poniedziałek, 3 czerwca 2013

Epilog. Pięć miesięcy później

Zamknąłem drzwi. Przekręciłem zasuwkę. Przeszedłem do kuchni. Postawiłem na stole torby z zakupami. Skrzywiłem się lekko, gdy na zmianę zginałem i rozprostowywałem palce prawej dłoni. Siaty mogłem dźwigać przecież tylko tą łapą. Wróciłem do przedpokoju, zdjąłem obuwie i płaszcz. Spojrzałem w lustro i kolejny raz spróbowałem przyzwyczaić się do swojego nowego odbicia. Patrzył na mnie pełnoprawny 29-latek  w nieźle skrojonej marynarze, spodniach w kancik, białej koszuli i cienkim śledziu.
Sprzedałem duszę diabłu i zostałem white collarem. Poważnie. Z pewnością będę tego żałował, kiedy się już nachapię kasy i moją jedyną rozrywką będzie przeglądanie katalogów Ikei i szukanie idealnie pasującego stolika do mojej super kanapy w prążki. Wtedy to dostanę rozdwojenia jaźni i założę własny klub walki. Chociaż nie. To takie sztampowe i otagowane określeniem: to już było. Ewentualnie jak mi się znudzi, to rzucę wszystko w cholerę i pójdę boso przez świat. Czy coś.
Ale ogólnie na razie nie jest źle. Pierdyliard razy lepiej niż na WUMie. No, może z wyjątkiem tego sznura u szyi. Rozluźniłem węzeł windsorki, odpiąłem guzik pod samą szyją, zdjąłem marynarę i podwinąłem rękawy koszuli. W pracy nie mógłbym pozwolić sobie na coś takiego. Z dwóch powodów. Pierwszym był dress code. Drugim – moje lewe przedramię, a konkretnie szpecące je blizny.
Po okresie dryfowania w śniegu, bieli i ciszy, obudziłem się w szpitalu. Leżałem wśród plątaniny kabelków, przewodów i rurek, podłączonych do najróżniejszych zaawansowanych urządzeń monitorujących i podtrzymujących moją egzystencję. Czułem się jak złapany w pajęczą sieć. Każdy, nawet najmniejszy ruch powodował niebezpieczne kiwanie się całego ustrojstwa i budziła się we mnie obawa, że mógłbym coś nie coś rozpierdzielić. W pierwszej chwili miałem sił tylko na tyle, by unieść głowę. To pierwszy krok, by choć spróbować odpowiedzieć na pytania kłębiące się w mojej głowie. Od tak oczywistych jak: gdzie jestem, jaki mamy dziś dzień? Kończąc na: dlaczego, do cholery, chce mi się kebsa od turka przy centralnym?
Wracając do mojego pierwszego znaku życia. Mogąc podziwiać coś więcej niż goły, biały sufit, zaobserwowałem, że leżę w niewielkiej Sali, prawie pustej, nie licząc dwóch kimających meneli na krzesełkach pod ścianą. Chicho chrząknąłem. Na ten dźwięk dwa osobniki się podniosły. Jednym z nich był Bartek, drugim zaś jego przeurocza kuzynka.
-M...m – w ustach całkowicie mi zaschło. Normalnie połączenie Suchych Dolin i Pustyni Lut. Prawie odczuwałem piach między zębami.
- Ty skurczybyku! Żyjesz! Dzięki Bogu!
- W.. wody. – ledwie słyszalnie wychrypiałem.
- Tak, jasne. – Maratończyk chwycił stojącą na stoliku butelkę wody i niczym profesjonalny pielęgniarz mnię napoił.
- Może ja pójdę powiadomić kogoś, że się obudził. – zaproponowała cicho Olga. Wyglądała na wycofaną i lekko niepewną.
- Dobry pomysł. – odpowiedział jej Bartek.
Gdy tylko znikła za progiem, cicho warknąłem.
- Co ona tu robi?
- Uratowała ci życie. Gdyby nie ona, wybieralibyśmy teraz wieniec z ostatnim pożegnaniem.
- Co?
- Tak, tak. Olka opowiedziała mi wszystko. Och, stary... – Biegacz westchnął głośno. – Powinienem był cię uprzedzić, że jej nie wolno brać... na dosłownie.
- Co masz na myśli? – zmarszczyłem brwi.
Naszą rozmowę przerwał przybyły na salę lekarz. Popatrzył na monitorki, poczynił kilka szamańskich sztuczek i kiedy moje reakcje oraz wyniki go zadowoliły, skwitował:
- Ma pan ogromne szczęście, ratownicy dotarli prawie w ostatniej chwili.  Nieźle pan nawywijał. Szycie, płukanie żołądka, transfuzja krwi...
- Dziękuję doktorze, bez znania szczegółów czuję się zdrowszy. – mruknąłem pod nosem.
Delikatnie się przesunąłem do pozycji półsiedzącej. W tym czasie Bartek, razem z tą rudą, eee blond małpą streścili mi wydarzenia do momentu przyjścia pod moje drzwi do mieszkania. Otóż, Olga zaproponowała moje odejście z pracy jako głupi żart i nie sądziła że się na niego nabiorę. I tak dałaby mi adres Rołz, ale postanowiła mnie pomęczyć. A ja głupi się jej posłuchałem i wszystko poświęciłem.Więc kiedy Olga z udawanym zaskoczeniem (oczywiście nie pozwoliła, by ktokolwiek wiedział, że w czymkolwiek mi pomagała) powitała na wydziale Różę, dowiedziała się od niej o mojej wizycie oraz o tym, że do siebie nie wróciliśmy i prawdopodobnie mając wyrzuty sumienie (do których za Chiny ludowe nie chciała się przyznać), zadzwoniła do mojego przyjaciela z zapytaniem, czy miewam skłonności samobójcze. Wymogła na nim obietnicę, że do mnie zadzwoni. A że nie odbierałem, to czynność niejednokrotnie powtórzył. Zaniepokojony kilkudniowym brakiem znaku życia z mojej strony przyjechał do stolicy i niezwłocznie udał się razem z Olgą do mojego mieszkania. No, a pozostałą część histroi pi razy drzwi miałem w swej pamięci.
Przez resztę mojego pobytu w szpitalu byli jedynymi odwiedzającymi. Nie dlatego, że nikt mnie nie lubi i nie kocha, tylko zakazałem im kogokolwiek powiadamiać o moim stanie, a już zwłaszcza Różę i moją rodzinę. Wtedy też nabrałem niechętnego, ale jednak szacunku do Żmii, w końcu przyczyniła się do uratowania mi życia. Co nie zmienia faktu, że nadal jej nienawidzę, bo gdyby nie ona nie byłbym przecież na skraju śmierci.
Po opuszczeniu szpitalnych murów, musiałem nadal regularnie stawiać się na zmianę opatrunków i rehabilitację. Bo tylko ktoś tak zdolny jak ja mógł sobie poharatać nerwy, które teraz trzeba było pobudzać elektrodami, by ręka nadawała się do jakiegoś użytku.
Spodziewałem się zastać moje mieszkanie w dekoracyjnym motywie a’la miejsce zbrodni. Lecz pod moją nieobecność wszystkie moje ślady działalności artystycznej zostały uprzątnięte. Bartek powiedział mi, że po tej robocie razem z Olgą rzygali jak koty. Dodatkowo ta Żmija zrzuciła na mnie winę za niezdanie swoich egzaminów. Bo niby wywołałem u niej traumę.
W każdym razie byłem żywy, ale goły i wesoły. Z tym wesołym, to też nie do końca, bo jak można być wesołym bezrobotnym? Zacząłem przygotowywać sobie jakiś plan B, to jest zacząłem szukać pracy.
Lawinowo wysyłałem swoje CV i listy motywacyjne, by potem nawet nie dostać na nie żadnej odpowiedzi. Tak było przez pierwszy miesiąc. W drugim dostałem kilka zaproszeń na rozmowy kwalifikacyjne.
A swoją aktualną pracę zdobyłem w sposób, którego bym się nigdy nie spodziewał. Prawdę mówiąc wysłałem do tej firmy to, co wymagali, ale potem położyłem na nich lachę, mając nadzieję dostać się gdzie indziej. Na rozmowę poszedłem z niezłym wkurwem, bo na kolejną posadę mnie nie zechcieli. W pewnym momencie rozmowy nawet zacząłem współczuć kadrowemu, że musi ze mną gadać. A gdy zapytał o powód rezygnacji z poprzedniej pracy, zamiast palnąć standardową gadkę o poszukiwaniu wyzwań i takich tam, powiedziałem mu całą prawdę ze wszystkimi szczegółami. Urządziłem sobie prawdziwą sesję terapeutyczną, dlatego, gdy przyszło do pytań o kwestie finansowe rzuciłem absurdalnie wysoką kwotę. Bo po tym co usłyszeli, to i tak by mnie nie przyjęli.
