środa, 25 kwietnia 2012

Rozdział 7.Jaskółka i ogrodnik cz. 4


Ten post, wyjątkowo jest bardziej refleksyjny. Nie, żebym podejrzewała naszego, przyszłego bezrobotnego o takie porywy serca. Po prostu środowy poranek, sprzyjał wyrażeniu moich przemyśleń które od dawna chodzą mi po głowie. 


***

Ale wylazło szydło z worka. A może raczej żmija?
- Tego samego można się spodziewać po smarkuli, która nie uczy się, a potem obwinia wszystko dookoła za niekończące się poprawki!- Wybuchnąłem.
- Mówiłaś przecież, że Kris cię nie uczy?- Bartek próbował załagodzić sytuację, ale że był w ciężkim szoku, to mu trochę nie wyszło.
- Bo to prawda. On mnie nie uczy, ja mam z nim tylko ćwiczenia.
- Myślisz, że jesteś taka przezabawna i mocna w gębie? Szkoda, że przy tablicy podkulasz ogonek i z błagalną minką czekasz aż podyktuję ci rozwiązanie.
            Po raz pierwszy Olga nie odszczeknęła. Stała tak po prostu i milczała. Aż sam się zdziwiłem. Poskromiłem złośnicę? A może to tylko cisza przed burzą? Obserwowaliśmy się wzajemnie. Mobilizowałem mięśnie, by w każdej chwili usunąć się z linii uderzenia.
            Ale nic takiego się nie wydarzyło. Żmija zebrała talerze. Resztę produktów spożywczych schowała do lodówki. Nikt nie śmiał się odezwać, bo to jak nadepnąć na bombę albo podpalić lont.
- Olka…? – Jej brat niepewnie ruszył w jej kierunku.
- Zejdźcie mi z oczu! Marsz do pokoju i przemyślcie swoje zachowanie!
            A teraz grasz mamuśkę? O nie, chyba się posuwasz za daleko!
- Nie zagalo… - reszta zdania zatonęła w jej wydarciu.
-Milcz!
            Nie próbuj mnie zastraszać. Choć czułem, ze robiła to skutecznie. Była wściekła. Erupcja wulkanu, te sprawy. Oczekiwałem już tylko trzęsienia ziemi. I pewnie bym go doświadczył, gdyby nie Bartek, który zaciągnął mnie do pokoju.
- Uspokój się –Syknął na mnie Maratończyk, gdy miałem ochotę rozwalić komodę.
- Do złej osoby kierujesz prośbę.
- Daj jej wytchnąć. Wbrew temu, co tu widzisz, w jej domu wcale nie jest za różowo.
- Gówno mnie obchodzi czy w jej domu jest różowo, czy perkalikowo w groszki. Jej zachowanie… Och, mam chęć ją rozpierdolić.
- I tu bym uważał.
- Proszę cię! Zero szacunku! Jak ja jej nienawidzę!
- Nie tocz piany z pyska. Weź 10 oddechów, przeproś i wynosimy się stąd.
- Przeproś? PRZEPROŚ? – Chwyciłem Bartka za kołnierzyk. – Za co? Do cholery?
- I podziękuj za gościnę. Nie daj jej powodu by nienawidziła cię bardziej niż teraz. Popadnie w konsternację, gdy uznasz jej wyższość. I może cię nie zatłucze.
            Zaśmiałem się. I wyczułem w swoim śmiechu nutkę histerii. Noo, dobra. Niech jej tam będzie. Ale co powinienem jej powiedzieć. Tak by jej dodatkowo nie rozwścieczyć i samemu nie wyjść na służalczego durnia.
            Zszedłem na dół. Olga siedziała w salonie na brązowej, skórzanej kanapie. Ze srogą miną i założonymi na piersi rękami. Stanąłem w progu. Na początku planowałem się przysiąść, ale to byłoby zbytnie spoufalanie się. Oparłem się o futrynę.
- Słuchaj, może załatwmy to jak normalni ludzie? To, że masz trudną sytuację w domu…
- Gówno cię obchodzi moja sytuacja rodzinna! – odwarknęła, patrząc się w przestrzeń.
