironicznie. Poczułem się tak swojsko. I pewnie. Bo wiedziałem, że jednak to ta sama Żmija co zawsze.
- Ha ha. Ja odpowiadam z twoje bezpieczeństwo.
- Daj spokój czy może coś się stać 27-letniemu facetowi w Warszawie?
- Jak będziesz z nim, to na pewno – Dziękuję Żmijo, że tak subtelnie pomijasz mnie w tej rozmowie. I nie, nie krępuj się, nie przeszkadza mi, że mówisz o mnie w mojej obecności. Ani, kurwa, troszeczkę.
- Coś sugerujesz?
- Najebanie się w trzy dupy z przyjacielem, to jedno ze zdarzeń, po których możesz skończyć leżąc w krzakach nieżywy albo oskubany z całej kasy.
            Bartek zmierzył mnie dokładnie wzrokiem. No cóż, nieraz się zdarzało, że budziliśmy się w dziwnych miejscach po imprezie. Z jeszcze dziwniejszym towarzystwem. No i jeżeli wziąć pod uwagę nasze średnio umiarkowane głowy…
            Ale do kurwy nędzy, ja chyba nie będę pił z tą… No niech mnie misie na rowerach! Koncert koncertem, ale chlanie?
- Pójdę z wami. Możecie udawać, ze mnie nie ma. Niektórym to wręcz wybitnie wychodzi.- Powiedziała Olga z przekąsem. Ale po chwili zrobiła słodziutką minkę do maratończyka.
            Wylądowaliśmy w jakimś pubo-klubie. Olga odważnie zamówiła od razu całą butelkę wódki. Się dziewczyna nie patyczkowała.
- To za co pijemy?- Bartek wzniósł kieliszek.
- Za spotkanie. Taki chyba zwyczaj co? – Dziewczyna uśmiechnęła się i bez skrępowania stuknęła kieliszek, najpierw swojego kuzyna, a potem mój.
            Osuszyliśmy „puchary”. Luksusowa 40% wykrzywiła wszystkim mordy. Ale żeby języki się rozsznurowały potrzeba było opróżnienia całej butelki. W sumie gadaliśmy o pierdołach. O ludziach, którzy zostali w Jaworznie, o byłych, aktualnych i niedoszłych partnerkach.  Olga zachowywała się, jakby ją to kompletnie nie interesowało. I dobrze.. pomyślałem swoim półprzytomnym umysłem.
-Widziałem niedawno Magdę…- Powiedział Bartek gapiąc się w swój kieliszek.
Znudzona dziewczyna odeszła od stolika i zrobiła kilka rund po sali. To miłe, że miała na tyle ludzki odruch, by nie słuchać o tym, jak to mój przyjaciel spotkał moją wielką licealną miłość, która rzekomo miała trwać do końca świata. Czyli do pojawienia się jakiegoś pseudoplayboya  z Krakowa.
- Naprawdę?- Udałem zainteresowanie, choć najchętniej usłyszałbym, że Bartek widział nie ją, a jej nazwisko na nekrologu.
Niby licealna miłość to jeden wielki pic na wodę i fotomontaż, ale Magda… Magda była tą osobą, przez którą to imię już zawsze przywodziło na myśl tylko jedną osobę. Nie była pierwsza, ani tym bardziej ostatnia. Ale najbardziej wkurzała miłościwie panującego Serce i dokonała spustoszeń, których Mózg, po dojściu do ponownej władzy nie potrafił zlikwidować.
- Co u niej?- Zapytałem podpierając brodę dłonią.
- Nie gadaliśmy. Widziałem, że szła obok swojego męża, który prowadził wózek.
            Gratulacje. Bartku, właśnie dostarczyłeś mi genialnego powodu, by nie kończyć degustacji naszego napoju narodowego na jednej butelce. To cudowne słyszeć, że twoja miłość do końca świata ma męża i dziecko. I wcale nie była to zazdrość.  To było… A niech ma, ze mną… Ja nie… Dzieci nie są stanowczo dla mnie. O nie. 28 lat i dziecko? Nie, nie. Ja mam czas i… Przecież do tanga trzeba dwojga… Ach tam, zakończmy ten felerny temat.