Jakie było moje zdziwienie, gdy dostałem telefon, że chcą mnie widzieć w poniedziałek o dziewiątej w biurze. I tak to właśnie wygląda.
W sumie wiele aspektów mojego życia zmieniło się od tamtego nieszczęsnego wypadku. Zacząłem przestrzegać zaleceń lekarza i odżywiać się zdrowo, jakimś cudem przerzuciłem się z piwa na wino, ze względu na pracę porzuciłem trampki i koszule w kratę na rzecz marynar z Zar i innych Pierrów Carrdinów oraz wypastowanych na wysoki połysk pantofli (tudzież półbotów męskich).
 Przestałem też chodzić wiecznie naburmuszony na cały świat. Środowisko młodych, kreatywnych, wykształconych i z podobnym hobby japiszonów działało na mnie naprawdę pobudzająco.
Ale nie świadczyło to, że stałem się innym człowiekiem. Bynajmniej. Może i w gajerku, ale nadal byłem starym Krystianem Kuligiem. Tak samo narzekającym na debili. A raczej na to, co ze sobą zrobili. Jacek rzeczywiście oświadczył się swojej Kamili i przebąkiwał coś o zrobieniu ze mnie świadka na swoim ślubie. Robertowi natomiast odwaliła palma do reszty, bo wyzwał nas od pantoflarzy, sierot, niemot, pierdół saskich i czego tam dusza zapragnie. Po czym wsiadł w samolot do Londynu i już tam został.
Tak odwlekam i odwlekam, a wszystkich i tak interesuje tylko, co ze mną i Różą. No cóż, nie widziałem jej od czasu wizyty w jej rodzinnym domu. Zakazałem Oldze wspominać o mnie i o tym, co się stało. Starałem się trzymać tej samej zasady, co władze miasta, przy osunięciu się ziemi przy budowie drugiej linii metra: jebło, to jebło – na chuj drążyć temat. Co nie znaczy, że jakoś mi przeszło. Wręcz przeciwnie. Igor – mój asystent (haha, doczekałem się własnego asystenta), młodzik i student, z bardzo specyficznym poczuciem humoru (za każdym razem, gdy coś od niego chcę, przychodzi zgarbiony z miną przygłupa i pyta: „Yyyesssss, Massssster?”), z którym można powiedzieć, że się przyjaźnię – uważa za szczyt masochizmu to, co robię. A mianowicie na swoim biurku mam oprawione w ramkę zdjęcie Róży. W sumie działa to całkiem nieźle jako odstraszacz potencjalnych i ewentualnych przyszłych partnerek. Prawda jest taka, że nie szukam nikogo, bo w moim stanie ta osoba byłaby co najwyżej nagrodą pocieszenia, tanim substytutem po Rołz. A ja nie chcę robić takiego świństwa ani tej dziewczynie, ani samemu sobie. Wolałem się skupić na rozwoju swojej kariery, która w końcu wyglądała tak jak powinna.
Zjadłem na obiad kurczaka pieczonego z warzywami. Potem, z kieliszkiem wina usiadłem przy laptopie i załączyłem excela z danymi. Siedzenie nad pracą w piątek po południu, to lekko zakrawa o pracoholizm, nie? Och, takie tam szczegóły. Moja praca naprawdę mi się podobała i nic z tym nie poradzę. Wyszło całkiem ironicznie, bo rzucając WUM i analityków, sam stałem się analitykiem. Rynku.
Praca tak mnie zaabsorbowała, że straciłem poczucie czasu. Oderwał mnie od niej dopiero dzwonek do drzwi. Lekko zszokowany podniosłem się z fotela. Na nikogo nie czekałem, z nikim się nie umawiałem, choć całkiem prawdopodobne, że to mógł być Jacek albo Igor. Wszak był już piątkowy wczesny, bo wczesny, ale wieczór.
Spojrzałem przez judasza w drzwiach i przekonałem się, że byłem w błędzie. Na wycieraczce nie stał ani mój prywatny garbus, ani przyszły pan młody. Stała tam ni mniej ni więcej, tylko (jak to barwnie ubrać w słowa?) moja nie-moja przyszła niedoszła księżniczka. Westchnąłem, zebrałem się w sobie, jakby za drzwiami znajdowała się jakaś potwora i pociągnąłem za klamkę.
- Cześć. – prawie wyszeptała, unikając mojego wzroku.
- Cześć. – odpowiedziałem, starając się zapanować nad zapierdalającym Serduchem i syndromem obcej ręki, który to już powodował pochwycenie Rołz w objęcia. – Wejdź.
- Ja... Hm... – przestępowała z nogi na nogę, zerkając w stronę drzwi, czy może jednak nie uciec. – Rozmawiałam z Olgą...
- Co raczej nie powinno szokować, bo się przyjaźnicie...? – To było wredne? Tak, to zdecydowanie było wredne. Mózgu, weź się opanuj. Róża wreszcie podniosła wzrok i popatrzyła na mnie z miną: to naprawdę ty, nic się nie zmieniłeś.
- O tobie. I o tym, co się wydarzyło.
- Oł. I przyszłaś tu, bo...? – Cholera! To też chamskie! – Może przejdziemy do salonu?
Pokiwała głową.
- Chcesz czegoś się napić? – Dobrze, jest postęp. – Kawy? Herbaty? Wody? Wina? – Tak, świetnie, upij ją! Kiedy Olmasz przechodziła do salonu, ja poszedłem do sypialni po swój kieliszek.
- Może być wino. – Spoko, sama chce się upić. Nalałem w kuchni czerwonego półsłodkiego do szkła i przeszedłem do salonu. Natychmiast zalała mnie fala wspomnień, co robiliśmy na tej kanapie pół roku temu. Natychmiast upiłem łyk.
Róża kilkakrotnie brała i odstawiała naczynie na stolik, zanim cokolwiek powiedziała.
- Jak już mówiłam, rozmawiałam z Olgą. I wiele rzeczy ułożyło się w całość. I tego, co nas łączy nie da się raczej nazwać przyjaźnią. Na uniwersytecie nie rozmawiam praktycznie z nikim.
- Dlaczego?
- Kiedy mi w końcu wszystko powiedziała, poczułam, że ta cała historia ma nie tylko drugie dno, ale też i trzecie. Że ten nasz chory trójkąt naprawdę wszystko pogmatwał. Mimo to nadal mam kilka luk w tej układance.
Potarłem oczy i usiadłem na kanapie obok niej, ignorując uporczywe myśli i wspomnienia.
- Co chcesz wiedzieć?
- Dlaczego nie powiedziałeś mi, jaka była cena mojego powrotu na studia? Czemu to zrobiłeś? Czemu Olga utrzymuje z tobą kontakty, choć oboje się nienawidzicie i wie o wiele więcej niż ja? Co takiego ci się stało? I do cholery, dlaczego usiłowałeś się zabić?!
Uniosłem brwi. No, to jedziemy.
- Wcale nie usiłowałem się zabić. Miałem nieszczęśliwy wypadek. Kontakt z Olgą mam głównie przez to, że jej kuzyn jest moim przyjacielem jeszcze z czasów liceum. Wie więcej, bo jest żmijowatą Żmiją i doskonale manipuluje wszystkimi według jej widzimisię. To było częścią jej planu. Choć mój wypadek, to dowód, że jej plan nie był idealny, bo tego nie przewidział. I zrozumiała, że trochę przesadziła, bo jakby nie patrzeć, od jej wygłupów mógł ktoś zginąć. Na szczęście skończyło się tylko na kilku bliznach. A mężczyzna przecież musi mieć blizny, prawda?
Popatrzyła na mnie tymi swoimi wielkimi ślepiami.
- Przecież ty już masz blizny.
- Ta, tylko chciałbym by zostały spowodowane moim męstwem, a nie głupotą. – podniosłem lewe przedramię prezentując różowy szlaczek ciągnący się od łokcia aż do małego palca.
- O Boże! – Róża zakryła sobie usta.
- Przed szyciem wyglądało znacznie gorzej. I tak całkiem nieźle mnie poskładali. Mimo to mały palec do końca mi się nie zgina, przez uszkodzone nerwy. Więc kiedy piję herbatę czy kawę w pracy, to śmieję się, że jestem taki ąę, wyrafinowany francuski piesek. – Dodałem, próbując rozluźnić jakoś tę grobową atmosferę.
-Ty naprawdę się z tego śmiejesz?
- Rołz! – lekko się spięła. – A powinienem płakać?
- Dlaczego zwolniłeś się z pracy?