- To dobre słowo. Bo rzeczywiście mnie to gówno obchodzi. Podobnie znaczenie ma dla mnie, to co o mnie myślisz. I tym bardziej ty masz gdzieś, co ja myślę o tobie. Nie lubimy się, dlatego więcej nie wchodźmy sobie w drogę. Noo, i na zajęciach zachowujmy się lepiej jakby nic się nie wydarzyło.
- A co się wydarzyło? Nie mam pojęcia o co panu chodzi. – powiedziała beznamiętnym głosem.
- Dobrze, że doszliśmy do porozumienia.
            Wcisnąłem ręce w kieszenie. Przeprosiny to nie były, ale to chyba wystarczyło i jej i mi. Czyżby Olga pokorniała? A kto ją tam wie.
            Długo nie zabawiłem w domu Żmii. Ugadałem się z Bartkiem, że pójdziemy trochę pogrzmocić w kosza. Jak na dwóch zapaleńców amatorów przystało.
Maratończyk zapożyczył samochód od Olgi rodziców. Wyszedł go wyprowadzić z garażu, a tymczasem ja zostałem sam na sam ze Żmiją. Dzięki niespisanemu paktowi nie wytykała mi już braku umiejętności tłumaczenia modułów.
Miałem już zamiar opuścić przedpokój, gdy coś świsnęło mi kilka centymetrów przed nosem. Popatrzyłem w dół. Drogę ku drzwiom wyjściowym zagradzał mi wyposażony w ostrze koniec kija. Drugi koniec znajdował się w dłoni Zodun. A ona stała jak gdyby nigdy nic. Obojętnym spojrzeniem zbyła mój wzrok. O co jej jeszcze, do jasnej ciasnej chodziło.
- Podobno lubisz kwiaty. – Powiedziała.
- Jak to? – zapytałem zdezorientowany.
- Ale kwiaty są delikatne. Nawet jeśli mają kolce. Trzeba o nie dbać. Nie wyrywać! Dbać! Troszczyć się i otaczać szczególną opieką. Jeżeli się już zdecydowało, że się chce mieć taki właśnie kwiat. Na szczęście są jeszcze ogrodnicy, którzy widzą kto się stara, a kto nie. Widzisz, bo ja bardzo nie lubię, jak ktoś wyrywa kwiaty dla samego rwania. I tą włócznią, niby grabiami będę bronić kwiatów.
            Potem, nagle i nieoczekiwania zrobiła tym swoim kijem takie śśrrruuu. Ów dźwięk nie skończył jeszcze brzmieć, a koniec kija, na szczęście ten nieostry, wylądował elegancko między moimi żebrami, by po chwili zrobić kolejny świst i zdecydowanym uderzeniem pchnąć mnie w stronę drzwi.
            No nie, tego już, do kurwy nędzy za wiele! Odkręciłem się, by wyrazić mój zdecydowany sprzeciw. Na zamiarze się skończyło. Ostre gówno wbiło mi się delikatnie w jabłko Adama.
- Widzę i wiem dużo więcej niż myślisz. A to jest tylko mała część tego, co potrafię. Dlatego pamiętaj: nawet nie myśl próbować bawić się czyimkolwiek kosztem. Do widzenia, proszę pana. Widzimy się w poniedziałek na ćwiczeniach. – Na pożegnanie, Olga uśmiechnęła się bezczelnie.
            Przełknąłem ślinę i oparłem się na klamce. Wytoczyłem się na podwórko. Moje wydzielanie adrenaliny było w jak najlepszym porządku. Zimny pot na karku i zimne łapy, a do tego zapierdalajace jak dyliżans serce.
            Za to z myśleniem nie do końca było dobrze. Bo dopiero na dworze zajarzyłem o jakie kwiaty chodziło Oldze. Róża. Ona wie. Co, kurwa? ONA WIE!  Przecież to koniec świata. Równie dobrze, zamiast do mieszkania mogę iść się kłaść na tory tramwajowe! A co jeśli inne papużki też już wiedzą?! A jeżeli to tylko głupi żart ze strony Róży? I one teraz mają ubaw po pachy i to za darmochę? Olka pewnie w tym momencie tarza się po podłodze ze śmiechu. Idiota! Idiota! Pięknie, kurwa, pięknie.