Nie odzywaliśmy się przez dłuższą chwilę. Milczeliśmy. Po tym ponoć można poznać kogoś wyjątkowego.
- Hej, co sądzisz o tej dziewczynie kręcącej się koło parkietu? Spogląda w naszą stronę co jakiś czas.
- W miarę.- Oceniłem rudowłosą o całkiem zgrabnych kształtach.
- Nie zaliczysz.- Nie wiadomo skąd pojawiła się Olga.
-Co?
- Mówię, nie dzisiaj i nie w tym towarzystwie.
- Hej! Dlaczego, zobacz, najpierw siedziała tam – Bartek wskazał podbródkiem miejsce przy barze zajmowane przez nieznajomą. – A teraz kręci się tutaj. Niewątpliwie coś jest na rzeczy.
- Wam to trzeba łopatologicznie – dziewczyna przewróciła oczami. – Stamtąd oceniała wszystkich facetów na Sali. Wyłapała was. We wstępnej eliminacji byliście na podobnym poziomie. Wiesz, twarz, fryzura. Ale widzisz, że krąży i ocenia wasze sylwetki. I patrząc na jej reakcje oraz obiektywnie rzecz ujmując, twój tyłek przegrał z kretesem. – Olga mówiła to beznamiętnym głosem, jakby prezentowała suche fakty podczas referatu. – A to znaczy – podniosła wzrok znad kieliszków, które zaczęła napełniać świeżo otwartą butelką wódki. – że nie wypłyniesz na szerokie wody. Ale on -  tu spojrzała na mnie. Cholero, czemu zwracasz się do mnie w 3 formie? Kto tu, do jasnej ciasnej kogoś ignoruje? – wręcz przeciwnie. Nawet gdyby ta rudowłosa, piegowata dziunia stwierdziła, że twój pośladkowy wielki ją kręci, to i tak byś nie pociupciał. Bo nocujesz u mnie. – Rozsunęła kieliszki. Podniosła swój i wzniosła toast. – Za pośladkowe wielkie, u płci obojga. – I wychyliła. A potem nawet się nie skrzywiła.
- Ale ty jesteś najebana – Wódko, o wódko, dlaczego nie pozwalasz zachować mi moich myśli dla siebie?
- Jestem trzeźwiejsza niż wy dwaj razem wzięci – Odparła z pogardą i stuprocentową pewnością w głosie. Jasne. Nie ominęła żadnej kolejki i narzuciła wartkie tempo w wzbogacaniu swojej krwi alkoholem. – bez mrugnięcia okiem zrobię wam tu jaskółkę.
- Co najwyżej wywiniesz orła – oddałem duszę i rozum Luksusowej, która teraz przeze mnie przemawiała. Szturchnąłem Bartka, by poparł mnie i zaśmiał, się z- w moim mniemaniu- prześmiesznego żartu. Jego mina wyrażała jedno: pakujesz się w niezłe kłopoty.
- Zakład?- Oczy Olgi rozbłysły złowieszczym blaskiem. Wyciągnęła w moją stronę rękę. – Jeżeli wygrasz… - zmrużyła oczy. – skończę tę butelkę sama. Jeżeli przegrasz… - Bogowie, takiego uśmiechu nie miał nawet szatan.- ty to zrobisz.
            A chuj. <- Tak, tu mówi wódka. Jeden promil mniej czy więcej, już mi różnicy nie zrobi. Uścisnąłem wyciągniętą dłoń.
            Potem już tylko zbierałem koparę z ziemi. Olga poprosiła o minimum miejsca wokół siebie, rozciągnęła ramiona, zrobiła przysiad. Po czym zamaszyście i widowiskowo zrobiła jaskółkę. I żeby udowodnić mi, że jest w o niebo lepszym stanie niż ja, stała tak nieruchomo przez kilkanaście sekund.
            Wypiłem tą całą wódkę, przysięgam, zrobiłem to. No dobra, poznałem łaskę Żmii i dostałem do pomocy Bartka.
            Ale co się potem działo? Nawet gdyby mnie podduszali i przypalali rozgrzanym do czerwoności prętem nie powiedziałbym ani słowa. Jakby ktoś zamalował mi w łeb dorodną cegłówką. Jedna wielka czarna dziura. I chuj.