- To akurat prosty rachunek. Ja nienawidziłem być asystentem, ty uwielbiałaś te studia. Ponad to, a może przede wszystkim... liczyłem, że dzięki temu, moglibyśmy być razem...
- Krystian – Róża jęknęła. Położyła dłoń na moim kolanie, by po chwili ją zabrać. – czemu mi tego nie powiedziałeś?
- Bo zarówno twój brat, jak i twój narzeczony dobitnie dali mi do zrozumienia, gdzie jest moje miejsce w szeregu. Powiedz mi, jak ja mogę się równać z kimś takim jak Sławek? Ja nigdy nie będę w stanie zapewnić ci takiej przyszłości jak on. A mi zależało tylko na twoim szczęściu. I sprawą drugorzędną było, z którym z nas będziesz szczęśliwa. Rozumiesz?
Róża ze zrezygnowaniem zamknęła oczy i milczała. No cóż, może nie spodziewała się czegoś takiego z mojej strony? To w takim razie po co przyszła?
- Kiedyś usłyszałam – podjęła po chwili. – że jestem typem dziewczyny, którą mężczyźni chcą uszczęśliwić za wszelką cenę. I jak widzisz, tak właśnie jest. Problem w tym, że żaden z tych mężczyzn nie zapyta, co takiego sprawia mi radość. Uszczęśliwiają mnie na siłę. Mój ojciec, mój brat, Sławek, ty... wy wszyscy myślicie, że moim spełnieniem marzeń są pieniądze. A tak naprawdę jedyne, czego pragnę to odrobina swobody i wolności. I tylko ty mi to dałeś. Nie próbowałeś zamknąć mnie w złotej klatce, dawałeś mi wolną rękę. Nie podduszałeś niedźwiedzim uściskiem jak Łędzki, nie określiłeś nigdy, że należę do ciebie. Przy tobie mogłam być spontaniczna, zwariowana, smutna, wesoła, momentami nieprzyzwoita, ale to było ok. Mogłam być Rołz. A nie Różą Alicją Olmasz.
- Uważam, że nadal możesz. – podniosłem do jej twarzy rękę. Nie odsunęła się, więc pogładziłem ją po policzku. A potem pocałowałem.
W reakcji na to Róża zaczęła szlochać. By po chwili zachichotać.
- Sławek tak fatalnie całuje. – wyjaśniła i zarzuciła mi ręce na barki.
Prawie zapomniałem, jak to jest kochać się z dziewczyną. Nie pieprzyć czy uprawiać seks. Być blisko dziewczyny, którą kocham i która chyba kochała mnie. Przestała się liczyć buchająca namiętność i jak najszybsze zaspokojenie. Priorytetem stał się dotyk jej skóry, jej owocowy zapach włosów, lekko przyśpieszony oddech, jej palce zaciskane na moich łopatkach. Usta, cicho szepczące moje imię.
Kiedy już usnęła, długo przeczesywałem palcami jej loki, rozkoszując się ich jedwabistą miękkością. Jak to możliwe, że nigdy nie powiedziałem Róży, jak bardzo lubiłem to robić? Czując na klatce piersiowej jej policzek, próbowałem znieść ten ogrom i ciężar szczęścia. Byłem nim przytłoczony, stało się przecież coś tak przeze mnie wyczekiwanego, coś na kształt Świętego Graala, a gdy to osiągnąłem, nie potrafiłem się tym w pełni cieszyć. Prawdopodobnie dlatego, że nadal nie mogłem uwierzyć, że ona jest znów przy mnie. Uspokoję się dopiero wtedy, gdy okaże się, że to nie jest kolejny cudowny sen.
       Nieśmiałe promienie listopadowego słońca wdarły się do sypialni i padły prosto na moją twarz. Zmrużyłem powieki, by dalej spać, gdy uświadomiłem sobie, że moja klatka piersiowa zaskakująco łatwo unosi się i opada. Poderwałem się do pozycji siedzącej. Nie licząc mnie, łóżko było puste. Czyli to jednak tylko piękny sen. Kolejny, już nawet nie wiem, który z kolei sen z Różą w roli głównej. Odsunąłem kołdrę i skonstatowałem, żem całkowicie nagi. Skonsternowany, ubrałem się w wyjęte z szuflady bokserki i leżące na podłodze spodnie. Pod spodniami znajdował się koronkowy staniczek. I był zdecydowanie zbyt realistyczny jak na zwykłą halucynację.
 Wyszedłem z sypialni. Stanąłem w progu salonu. Zastałem tam Rołz ubraną w jedną z moich bluz z kapturem. Siedziała na parapecie i przytrzymując uchylone drzwi balkonowe, paliła papierosa.
- Nie wiedziałem, że palisz. – zagadnąłem ją, podchodząc bliżej.
- Ja też nie. – odpowiedziała, patrząc na trzymanego między dwoma palcami fajeczka.
Spróbowałem ją objąć, ale spojrzała na mnie z wyrzutem. Z niepokojem obserwowałem jak zaciąga się ostatni raz i gasi peta w stojącej obok niej popielniczce. W milczeniu zeszła z parapetu, nawet nie zaszczycając mnie spojrzeniem.
- Co się dzieje? – zapytałem, gdy już prawie wyszła na korytarz. Zatrzymała się i z udawanym zainteresowaniem wgapiała się w futrynę. Ja zaś wgapiałem się w nią. W sięgającej jej połowy ud bluzie wyglądała jak kruszyna.
- Nie powinnam była tu przychodzić. – Co?! – Nie wiem, co sobie myślałam. Przecież wiedziałam doskonale, że wylądujemy w łóżku.
- Rołz, o czym ty mówisz?
- Mówię, że muszę już iść. I przepraszam cię. – odwróciła się i poszła do sypialni.
- Proszę, zaczekaj - poszedłem za nią. – Róża, kocham cię. Słyszysz? Naprawdę cię kocham. – Powiedziałem to. Pierwszy raz od dziesięciu lat wyznałem komuś miłość. Mogłabyś to, do cholery, docenić!
- Wiem. Powtarzałeś to przez sen. – nawet nie raczyła się odwrócić. Chodziła po pokoju, kompletując garderobę.
- Rołz, co się nagle zmieniło? Wczoraj... – mówiłem do jej pleców.
- Wczoraj było wczoraj. A dzisiaj... Krystian, wiesz, że to skomplikowane.
- Więc to uprość!
- Życie to nie jest jedno z twoich równań! Nie da się tak po prostu po obu stronach czegoś dodać, czegoś odjąć, a potem skrócić, tak by wszystko się ładnie rozwiązało! Chciałabym, by tak było, uwierz mi! Ale nie mogę sobie ot tak skreślić Sławka, dodać ciebie i postawić znaku równości.
- Bo ja nigdy nie będę wystarczająco dobry? – nawet teraz. Nawet tu doścignęło mnie to przekleństwo. Kochałem tylko te kobiety, dla których nie będę w pełni spełniał wymagań.
- Nie o to chodzi. Ja MUSZĘ wyjść za Sławka. Tego ode mnie wszyscy oczekują, tego chce mój ojciec, mój brat, moja cała rodzina.
- Chcesz być wolna, więc dlaczego dajesz się zamykać w klatce? – Wymykała mi się, niczym uciekający przez palce piasek. Była coraz dalej i dalej, poza zasięgiem moich rąk.
- Dla wyższego celu. – Zaszlochała. Wciągnęła buty i kurtkę. Trzymając dłoń na klamce szepnęła: -Przepraszam.
- Poczekaj, proszę, proszę... – No kaplica, głos zaczął mi się łamać, nogi się pode mną ugięły. Róża obdarła mnie z całej godności, klęczałem przed nią nagi (mentalnie).
- If I could tear you from the ceiling ang guarantee source divine. – powiedziałem bardzo cicho, ona usłyszała mimo to. Zatrzymała się przy uchylonych drzwiach. – Rid you of possessions fleeting. Remain your funny valentine. – tu już nadszedł koniec, bo z gał pociekły mi łzy. Uparcie kontynuowałem niesamowicie kalecząc piosenkę Placebo – Don’t go and leave me. And please don’t drive me blind.*
Olmasz puściła klamkę. Ja przysiadłem na stopach. Popatrzyła na mnie z góry przełykając łzy. A potem sama padła na kolana przy mnie. Objęła dłońmi moją twarz, kciukami starła z policzków łzy i dotknęła swoim czołem mojego.
- If I could tear you from the ceiling – szeptała, uparcie patrząc mi w oczy. Widziałem swoje odbicie w jej zaszklonych od łez tęczówkach - I’d freeze us both in time and find a brand new way of seeing. Your eyes forever glued to mine. – pocałowała mnie w policzek i przesunęła usta w stronę mojego ucha. – Don’t go and leave me and please don’t drive me blind.**