            Ale zaraz, zaraz… Gdyby to były tylko żarty, to w jakim celu Żmija straszyła mnie tym swoim dziabongiem? Nie wiem, naprawdę, nie wiem. Co ja mam o tym wszystkim myśleć?
- Te, myśliciel, wsiadasz czy mam jechać bez ciebie?
            Bartek! No, tak! Bartek! Dzięki wam, o niebiosa! Już on mi powie co i jak. Tylko co mam mu powiedzieć? „mam konflikt z twoją kuzyneczką, ponieważ chcę…”. No i tu jest problem, bo sam nie wiem czego chcę. Czego chcę od siebie, a czego od Róży? Sama myśl o byciu z nią wydaje mi się absurdalna, a myśl o zakochaniu się w niej wręcz śmieszna. Ja po prostu chyba lubię spędzać z nią czas. Lubię jej dokuczać i przedrzeźniać, gadać z nią o filmach i książkach. Ale nie myślę o niej jako o potencjalnej partnerce. Absolutnie.
            Nie lubię tego. Nie lubię nazywania rzeczy, określania ich. Bo kiedy zaczynam myśleć kategoriami, ograniczam to. Bo kiedy nie zostanie coś postanowione, to wszystko się może zdarzyć. Związek jest taki ograniczający, nadający pewne ramy i zasady, których muszę przestrzegać, by to słowo miało sens. Musiałbym się dostosowywać. A nie chcę tego. Zatracić coś na rzecz głupiego słowa. Wolność i niezależność. Bo związek to oznacza, że już coś trzeba robić razem. Uzgadniać, stawiać na kompromisy, rezygnować z czegoś. A ja chciałbym coś mniej zobowiązującego. Dobrze się bawić, spędzać razem czas, ale jednocześnie nie musieć dzielić się swoim życiem. Być razem, ale jednocześnie osobno.
            Ale ze mnie jebany filozof. Zacznijmy najlepiej od tego, że nauczyciel NIE MOŻE  wiązać się ze swoją studentką! No i masz! Kolejne ograniczenie! Szufladkowanie. Atmosfera skandalu! Mała, głupia siksa, co wskoczyła asystentowi do łóżka, by mieć więcej punktów. Czyhający na młode ciałka nauczyciel, który czeka tylko aż znajdzie się mała, głupia siksa.
            Dlaczego patrzymy tylko na etykietki, jakimi są nasze przynależności społeczne, status majątkowy, zawód, wiek? Nie jestem przecież swoją pracą. Ani ilością pieniędzy na koncie w banku. A tym bardziej butami, które noszę*. A dla dzisiejszego świata, to właśnie określa ludzi. Jakby jebana gwiazdka Converse dawała znak otoczeniu, że jestem wartościowym człowiekiem.
            O nie, nigdy więcej już nie piję. Wsiadłem do samochodu i razem z Bartkiem pojechaliśmy najpierw do mojego mieszkania, a potem na halę sportową.
            Zdrowa, kumpelska rywalizacja, nawet na kacu, potrafi na chwilę zaangażować mózg tak, by nie mógł zająć się problemami egzystencjalnymi. Kiedy okiwanie i zdobycie kilku punktów, staje się ważniejsze niż głód na świecie. Skupiamy się na czymś prostym i przyjemnym, by choć przez chwile nie czuć się winnym za to, co się dzieje wokół nas. Zasłaniamy się koszykówką, arcy ważnym odcinkiem serialu. Ustawiamy emocjonalną pralkę na 60° C i dodatkowe wirowanie. Wsypujemy proszek marki Obojętność ® i płyn zmiękczający wodę. A potem jesteśmy wyprani z emocji i głębi psychologicznej. Jesteśmy czyści i puści. Ale za to z hollywoodzkim uśmiechem przyklejonym do gęby, w okularach Raybana i z wystającą na pół kilometra metką Armani.