piątek, 2 marca 2012

Rozdział 7. Jaskółka i ogrodnik cz. 1


Macie te marne, nawet nie trzy, a dwie strony. Napisane kiedyśtam, gdzieśtam, pocośtam.

***


Jakie to wszystko jest, cholera jasna, poplątane. Momentami to już nawet nie mam siły, by o tym myśleć. Ha, o czym.  O mojej studentce i o sytuacji, z której nie ma dobrego wyjścia. Gdzie żaden los nie wygrywa, a moc omegi i zdarzenia A jest równa zeru. Gdzie żadne kombinacje i wariacje nie przewidują happy endu. Boże, jaki ja jestem kurwa głupi. Bo i tak w to brnę.
            A do tego jestem tchórzem. Ilość wódki jaką zaserwował mi Robert, to i tak za mało by wyrzucić z siebie to wszystko. Nie potrafię, nie chcę powiedzieć im o tym. Sam nie chcę przyznawać się przed sobą, że szlag mnie trafia, bo nie mogę nadążyć za sobą i za Różą. Za dużo w tym  wszystkim „nie”, które ja przerabiam na „tak”. Leonidas przy mnie, był mocarzem, który chociaż miał jakąś szansę na zwycięstwo. Gdzie tu jest jakikolwiek sens?
            A do tego wszystkiego dobijają mnie mordy studentów. Nie, że wcześniej mi nie przeszkadzały, ale teraz mnie dobijają. Powinienem zacząć nosić przy sobie jakieś woreczki na wymioty. Jak łażę po tym wydziale, to już nawet płakać  to za mało. Nadęci farmaceuci, cielakowate studentki, pedałowaty Dżaśko, krogulcowata Kruel, sapiąca Sroka, popierniczone, w zmniejszonym składzie papużki. I wiecznie uśmiechnięty Krzysio.
            A najbardziej dobijający jestem ja sam. Nic mi do cholery jasnej nie jest. Pod mostem nie śpię, do gara też mam co włożyć. Nie dzieje mi się większa krzywda. Ale jestem taki wypluty wewnętrznie. Każdy mój dzień zlewa się w jeden. Jezu, co za pieprzony dramatyzm. Nic, tylko zacznę Maleńczukowi teksty pisać. Krystian, rusz tę dupę wołową, pieprznij się w łeb. Bo jęczeniem, to co najwyżej można w biznesie porno zarabiać.
            Spytajcie, jaki jest dziś dzień tygodnia. Czwartek. Tak, od Walędrinek minęły 2 dni. Niecałe. I tak, zachowuję się, jakby świat się kończył, a ja utraciłem sens życia. A pusta szklanka pomarańczy, to dobytek mój.
            Zachodzę do kanciapy. Kawy. Albo defibrylatora. Może być nawet automatyczny. Czegokolwiek, bym tylko zaczął zachowywać się jak powinienem się zachowywać. Kto tu jest, do cholery, najlepszym tyłkiem na WUM-ie? No właśnie, zajebistym tyłeczkiem, a nie jakąś pomarszczoną, obcelulitowaną starą dupą! Potarmosiłem włos, załyczyłem kofeinki i gotowi, do biegu, start.
Ćwiczenia jak ćwiczenia, dzień jak co dzień. Remont był tu kurna, tak? Jezu, XXI wiek, Unia Europejska, a w pieprzonych salach nawet szmaty do wycierania tablic nie ma! No wybaczcie, całej tablicy ręką nie wytrę! Już wystarczająco mam ujebane spodnie kredą.
Zaglądam do pań szatniarek. Ludzie, odsuńcie się, ubierajcie te kurtałki w innym miejscu. Niechże mnie ktoś poratuje szmatą. Bryluję między studentkami. Panie szatniarki uwijają się z kurtami. Ja czekam. W końcu otrzymuję kawał ściery. Cielakowate idiotki chichoczą dookoła mnie. A przez śmieszek przedziera się niski, dudniący głos:
- Ten to jak zwykle na brak adoratorek nie narzeka!
            Ja pierdolę, Maratończyk! Zostawiam szmatę, przybijam mu piątałkę i zostaję podduszony jego misiowatym uściskiem. Ryj mi się autentycznie cieszy. Oczekiwałem spotkania z nim, ale raczej późnym wieczorem koło Paladium. Nieważne jak gejowato to wyglądało i nieważne, że niektórym studentkom żuchwy z  łoskotem uderzyły o płytki. Poklepałem Bartka po ramieniu i zapytałem.
- Co ty tu robisz?
- Spieprzaj, to była moja kwestia! Od kiedy Eskimosi kształcą się na farmaceutów?
- Nie na, ale ich.
- Kurna! Czemu do tej pory myślałem, że to gadanie o pracy na WUM-ie, to totalna zlewa?
- Bo jesteś idiotą. Cholera, nawet nie masz pojęcia, w jak dobrym czasie się zjawiasz.
- No nie bardzo, bo na kuzynkę czekam. – Nie od razu zapaliła mi się czerwona lampka w umyśle. Aj tam, kuzynka, to kuzynka, spławi się ją i będzie po kłopocie.
- To była taka dygresja. Zresztą ja mam teraz ćwiczenia. Ale wieczorem będziesz?
- Chyba nie mam wyjścia. – Wyszczerzył się. Tak jak szczerzył się do mnie tysiące razy podczas naszej ponad dziesięcioletniej znajomości.
            Popatrzyłem jeszcze przez chwilę na niego. Nic się, skurczybyk nie zmienia. Nadal jest niższy ode mnie, ma kręcone niczym Justin Timberlake włosy i krępą sylwetkę.
            A nasze ksywy nie mogą bardziej mijać się z prawdą. Bo gdzie jemu do maratończyka, a mnie do Eskimosa. Są beznadziejnie banalne, ale faceci już tak mają. Są oczywiste, przynajmniej w jakimś tam stopniu. Bo jaką inne przezwisko może mieć ktoś o nazwisku Biegacz? Eskimos jest bardziej subtelny. Ale zawdzięczam go tokowi myślenia Bartka. Kulig= sanki= zima= śnieg= Eskimos. I tak już zostało.
            Niektórzy ludzie są jak taka końska dawka kofeiny. No cóż. Można powiedzieć, że Bartosz Biegacz jest moim prywatnym espresso.