Koniec.
________________________________________________
*gdybym mógł oderwać cię z sufitu i zapewnić wzór ideału. uwolnić cię od powracających paranoi. Ocalić twoją śmieszną walentynkę. nie odchodź i nie zostawiaj mnie i proszę, nie sprawiaj, że jestem zaślepiony.** Gdybym mógł oderwać Cię od sufitu. Zamroziłbym nas w czasieZnalazł inny sposób postrzegania .Twoje oczy na zawsze złączone z moimi.Ogólnie całkiem spora grupa Plackofanów w tym dyndaniu pod sufitem upatruje wisielca. No cóż, moja bardziej romantyczna część duszy się odzywa i ten sufit jawi mi się raczej jako coś poza zasięgiem i niedostępnego. To tak gwoli wyjaśnienia.



***
To naprawdę koniec. Sama jeszcze nie mogę w to uwierzyć i długo jeszcze będę nad tym wszystkim myśleć. Dziś, pokazując mojemu młodszemu bratu to oto dzieło, powiedział do mnie: a pamiętasz, jak mówiłaś, że to co najwyżej 50 stron będzie miało? Pamiętam. Z założenia miało to być krótkie i banalne, proste jak budowa cepa. A ponad to ukazujące głównego bohatera w złym świetle. No cóż, nie wyfło. Ale nie jestem z tego powodu jakoś strasznie zła. Chyba nawet wręcz przeciwnie ;). Tak, niejednokrotnie układałam sobie mowę końcową pod prysznicem czy to w kerfie robiąc zakupy, a teraz, gdy do tej mowy doszło kompletna pustka.W każdym razie, to było niesamowite doświadczenie napisać od początku do końca książkę. I to 195 stronową. Teraz już tylko czeka mnie tytuł książki roku i sprzedanie praw Amerykańcom do sfilmowania ;D
Tak już jest koniec, nie ma już nic. Jestem wolna, mogę zacząć uczyć się do sesji. I nie mam żadnej wymówy by tego nie robić.

czwartek, 30 maja 2013

Rozdział 12. Mr. Brightside cz. 5


Oj dawno mnię nie było, ale jako, że zbliża się sesyja i że obiecałam dokończenie tego do 17 czerwca na czyjeś urodziny, to no jest ;)Mam nadzieję, że i tym razem zaskoczę ;) No i że nie przedobrzyłam na sam koniec. BTW to zakończenie wymyśliłam ucząc się do poprawy z organicznej, słuchając namiętnie Mr. Brightside'a. A dziś pisałam to, słuchając Lany i "Young and beautiful". Po Gatsbym zakochałam się w tej piosence ;)
Indżoj ;))