- Więc mów o co chodzi. – zagadnął mnie Maratończyk, gdy staliśmy pod prysznicami, oddzielonymi przeszkloną ścianą.
- Jak to?
- Jesteś taki milczący. Powiedz mi w końcu, co jest?
            Zanim ubrałem swoje myśli w słowa, napianiłem się porządnie żelem pod prysznic. I wtedy zauważyłem, że prawą część klatki piersiowej zdobił malowniczo fioletowy siniak. Och, lepiej nie wiedzieć, jak wyglądały moje plecy. Tym bardziej, że już podczas gry poczułem, że miejsce, w które dostałem kijem, porządnie mnie napierdala.
- Więc jaki jest z nią problem? Mężatka? Gwiazda showbizu czy podstarzały MILF? – Bartek i jego rzeczowy ton. Chyba rodzinny.
- Co?!- Wyjrzałem zza szklistej ściany i wlepiłem swój wzrok w namydlony tyłek Bartka.
- No ta laska, z którą masz problem – Odkręcił się bokiem, jakby był urażony moim oglądaniem jego pośladków. – Nie patrz tak na mnie. Znam cię przecież nie od wczoraj. Więc?
- Więc. – Wróciłem pod swój prysznic. – Jest studentką.
- No bracie…
- Ale to nie wszystko.
- Jest córką rektora, dziekana, prezydenta Warszawy albo jest już zajęta przez syna rektora, dziekana, prezydenta Warszawy?
- Nie. Och, Boże, to nie jest takie proste. Nie myśl sobie, że planuję w związku z nią coś poważnego.
- Rzadko który wykładowca planuje ze swoją uczelnianą maskotką robić coś poważnego.
- Bartek, ona nie jest maskotką! – Puściłem strumień umiarkowanie ciepłej wody i stałem tak przez dłuższą chwilę, delektując się spływającą na moje ciało świeżością.
- Co miało znaczyć  „ale to nie wszystko…”? – Oczywiście, że mój przyjaciel drążył temat. Przecież właśnie po to był.
            Przeszliśmy do szatni, ubierając się opowiedziałem mu pokrótce jak się sprawy mają.
- Czyli podsumowując: jest sobie Róża, na którą lecisz…
-Nie lecę tylko…
- Tylko?
-No właśnie nie wiem.
- Dobra, jeszcze raz. Jest sobie Róża, z którą sam nie wiesz co. Ona jest przyjaciółką, koleżanką czy co tam jeszcze Olgi. Olga nie znosi ciebie, ty jej, ale ona wie, że ty i Róża sami nie wiecie co. I w zależności od tego czy będziesz już wiedział co albo nie będziesz wiedział co, ona cię zapierdoli tym swoim nomen omen różanym kijem, którym nota bene posługuje się naprawdę nieźle albo nie. To wszystko?
- Jeszcze weź pod uwagę fakt, że Róża jest moją studentką, najlepszą na roku,  jest ode mnie 9 lat młodsza i broni się przede mną obiema rękami, mimo że ma na mnie ochotę.
- Sumując to, mogę powiedzieć tylko jedno. Masz przejebane.
- Niezmiennie potrafisz podnieść na duchu.
- Zawsze do usług.
- To chociaż doradź mi cholero, co mogę zrobić?
- Zrezygnować?
-Mm… Niiby taak, ale… Chciałbym…
- Chciałbyś coś, sam nie wiesz co? Niechybnie musimy kupić tampony albo podpaski.
- Po cholerę?
- Bo lada dzień dostaniesz miesiączki.
- Och, pierdol się.
- Ale na pocieszenie dodam, że sms-y w 36i6 nigdy się nie kończą. A tak na poważnie. Nie widzę innego wyjścia jak tylko z ową dziewoją porozmawiać. Ponieważ masz jakiś blady cień szansy. Olga zapowiedziała ci, że wtrąci się w to, tylko jeśli coś spieprzysz. W twoim interesie jest, by tego NIE spieprzyć. Jak się postarasz, przestaniesz grać w gierki, tylko w otwarte karty, to może coś z tego wyjdzie.
- Tak się składa, że to nie ja gram w gierki.
- Widzisz! I to jest nasz pieprzony problem! Te warsiaskie pedałki w szaliczkach i rurkach, które zatraciły męskość doprowadziły do tego, że tylko granie w gierki się liczy. Te zniewieściałe bobki wysyłają tak sprzeczne sygnały, że laski nie wiedzą, co jest grane. Podchodzą do wszystkiego z rezerwą. Cholera jasna, wszyscy podchodzimy do tego z rezerwą! A gdzie instynkt łowcy! Gdzie romantyczne porywy, bez chłodnej kalkulacji czy nam się to opłaca! Mówię ci! Wyjdź zza zasłony, coffee on the table! A jak laska się spłoszy, to tylko jej strata, co nie?
- Bartuś… Nie pijmy już nigdy więcej z twoją kuzynką, dobrze?


* Cytat z "Fight Clubu", jeden z moich ulubionych

poniedziałek, 2 kwietnia 2012

Rozdział 7. Jaskółka i ogrodnik cz. 3


Mój mózg jest gąbką. Gąbką nasiąkniętą alkoholem. Gąbką, która się rozszerza i naciska na czaszkę. Tak niewyobrażalnie naciska. A neurony  słuchając dubstepu tańczą hip-hop, electro boogie, polkę, krakowiaczka, kujawiaczka, następnie cha-chę i walca wiedeńskiego. Jednym słowem: kac grzechotnik. Do tej pory nie zdawałem sobie sprawy, że unoszenie powiek wywołuje taki hałas. Człowiek uczy się przez całe życie.
            Ale nie roztrząsajmy się nad moimi powiekami, przynajmniej na razie. Lepiej skoncentrujmy się na tym, co zarejestrowały czopki i pręciki. Swoją drogą, nie wiem, co za debil nazwał receptory w oczach czopkami i pręcikami. Toć to nic nie ma wspólnego z patrzałami. Szczerze? Kojarzy mi się wątpliwie z… Nieważne. Dryfujące myśli. A neurony tańczą. Trzymają się za swoje pieprzone synapsy i wykonują salta. Przeskoki. Quick stepy czy jive’y. 
            Oczy. Skup się na nich. Co widzisz? Sufit. Dobra odpowiedź. 10 punktów dla Gryffindoru. Okno. Jakie okno? Jak wół, jest okno. Ktoś pod moją nieobecność wmontował mi okno w sufit? Dlaczego? Ja się pytam, do cholery! Nade mną mieszka stara raszpla, nie chcę jej przez to okno oglądać. Zaraz, za oknem widzę chmury. I jakieś ptaszki. O nie! Ktoś zburzył wyższe piętra i dorobił mi okno w suficie! Ale ja nie wyrażam zgody!
            Puknij się w łeb, kretynie! Toż to nie twój sufit! Jezu, to nie mój sufit! Ukradli mi sufit. Ale mój sufit był taki mój. Przecież nikomu nie przeszkadzał i nie wadził. I…
            Jezus Maria! Nie jestem u siebie! To nie moje mieszkanie! Porwali mnie? Dla okupu? Zabiją mnie! Ja nic nie wiem! Ta trawa nie była moja. To Jacek! Powiem wam wszystko, tylko mnie nie zamykajcie! Nie chcę mieć penetracji odbytu przez współwięźniów!
            Coś mokrego skapnęło na moje ramię. Moje nagie ramię. Jestem nagi? Powoluśku odwróciłem głowę w stronę mokrej plamy.
-AAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAA!
            Nigdy w życiu bym nie pomyślał, że z takim kacem mogę poruszać się tak szybko. Leżałem w obcym wyrku z gołym facetem! Błyskawicznie podniosłem się do pozycji siedzącej i mocnym kopniakiem zwaliłem to coś z łóżka. Czyli penetracja została już dokonana?