****
          Tomek w geście zdziwienia uniósł wysoko brwi. Ale o nic więcej nie zapytał. Przez krótką chwilę mierzyliśmy się wzrokiem.  Do mnie to jeszcze nie docierało, że stałem w domu Olmaszów i za chwilę zobaczę Różę. To prawie niemożliwe, a jednak. Nieokreślone uczucie ściskające jednocześnie gardło i wszystkie mięśnie okolic mostka ogarnęło mnie nagle i jak to mówią: jak grom z jasnego nieba. To było bardzo podobne do momentu zaraz przed egzaminem, tudzież super-hiper-ekstra ważną rozmową. No cóż, jakby nie patrzeć, to taka rozmowa właśnie miała nastąpić. A ja utraciłem zdolność umiejętnego układania wyrazów w zdania i wysnuwania jakichkolwiek, nie tylko logicznych i sensownych wniosków.
            W świetle najnowszych informacji i wydarzeń, naprawdę nie wiedziałem, co powinienem jej powiedzieć. Wszystko w mojej głowie się przewartościowało. Potrzebowałem czasu, by to uporządkować, a jego brak, był jedyną rzeczą, której paradoksalnie miałem pod dostatkiem.
            Czego ja tak naprawdę chcę? Od niej? Od siebie? Pierwotnie przecież zależało mi na swoim zadowoleniu, na byciu „uchachanym”, jak na tamtych zdjęciach. To takie egoistyczne, płytkie i niskie zachowanie. Teraz to wiem, że wartość najwyższą ma dla mnie jej szczęście. To radość i szeroki uśmiech Róży powodował podobną reakcję u mnie. I to mój priorytet, który osiągnę wszystkimi możliwymi środkami.
            Drzwi wejściowe zaskrzypiały i hol zalał głos Róży. Pozornie spokojny, ale moje wprawne już ucho wyłapało drżenie wywołane silną emocją.
- Konie trzeba traktować z należnym im szacunkiem i żaden tytuł szlachecki cię z tego nie zwalnia.
- Moja droga, cóż takiego mam czynić, byś w końcu przestała zwracać mi uwagę na to, że niewłaściwie traktuję te zwierzęta? – odpowiedział jej lekko śpiewny, ale pełen brzmiącej nudy głos Sławka.
- Obchodzić się z nimi z pasją i miłością.
- Bo pomyślę, że te wierzchowce kochasz bardziej niż mnie.
- Idź już! – Tak, to zdecydowanie Róża i jej nieznoszący sprzeciwu ton. Nawet nabzdyczony baron Łędzki nie ma tu za wiele do gadania.
            Drzwi głucho trzasnęły, gdy Sławek opuścił pole bitwy na tarczy. Stukot obcasów na drewnie sygnalizował, że Olmaszówna przemieszczała się w stronę salonu.
            Gdy stanęła w progu, moje serce zamarło, by potem z nawiązką odrobić ten chwilowy zastój. Stała nieruchomo, jakby zaskoczona moją obecnością. Z włosami w lekkim nieładzie, delikatną, brzoskwiniową opalenizną i uwydatnionymi piegami dawała podstawy pod ustawę, by pięknych ludzi karać grzywną lub więzieniem za powodowanie u innych głębokich kompleksów( nawiasem mówiąc, sam bym podchodził pod paragraf i dostał dożywocie).  Bezradnie uniosła brwi i kilkakrotnie zamrugała powiekami, wyglądając jakby miała zaraz zemdleć.
            Nie wydawała się być zła, wściekła ani nie zachowywała się w żaden sposób, jak powinna zachowywać się osoba, widząca człowieka, który miesiąc wcześniej porzucił ją ze słowami: nie masz mi nic więcej do zaoferowania. Wyglądała jak ktoś, kto po uprzednim i usilnym wmawianiu sobie, że przeszłość to tylko sen, dostał dowód zaprzeczający tym teoriom. To wszystko było wypisane na twarzy: nigdy nie miało być „my”, „ja Krystian, ty Róża”, to jedyne, na co mogliśmy liczyć.
- Co... co ty tu robisz...? – zapytała słabym głosem. Ton nieznoszący sprzeciwu uleciał gdzieś daleko.
            W tej chwili cały czar zabytkowego pomieszczenia i stojący opodal Tomek, to wszystko zniknęło. Byłem tylko ja, ona i jej cichy głos, tętniący całym bukietem uczuć. Tylko to miało znaczenie.  Moje serce wyrywało się spomiędzy żeber i chciało pociągnąć mnie całego za sobą. By podejść bliżej i przylgnąć do niej. By każda komórka mojego ciała mogła odetchnąć w głębokim ukojeniu i uldze. Otoczyć ją ramionami i zamknąć w sobie, tak mocno, by wniknąć w nią niemalże.
            Ale trwało to tylko chwilę, być może nieskończoną, ale chwilę. Bullet time się nieodwracalnie skończył, czas z powrotem płynął ze swoją stałą szybkością. Zorientowałem się, że powinienem coś powiedzieć, znaczy przedstawić cel swojej wizyty.
- Ja, ja mam coś dla ciebie. – czy to aura tego pokoju, ale nie potrafiłem płynnie wydawać z siebie jakichkolwiek dźwięków. Rozsunąłem swój plecak i wyjąłem z niego teczkę. Tę ostatnią otworzyłem i podałem Róży papierek od dziekana. Zaskoczona wzięła go ode mnie i przeniosła nań swój wzrok. Patrzyłem, jak jej oczy przemykają po kolejnych linijkach tekstu.  Po przeczytaniu jeszcze przez chwilę patrzyła nieruchomo na kartkę. W końcu podniosła głowę.
- Jak...?
            W odpowiedzi wzruszyłem ramionami.
- Przekonałem dziekana. Po prostu.
- Po prostu? I nie mogli tego przysłać pocztą? – czytaj: po jaką cholerę się tu pojawiłeś?
- Myślałem... pomyślałem, że jestem ci to winien i chciałem dać ci to osobiście.  – i tak przy okazji powiedzieć ci, jak bardzo za tobą szaleję.
            Róża potarła czoło, zastanawiając się, jak przyjąć tę nagłą zmianę. A drzwi znów trzasnęły i od progu dał się słyszeć głos jaśnie hrabiego.
- No, jeśli teraz cię nie zadowolę, to już nie wiem, kto to zrobi! – Sławek stanął obok Rołz i natychmiast oznaczył swoje terytorium. Nie, oczywiście, że jej nie obsikał, to byłoby obrzydliwe! Po prostu zwalił swoje przedramię na nią i otoczył ją niedźwiedzim uściskiem. Tak, wszyscy na całym świecie doskonale wiemy, że to twoja przyszła, a może już aktualna narzeczona! – Co to?
- To nie do wiary, ale przywrócili mnie na uniwersytet. – odpowiedziała mu Róża.
- To świetnie! – zawołał z tak udawaną radością w głosie, że nawet życzliwe uśmiechy Olgi są bardziej autentyczne i przekonujące. Po czym, jakby ta gałąź na jej barku to za mało, wpił się w różane usta.
            A mnie dosłownie zemdliło. Ślina mi się cofnęła, a Żłądek tak zaprotestował, jak jeszcze nigdy podczas jakichkolwiek libacji.  Sławek robił to tak natarczywie i nachalnie, wręcz pożerał jej twarz! Zacisnąłem pięści i zamknąłem oczy, ale na moich gałkach zdążył się już wypalić ten widok. Ściskało mnie i skręcało, ciało aż chciało krzyczeć, płonąć, niszczyć, eksplodować! Ale co ja mogłem?! Co? No, kurwa, co? Byłem przecież  kumplem Tomka, który przecież nawet Róży nie znał! A nawet już odrzucając moją przykrywkę, nie miałem do niej najmniejszych praw!
            Po obrzydliwym odgłosie odessania się ich ust, wszystko potoczyło się już szybko. Róża, z niemym pożegnaniem w oczach, opuściła dom, by sprawdzić, jak spisał się Sławomir Jan Łędzki. Rękę dam sobie obciąć, że to był pierwszy raz, gdy nie dość, że miał coś zrobić sam, to jeszcze spotkało się to z krytyką. Tomek jakby zmienił nastawienie do mnie i zaproponował, że podwiezie mnie do Olsztyna, gdyż z pewnością śpieszę się na pociąg. Pośpiech to ostatnia rzecz, która obchodziła mnie w tym momencie i tak w ogóle. Bo do czego miałbym się spieszyć?
            Wsiadłem do potężnej terenówki i obojętnym wzrokiem śledziłem ruch dyndającej się zapachowej choinki, przymocowanej do lusterka.
- Dziękuję. – Powiedział Tomek. Odpalił wóz i załączył muzykę na odtwarzaczu.
- Za co. – Teoretycznie to powinno być pytanie, ale mój Mózg przestał ogarniać, jak modulować głos, by nadać wypowiadanym słowom odpowiednie znaczenie.
- Że może wrócić na studia. I że nie powiedziałeś wszystkiego, co zamierzałeś.
            Oderwałem wzrok od zapachu.
- Skąd na to wpadłeś...?
- Bo... bo zachowujesz się jak...
- Jak? – Zmarszczyłem brwi z wyraźnym grymasem.
 - Jak Mr. Brightside.
            Co...? Olmasz tylko podgłosił radio.

Now they’re going to bed
And my stomach is sick
And it’s all in my head
But she’s touching his chest
Now, he takes off her dress
Now... let me go!

Cause I just can’t look 
its killing me
And taking control

            Ten facet ma nasrane we łbie? Znam to! Och, ironio, to Killersi, których Rołz mi zgrała, bo przecież mieliśmy jechać na Kołka. Ale czy rzeczywiście mieliśmy jechać? Czy raczej zabrałaby tam ze sobą swojego narzeczonego?

But it’s just the price I pay
Destiny is calling me
Open up my eager eyes
‘Cause I’m "Mr Brightside
"*

Jestem „panem Zazdrosnym”? Och, oczywiście, że jestem! Gdybym tylko mógł, to rozgniótłbym Sławusia na mielone, usmażył nad kilkumetrowym ogniem i tak przygotowane kotlety rozdałbym biednym!
Mam dość! Moje podzespoły się przegrzały, a wentylator nie nadąża ich chłodzić. Przełączam się na tryb stand by. Dobranoc. Bez odbioru.