            Ciało bezwładnie stoczyło się z mebla i wylądowało na podłodze. Jest źle. Jestem gdzieś, chuj wie gdzie, z facetem, z którym być może się przespałem i być może jest nieżywy? Co robić? Gdzie można szybko i tanio ukryć ciało?
            Omiotłem wzrokiem pokój. Na celę dla porwanego to to nie wyglądało. W sumie nawet całkiem ładnie był urządzony. Podstawowe meble w postaci szafy, małej komódki i szafki nocnej wyglądały na prawie nieużywane. Czyli jednak mam luksusowych porywaczy. Może nie będzie tak źle?
            Domniemany trup na szczęście okazał się żywy. Po czym poznałem? Po cichym i przeciągłym „khuuurwa”. Czyli zabójstwo możemy wykluczyć. Jak dobrze, nie pójdę do ciupy. Przynajmniej na razie.
            Ale zastanówmy się skąd się tu znalazłem? Ostatnie, co pamiętam to… Stworzenie świata. Bardziej prawdopodobne, że przypomnę sobie jak wyglądali Adam i Ewa, niż to, co się stało zanim zapadłem w sen.
             Neurony, do cholery, koniec salsy! Potargałem głowę. Co robiłem? Gdzie? Cokolwiek. Podobno, jak się zaraz po przebudzeniu spojrzy w okno, to zapomni się sen, który się śniło. A mi okno pozwoliło przypomnieć sobie, chociaż jeden szczegół. Co prawda wrona czy inny gapiszon to nie jaskółka, ale to wystarczyło bym przypomniał sobie Olgę idealnie zachowującą równowagę w tym całym barze.
            Ale co było potem? No tak, piłem. Dużo za dużo. Demonie jeden, szatanie, duszo przeklęta! Dlaczego kazałaś mi pić to świństwo. Ty bękarcie judaszowy, dlaczego kusiłaś mnie jakimś głupim zakładem? Zielony łbie, chodząca ironio, kwintesencjo drwiny.
            Drzwi uchyliły się z cichym skrzypnięciem.  W progu ukazał się posłaniec Lucyfera, we własnej osobie. Z tacką i dwiema szklaneczkami. Ogarnęła wzrokiem pokój. Zatrzymała się patrząc na mnie. Mimowolnie zasłoniłem się kołdrą, jak jakaś zawstydzona dziewica. W odpowiedzi Olga tylko uniosła brwi.
- Gdzie jest Bartek? – Czekając, aż poskładam litery w wyrazy, postawiła na komodzie dwie szklanki.
- Pod łóżkiem. - Zmrużyłem oczy, przybierając prawie inteligentny wyraz twarzy. Kojarzycie tę słynną minę Leosia DiCaprio w „Incepcji”? To coś w tym stylu. Przynajmniej w zamyśle. Jak wyszło naprawdę? Mam nadzieję, że nigdy nie będę musiał tego zobaczyć. – Gdzie jestem?
- W piekle… U mnie w domu. Niestety. Tu jest efferalgan czy coś tam. – Ogarnęła jeszcze raz wzrokiem łóżko. I Bartka. I mnie. Boję się nawet pomyśleć, jak wyglądaliśmy, bo sposób w jaki Olga na nas patrzyła…
- Zaraz… Zaraz. – Potarłem kark. – Ty… Ty nie masz kaca?
            Tylko uniosła brwi. A potem tradycyjnie wykrzywiła usta. I wyszła. A ja wstałem, starając się nie nadepnąć Bartka. Na szczęście nie było tak źle podejrzewałem. Przynajmniej byłem w spodniach. Wypiłem duszkiem napój leczniczy i zacząłem się rozglądać za resztą swojej garderoby.
            W międzyczasie Bartek podniósł się z podłogi. Dlaczego wszyscy wyglądali lepiej niż ja? A przynajmniej po ich zachowaniu nie było widać, że zostali przejechani przez walec drogowy? Pewnie dlatego, że byli na tyle mądrzy, by się nie zakładać. Albo byli wysłannikami piekieł.
-Było grubo, co? – Biegacz załyczył swój efferalgan.
- Ta. – Wcisnąłem dłonie w kieszenie. Ciuchów nie znalazłem. – Wiesz, nie chciałem cię zrzucić i …
            Urwę łeb tej cholerze! Co za szmata ustawia jakiś pojebany jazgot na cały regulator?
-Co to jest do jasnej ciasnej? – Umieram.
- Sądzę, że fiński punk rock. – Bartek całkiem spokojnie usiadł na łóżku. Pierdolony fiński punk rock!
- I ty to tak bez żadnej emocji znosisz? – Zaciskałem dłońmi zbolałe skronie. On tylko wzruszył ramionami.
- Twoja kuzynka jest…- chciałem powiedzieć „popierdolona”, ale jakby nie patrzeć, to jego rodzina. – Nie do końca normalna.
- Ale robi niewyobrażalnie dobre śniadania.
-Sounds fair. – Głośno westchnąłem zwieszając gałęzie. Już wiem, gdzie Bartek nauczył się pokory i anielskiej cierpliwości.
            Jazgot się powiększył, gdy Żmija weszła ponownie do pokoju niosąc gromadkę prania. Stanęła przy komodzie, położyła tam stosik, kubki odstawiła na szafkę nocną. Zaczęła rozdzielać przyniesione rzeczy na dwie kupki mrucząc pod nosem: dla Lola, dla DJ-a, dla Lola, dla DJ-a.  Potem odwróciła się i najpierw jednemu, potem drugiemu wręczyła przydział. Na ów przydział (przynajmniej w moim przypadku ) składały się: dwa duże ręczniki, podkoszulka, koszula i gacie. Popatrzyłem na nią zdziwiony. Bo z całą pewnością to nie były moje rzeczy.
- Nie dziękuj. Twoje przyodzianie jest trochę… nieświeże.
- Czyje to? – popatrzyłem na Bartka z nadzieją, że potwierdzi iż to jego własność.
- Mojego brata – Olga oparła dłoń na biodrze. Słusznie oczekiwała, że taka odpowiedź mnie nie zadowoli i będę drążył temat. Przecież nie będę chodził w czyichś gaciach! – Mój brat jest twojego wzrostu. Mniej więcej. Bartek jest za niski, by udostępniać ci jego ciuchy. Tak – tu zwróciła się do niego – pozwoliłam sobie grzebać w twojej walizce.
- A to?- Ująłem w dwa palce gustowne, czarne bokserki z napisem na środku tyłka: „Chodzą pogłoski, że jestem boski”. Ta żmijowata demonica uśmiechnęła się z satysfakcją.
- Nówka sztuka nie śmigana. – Widząc moją twarz, założyła ręce na piersi i parsknęła pogardliwie. – Za małe są na mojego brata. Miały być takim… mini motywatorem do chudnięcia. – I nie czekając na czyjąkolwiek reakcję ruszyła w stronę drzwi. – Acha. Łazienka jest zaraz na prawo.
            Świeży i pafnący czekałem aż Bartek będzie równie świeży i pafnący. Nie to, że bałem się łazić po domu Żmii jak mi się podoba. Do cholery jasnej, jak to wygląda? Najpierw piję ze swoją studentką, potem ona mnie upija, ląduję na noc w jej domu, a koniec końców ona kombinuje dla mnie ciuchy. I mówimy sobie na ty. Tak jakby, bo ja się raczej zwracam bezosobowo. Przynajmniej wtedy, gdy jestem trzeźwy (no, prawie). Mając do wyboru setki studentów, z którymi mógłbym przeżyć takie „przygody”, trafiło mi się właśnie z nią.