***
Zaraz... gdzie ja... ale po co...? Podniosłem leniwie grabę i przetarłem oczy. W pozycji pół siedząco- pół leżąco- pół chuj wie co znajdowałem się w jakimś kiblu. Zasyfionym i śmierdzącym. Ale jak to...?  Głowa mnie tak niemiłosiernie napierdalała, jakby kto na niej wypróbowywał młot pneumatyczny. I to chyba na poważnie, bo w uszach dzwoniło mi, zupełnie jakbym kurwa stał przy dzwonach w Boże Ciało. Pojękując cicho oparłem się o porcelanowy tron.
Co ja tutaj robiłem? Jaki dziś jest dzień tygodnia? Kim jestem?Co? O nie! Naprawdę nie pamiętam, kim jestem? Eee... zaraz... Kulig... yyyy Krystian? Urodzony.... eee... jakoś tak chyba pod koniec listopada... lat niecałe dwadzieścia dziewięć. Zamieszkały.... yyy Białołęka Zadupie... zatrudniony.... hmmmm... aktualnie nigdzie. Stan cywilny....nieszczęśliwie, kurwa, zakochany kawaler!!!
No tak! No tak! No tak! No tak! Przecież urządziłem imprezę dla VIPów z okazji spierdolenia sobie życia. Lista VIPów:
1) Krystian Kulig
Koniec listy. Ja nie spraszam przecie byle kogo, tylko samą elitę, nie? Chwyciłem klamkę i podniosłem się z podłogi. Wyszedłem na korytarz. Na pierwszy rzut oka widać, że impreza. Porozrzucane ciuchy, walające się puste butelki, śmietki po tanim i chujowym żarciu.
            Ale mnie ta głowa nap... naprzemiennie pulsuje. Czym by tu zapić ból? No, jak to czym? Chłodną luksusową z lodówki! Otworzyłem drzwiczki. Chłodziarka ostatnio zamieniła się w pokaźny barek. Co by tu wybrać? Nie, kolorowe wódki mnie nie bawią, chcę coś konkretnego.
Kulig, ale ty się staczasz. – pogroził cicho palcem Mózg.
Och, pierdol się. – wyciągnąłem agenta 0,7.
Po ciężkim i długim namyśle udałem się z powrotem do łazienki.  I tak i tak się w niej w końcu znajdę, to po co sobie nadrabiać drogi i iść do salonu.  A w kiblu jest przecież miło, ciepło, blisko do muszli. No same zalety! Oparłem się o ścianę i odkręciłem butelkę. Pociągnąłem tęgi łyk. Zapiekło jak cholera. Ale co tam! Z dwojga złego lepiej żeby piekło niż bolało, nie?
Stukając kolejne toasty z sedesem, sukcesywnie opróżniałem zawartość agenta. Ja nie powiem, ale kibelek to całkiem wdzięczny towarzysz. Wysłucha, nigdy nie narzeka, a jak zbierze ci się na bełta, to przyjmie cię z otwartymi klapami.
- Bo ty wieeesz, ja ją chochałem, snaszy nadal. Ale powiec mi, jake ja mam szansse pszy tachim elegansiku? So ja mam? Nis, rosumiesz, nis! Nikt normalny nie fybiesze gołego obdartusa mająs do wyboru księsia ss bajki, ss mylyjonamy. A ja dla niej... aach! Napijmy się!
- Pierdoleni pajstfo młodzi! Niech nam, khurrfa żyyyjom! Stoo lat! Sałe sto laaat! Khuurfa kszysz na droge! Niech zwony im bijo! – waliłem rytmicznie (tak mnie się przynajmniej wydawało) butelką o futrynę. – Zyń, zyń, zyń! I juuuusz jej nioso suknie ss welonem, juszzz syganie szekajo ss musykoo...!
            I nagle brzdęk! Butelka pękła rozsypując po całej podłodze kawałki szkła. Ostro zakończoną szyjkę, całkiem obojętnie rzuciłem na podłogę.
- No maszz siii los! Wótka nam sieeee sbila! Iii chuj! Poszekaj, następną przyniosę! – podpierając się ściany, podniosłem się do pozycji prawie pionowej i prawie wyprostowanej.
            Zrobiłem jeden chwiejny krok. A potem coś głucho załomotało, zwalając si na rozbite szkło. Po głębokim namyśle doszedłem do wniosku, że tym czymś byłem jednak ja. Bardzo mądrze się wjebując na szkło, rozwaliłem sobie całe przedramię. Z łokcia ciurkiem kapała mi krew. Ale zamiast przerazić, całkowicie mnie to rozbawiło.
- Sobasz! Tszerfoone! Hehehe. Sobasz! – przycisnąłem dłoń do rany i pozostawiłem na drzwiach jej krwawy odcisk. – Faaajne! Safsze chciałem to srobiś. Baaajer! – począłem stemplować dłonią otaczające mnie powierzchnie.  – Pikasssso! Leonardo da Winczi! Rembrandt! Van Dam... snaszy... van Gog! Hahaha. Ale prafciwy artyfta to musi być koniesznie s papierosem! Tak, musze iść po papierosy!
            Podniosłem się i chwiejnym krokiem wyszedłem na korytarz. Opierając się o ścianę zostawiłem kolejne ślady mojego artystycznego geniuszu. W sypialni niezdarnie odsunąłem szufladę i wyjąłem opakowanie fajeczek. Potem zabrałem się za szukanie zapalniczki. W międzyczasie znalazłem komórkę, na którą od jakiegoś czasu dobijał się Biegacz. Sorry Bartuś, na imprezie jestem!
            Na biurku, zamiast potencjalnego źródła ognia znalazłem wywołane zdjęcia Róży. Podniosłem jedno.
- Ty!!! Ty!!! Tak się nienawisę! Tak barso się nienawisę! – przedarłem zdjęcie na pół i rzuciłem. Kawałek papieru wykonał dwie zgrabne beczki w powietrzu i gładko wylądował pod biurkiem. Chwilę później skoczyłem za nim. – Pszepraszam! Wsale się nie nienawise! Nie to niepraffda! Napraffdę! Kocham się! Pszepraszam! – przygładziłem fotografię, pozostawiając na niej krwawe smugi. Obok pozostałej części znalazłem zapalniczkę.
            Wyczołgałem się spod mebla. I znów znalazłem się w przedpokoju z zamiarem udania się na balkon. Przeszkodziła mi w tym jedna rzecz: białe plamy przed oczami. Machnąłem ręką, by je odgonić i zawadziłem o szafkę na buty. Runąłem na panele razem z nią.
            Wybuchłem głośnym, szaleńczym śmiechem. To wcale nie były białe plamy, to śnieg! Pada śnieg! Taki biały, taki zimny, poczułem go na swojej skórze, rzeczywiście zaczęło się robić trochę chłodno. Zawsze lubiłem zimę. I tę ciszę.
            Leżenie w śniegu zaczęło być trochę meczące, przecież może przeznaczenie mnie wzywa! Wszak jestem panem Zazdrosnym... chciałem się podnieść, ale moje ciało zdawało się być całkiem zdrętwiałe. Nie mogłem poruszyć żadnym palcem lewej ręki. Ale w sumie po co się spieszyć? Nikt mnie nie goni, a panem Zazdrosnym mogę równie dobrze zostać jutro, albo pojutrze... Tymczasem lepiej się prześpię...
            Łup. Łup. Łup. Głośne, nierytmiczne uderzenia i niezrozumiałe, przytłumione głosy wyrwały mnie ze stanu podświadomości. Co to? Kto to?
- Zawołaj tego ciecia, niech otworzy te przeklęte drzwi! Krystian, to nie jest śmieszne, otwórz te cholerne drzwi! Proszę!
            To do mnie...? Ale po co? Niee, bo śnieg się wysypie....
Zgrzyt klucza w zamku i wrota stanęły otworem.
- O Boże...! – ktoś krzyknął.
- Jezus Maria! – ktoś poprawił.
- Matko Boska i wszyscy święci! – gratulacje, zgarnia pan całą pulę!
            Ktoś zwalił się obok mnie.
- Mój Boże, Krystian! Obudź się!
            Niechętnie otworzyłem powieki. Ujrzałem przed sobą twarz Bartka, a nad nim pochylających się Żmiję i lekko pozieleniałego pana ciecia.
- Żyjesz! Żyjesz! Posłuchaj mnie! Nie zamykaj oczu, karetka już jedzie!
- No, ciekawe jak? – Och ten wiecznie ironiczny głos Żmii, prawie się za nim stęskniłem.
- To kurwa zadzwoń po nich! – głos Biegacza stał się prawie piskliwy.
- Ja.... ja zadzwonię. – powiedział „ochroniarz”, zakrywając sobie usta chusteczką w kratkę. – I przyprowadzę tutaj ratowników.
- Dobrze, dobrze... Coś ty najlepszego narobił. Jezus! Ile krwi!
- Masz!
- Co to jest?
- Zawiąż mu to na ramieniu.
            Usłyszałem kroki.
- Gdzie tam leziesz?
- Szukam!
-Czego? Kolosów?
- Dokumentów, sieroto! Dowodu osobistego, ubezpieczenia, jakiejś książeczki z krwiodawstwa z zapisaną grupą krwi, bo jakbyś nie zauważył, transfuzja krwi mu się przyda!
- Dobra! Już nie drzyj się na mnie! – Bartek głośno pociągnął nosem i stłumił szloch.
- B... Bartek. – powoli podniosłem na niego wzrok. – Z.. z.. zima...
- Zimno ci? Olka, rzuć mi tu jakiś koc czy coś! Spokojnie, wszystko będzie dobrze... tak. – nie byłem pewien czy Maratończyk uspokajał mnie czy siebie.
- Kurwa! Kulig! Jak mi tu umrzesz, to ja cię normalnie zabiję!