            Gdy schodziliśmy na dół miałem okazję trochę się rozejrzeć po domu. I dopiero wtedy przyszła mi do głowy myśl, że przecież Olga musi mieć rodziców. „Mamo, tato, to jest mój nauczyciel maty, co prawda zarzygany i ledwo stojący na nogach, ale luz. Krystian, poznaj moich kompletnie wyluzowanych rodziców, którym absolutnie nie przeszkadza, że sprowadzam pijanych, praktycznie obcych facetów do domu”
            Przestronny korytarz ozdobiony był rodzinnymi fotografiami. Tu zdjęcie ślubne, tu jakiś bachor, tu Olga z wymuszonym uśmiechem, tu jakaś uroczystość. Na półce stały jakieś puchary. Obok wisiały dyplomy. Coś w stylu ściany chwały, niech każdy ogląda i zazdrości. W kącie korytarza stała dzida. Tak dzida. Długi połyskujący kij zaopatrzony w srebrne ostrze i doczepioną do niego czerwoną kitę. Tak sobie stała oparta. Nie wisiała na ścianie jak jakieś trofeum. Dla mnie co najmniej dziwny sposób eksponowania ozdoby.
            Zasiedliśmy w ogromnej kuchni. W sumie miała metraż prawie jak moje mieszkanie. Co prawda była połączona z jadalnią, ale robiła mega wrażenie. Dla kogoś kto całe życie mieszka w blokach, ta przestrzeń była trochę onieśmielająca.
            Olga kręciła się przy kuchni. Niczym perfekcyjna pani domu przygotowywała śniadanie. Pomagał jej potężnie zbudowany osobnik z włosami za ramiona. Od tyłu przypominał Janosika. W istocie. Prawdopodobnie jej brat. Choć nie powiedziałbym, że mojego wzrostu, a wyższy. I fakt, tęższy ode mnie. Odwrócił się i podał mi rękę. Nie miał więcej niż 14- 15 lat.
            Zasiadłem z rozkoszą na krześle w części jadalnianej. Niestety tylko na chwilę. Bo przylazła dziewucha.
- A Bozia to rączek nie dała? Czy ja wyglądam na służącą?
            Pomagaliśmy jej w rozstawieniu wszystkiego na stole. A na sam widok tego „wszystkiego” aż poczułem, że od dawna nie jadłem. Tosty, jakieś wędliny, warzywka. Olaboga, nawet jajecznica z pomidorami i szczypiorkiem.
            Po upchnięciu kolejnego, przewchujwyśmienitego tosta zrozumiałem. To żarcie warte jest znoszenia fińskiego punk rocka, noszenia beznadziejnych gaci i późniejszych dziwnych sytuacji na uczelni. Na Boga, te tosty są tego warte.
            Gdy żołądki są pełne, to i humor się poprawia, dlatego atmosfera przy stole się rozluźniła. Co do staruszków, na szczęście nie mieli pojęcia, że nocuję sobie w ich domu. Bo aktualnie znajdowali się w Poznaniu na jakimśtam zjeździe.  Dlatego pozwoliłem sobie, dopytać się o szczegóły z wczorajszej nocy.
- Dzięki, że mnie przenocowałaś. – Burknąłem cicho pod nosem.
-Nie zrobiłam tego dla ciebie. Kłacznikow ma wystarczająco przerąbane z Packiem w szpitalu. Przecież on by wyłysiał, gdyby dowiedział się, że i drugiego asystenta szlag trafił.
- Nie mogłaś mnie chociaż ostawić do domu?
- Próbowałam – prawie krzyknęła. – Ale.. – Tu wstała i zaczęła naśladować kogoś kompletnie zalanego – to jesss pszeesieszzz tajemnisaa pajstfofa… Co mogłam zrobić? Wsadziłam dwa trupy do taksówki i przywiozłam tutaj. Żałowałam w momencie, gdy prawie zwaliłeś puchar mojego ojca. Potem było tylko gorzej. Ale w sumie czego można było się spodziewać po człowieku , który po pięciu latach studiów matematycznych i dwóch latach praktyki zawodowej na WUM-ie, nadal nie potrafi wyjaśnić co to jest moduł.
            Cudownie. Przeżuwając kolejny kęs nieba w gębie, pomyślałem nawet, że te epitety o pomiocie szatańskim są niesprawiedliwe. Bo w sumie przenocowała mnie, odziała, nakarmiła, napoiła. Miłosierna samarytanka, można by nawet rzec.
            To straszne, jak pyszne żarcie może zniekształcić osąd o człowieku.