            Ja.. umieram? To niemożliwe. Całkiem inaczej wyobrażałem sobie śmierć. Myślałem, że rozpaczliwie będę przed nią uciekał. A teraz, kiedy jest biało i coraz ciszej, to nawet mi się nie chce. Ostatkiem sił zacisnąłem palce wokół zdjęcia Róży i powoli zamknąłem oczy.
________________________________________________

niedziela, 5 maja 2013

Rozdział 12. Mr. Brightside cz. 4


Ten fragment wydaje mi się pompatyczny i nadęty niczym dialogi w "Modzie na sukces" czy innej "Dynastii". Trochę inaczej wyobrażałam go sobie. No, ale cóż. Ogólnie cały rozdział jest takim powrotem w stronę klasyczniejszego romansidła. 
Rozdział ten dedykowany jest drowi Z., który w najbliższy wtorek obleje mnie z chemii fizycznej, bo zamiast się kuźwa uczyć to ja najpierw poszłam na zakupki, potem gotowałam obiadzik, jeszcze później przez 5(!!!) godzin czytałam i oglądałam różne materiały o Illuminati i masonach. No, bo z pewnością ta wiedza przyda mi się przy zdawaniu fizycznej. Chyba, że postraszę dra, że mam wpływowych znajomych w loży, czy coś. A na koniec pisałam pomarańcze właśnie. 
Dobra, nie zanudzam, bo sama ziewam przy pisaniu tego szajsu;)
Indżoj

***
             Że jak?! Że co, kurwa? Byłem w takim szoku, że zamiast, jak każdy zszokowany zatrzymać się, ja szedłem dalej. I wierzcie mi albo nie, mój umysł po prostu się wyłączył. Nie myślałem o niczym, nie analizowałem usłyszanych przed chwilą słów. Zwykła (czy może wręcz niezwykła) pustka przygniotła mnie i wstrzymała wszystkie funkcje życiowe. Coś do tej pory niespotykanego. Jakby paraliż obejmujący tylko mózg. Czy przegrzanie podzespołów z powodu przeciążenia systemu?
- Róża to oczywiście młodsza siostra Tomka. Znasz ją? – dopłynął do moich uszu głos Łędzkiego. Zza dalekiej kurtyny głębin i grubych dźwiękoszczelnych ścian.
- Co...? – zmarszczyłem brwi. – Nie.  – to był stan gorszy od całkowitej dekoncentracji. Słowa odbijały się od wewnętrznych kości mojej czaszki i brzmiały, jakby wypowiadane w innym języku. Nie myślałem o nich, o ich sensie, za to boleśnie odczuwałem próżnię w głowie.
- To dziś ją pewnie poznasz. Ale pamiętaj, ona jest już komuś obiecana.
           Obiecana? Zaśmierdziało to co najmniej uprzedmiotowieniem. Jego narzeczona...? Róża. Jest. Jego. Narzeczoną. Powoli to docierało. I zaczynało rozkwitać w mojej głowie jako fakt.
- Czyli jesteście razem, tak? – choć nie wiem, jaki był sens trzymania się swojej przykrywki, to nadal o nią dbałem. Być może dlatego, że po raz kolejny, granie kogoś, kim nie jestem, pozwalało mi nie rozsypać się w pył.
- Coś w tym rodzaju. To więcej niż bycie razem. To małżeństwo pozwoli na połączenie się dwóch starych rodów z tradycjami. Jest jak najbardziej korzystne.
- Czyli to po prostu dobry interes? – ściskałem pięści i przygryzałem policzki aż do krwi.  Chyba jednak jestem głupim i naiwnym romantykiem, skoro wierzyłem w istnienie miłości. A tymczasem wszystko to najzwyklejszy w świecie biznes.
- To coś więcej. Nie rozumiesz tego, bo kim ty właściwie jesteś? – dla ciebie mogę być nawet tęgą murzynką po pięćdziesiątce! Nadęty dupku! – Ktoś z niższych warstw społecznych nigdy nie zrozumie pewnych truizmów, tak oczywistych dla pociągających za sznurki i mających wpływy w tym świecie. – Gościu chyba sądzi, że jest jakimś Illuminati, czy co? No, chyba, że rzeczywiście należy do jakiejś loży masońskiej. Po szlacheckich pojebach można się spodziewać wszystkiego. – Żywię nadzieję, żem cię nie uraził. Życie tutaj toczy się całkiem innym biegiem niż w mieście. My zwracamy ogromną uwagę na rody. I ich siłę. Musimy trzymać się blisko siebie i się umacniać. Bo tylko to pozwoli nam przetrwać.
- Ta. A gdzie w takim małżeństwie miejsce na szczęście i uczucie?
- To są durne porzekadła, którymi się karmi maluczkich!
- Czyli rozumiem, że bezwolnie poddajecie się małżeństwu, a satysfakcja i spełnienie jednostki przestaje mieć znaczenie? – prowadziłem beznadziejną dyskusję, która prowadziła do niczego. Tylko po to, powoli odkryć, że nie ja jeden wykorzystywałem w mojej relacji z Różą. Tyle, że ja byłem tym głupim, który mimo wszystko wpadł po uszy.
- Nie dość, że niestrudzony wędrowiec, to jeszcze buntownik bez powodu. Tak bardzo boli cię los tych, którzy godzą się ze swoim przeznaczeniem? – tak, cholernie mnie boli los dziewczyny, której jedyną rolą życiową będzie bycie żoną cholernego Sławomira Jana  Łędzkiego! Tak bardzo mnie boli, że dostaję skurczu wszystkich narządów wewnętrznych. – Pocieszę cię, ciebie taki dylemat nigdy nie będzie dotyczył. Będziesz mógł ożenić się ze swoją „dziewczyną marzeń”, by za kilka lat zrobić jej dzieciaka, a potem ją zostawić. Bo nawet istnienie dziecka nie będzie wystarczająco silnym spoiwem.
- Z pewnością pieniądze silniej łączą ze sobą ludzi! – warknąłem przez zaciśnięte zęby.
- Nie pieniądze. Wyższy cel. Moja narzeczona mówiła podobnie. Tak samo się buntowała. Takiego pragnienia wolności nabrała w Warszawie. Bzdurnie uroiła sobie w głowie, by móc poczuć spełnienie. Głupie banialuki. Ale w końcu zrozumiała i pogodziła się z tym. Już samo pójście na te studia było marnym pomysłem, ale niech ma. Myślała, że ucieczka do stolicy jej w czymś pomoże. A stało się tak, że ten wyjazd tylko potwierdził wszystko to, o czym jej mówiłem.
- O wyższym celu?
- O tym, że może sobie uciekać, wpierać, że może być wolna. I tak do mnie wróci. Bo tylko ja mogę zapewnić jej taki byt, do jakiego się przyzwyczaiła. I na jaki zasługuje. Pogoń za mrzonkami uświadomiła ją, że mimo najlepszych intencji i starań, ona jest księżniczką, od małego wychowaną w przepychu i luksusie. A rezygnacja z takiego stylu życia była o wiele trudniejsza, niż jej się wydawało.
            Ten facet jest po prostu... Uhg! Jak on śmie mówić w ten sposób o Róży! Dla niego to po prostu ciekawa transakcja. Czy ci ludzie tutaj są jacyś popierdoleni? Czy światem naprawdę rządzi już tylko pieniądz? Czy rzeczywiście jestem ostatnim wierzącym w coś innego? Kruczyński wcale nie miał uśmiechu podziwu, tylko grymas politowania dla mojej głupoty i naiwności. A wydawało mi się, że już trochę znam świat, po którym stąpam.
            Czuję się oszukany. Moje całe życie jest kłamstwem. Tu nie ma miejsca na prawdę. Karmimy się oszustwem i obłudą. Zostałem znokautowany własną bronią. Czyli jednak ta cała zła karma, to prawda? Ja wciskałem Róży kit, podczas gdy ona robiła to samo ze mną. Jak to możliwe, że na tak marnej pożywce wyrosło nasze uczucie. O ile w ogóle można mówić o „naszym” uczuciu. Czyżbym był mrzonką  która uświadomiła jej, że jedynym i słusznym partnerem dla niej będzie Sławek?
- Jesteś kumplem Tomka, a nie wiedziałeś o jego rodowodzie?
            No to pięknie. Mój „undercover” właśnie diabli wzięli.
-E.. Tomek mało komu ufał w środowisku. No i wiesz, on był po prostu skromny. – Mam nadzieję, że niektóre cechy zarówno Róża, jak i jej brat razem posiadają.
- Racja, zapomniałem, że raczej nie opowiadał każdemu ziomowi spotkanemu w barze, że w bocznej linii jest królewskim potomkiem. – Ta, pewnie ty chwalisz się tym bardziej, niż wszyscy Olmasze razem wzięci. Strasznie żeś się nakręcił, że będziesz dzielił łoże z królewną? Sorry, stary, ale ja byłem pierwszy. O ile tekst z dziewicą, nie był kolejną ściemą.
            Nienawidziłem gościa, najszczerzej na świecie. Miałem chęć ściągnąć go z tej chabety i rozsmarować na całej żwirówce. Albo odciąć łeb łopatą  i napluć do szyi. Lub zrobić tysiąc innych rzeczy, które doceniliby średniowieczni kaci. Swoją drogą, skoro ten frajer jest taki staromodny, to czemu kuźwa nie? Zamknąć go w żelaznej dziewicy za samo przedmiotowe traktowanie kobiet. Za sprowadzenie Róży do  roli żywego i ekskluzywnego inkubatora, który da mu dziedzica. Żółć i jad gotowały się we mnie i to w takich ilościach, że ani wątroba ani pęcherzyk (broń Boże woreczek!) żółciowy tego nie pomieszczą. Miałem tak niewypowiedzianą chęć zmasakrować jego przystojny ryjek, że przy mnie Edward Norton to tylko pogłaskał Jareda Leto w „Fight Clubie”!
            A co zrobiłem w rzeczywistości? Wcisnąłem łapy do kieszeni i tępo patrzyłem się przed siebie, powstrzymując się z całych sił od płaczu z bezsilności. Paznokcie wbijały mi się we wnętrza dłoni, by choć trochę odreagować rosnącą nienawiść do samego siebie.
            To mnie jednak tylko zmotywowało. Uwolnię ją z tego wszystkiego. Przecież ona jest tak piekielnie inteligentna. Ona nie da się zdominować, bo tylko wolna jest naprawdę szczęśliwa. Przy mnie kwitła. To nie Sławek, tylko ja mogę dać jej szczęście, bo to przy mnie będzie miała swobodę. Róża nie może zmarnować swojego potencjału i talentu. Jest zbyt wspaniałą osobą by widzieć w niej tylko pomost dla połączenia dwóch fortun! Ona może być kimś więcej, niż tylko żoną i matką. Niż rozkapryszoną szlachcianką, której jedyną ambicją jest leżenie na szezlongu i roztaczanie wokół siebie aury. Do cholery! Czy nikt jej tu nie rozumie!?
            Skręciliśmy w boczną dróżkę prowadzącą w mały lasek. Czy może raczej zagajnik, który na dobrą sprawę skończył się, zanim jeszcze się dobrze zaczął. A widok, który roztaczał się przed moim wzrokiem doprawdy wprawił mnie w osłupienie. Gdzie okiem nie sięgnąć łąki z soczystą trawą i stadami koni, których umaszczenie niesamowicie lśniło w słońcu. Na horyzoncie majaczyła się tafla jeziora, delikatnie marszczona podmuchami popołudniowego wiatru, rozpromieniona blaskiem promieni i poprzecinana kępkami trzcin. I wreszcie wielki plac, z którym zlewała się ścieżka. Dookoła placu budynki gospodarcze: stajnie, garaże dla maszyn, stodoły pełne siana i słomy. Po placu kręcili się ludzie w odzieży roboczej , całkowicie pochłonięci swoimi zajęciami zignorowali nasze przybycie. Ten widok już mi wystarczał, by uznać to miejsce za idyllę. Lecz dopiero widok dworku, uświadomił mi, że to miejsce było piękniejsze niż raj. Kojarzycie budyn z „Pana Tadeusza”? To pomnóżcie sobie go razy dwa, dodajcie, że stoi na małym pagórku, delikatnie oddalonym do placu, porośniętym najklasyczniejszymi przykładami roślinności kojarzonej z wsią i doprawcie szczyptą sielskiego tła. Tadam! Tak właśnie wyglądał dom Róży Olmasz. Moja rodzina z marnym czteropokojowym mieszkaniem na śmierdzącym i brudnym Śląsku może się po prostu schować.
            Onieśmielony i oczarowany jednocześnie, wgapiałem się z wywalonym jęzorem w żywy dowód, że Rołz naprawdę była szlachcianką, i do tego nie wywodzącą się z gołoty, tylko raczej magnaterii. Na szczycie schodów, ozdobionych białymi kolumnami stał kolejny jegomość w bryczesach, którego szybko zidentyfikowałem jako brata Róży. Porównując ze zdjęciem, które otrzymałem w Wielkanoc, w realu prezentował się zdecydowanie bardziej „Różowato” Od czekoladowych oczu poczynając, kończąc na nie najwyższym wzroście.
- Tom, zobacz, kogo ci tu przyprowadziłem – zawołał Łędzki, nawet nie zsiadając z konia.
            Olmasz dopiero wtedy zdał sobie sprawę z mojej obecności. Przez jego twarz przemknęły najróżniejsze grymasy, od początkowego zdziwienia, przez gniewne zmrużenie oczu, aż po podejrzliwe zaciekawienie. To pozwoliło mi wywnioskować, że doskonale wie, kim jestem. I  bynajmniej nie dlatego, że razem studiowaliśmy.
            Sławomir zignorował to dość chłodne przywitanie „dawnych kumpli”.
-  Gdzie jest moja Róża?
- W domkach, przygotowuje wszystko przed sezonem.
- Po co? Przecież macie od tego pracowników! Ech, pojadę do niej i przemówię jej do rozumu.
            I nastało takie niezręczne milczenie, przerywane coraz cichszym odgłosem kopyt konia, niosącego tego nabzdyczonego hrabiego Monte Christo.
- Więc... to ty jesteś tym Krystianem?
- Tak, to ja jestem tym Krystianem.
- I czemu zawdzięczamy tę wizytę?
- Mam do Róży pewną sprawę.
- No, domyśliłem się, że raczej nie do mnie. – Westchnął, jakby się wahał, czy mnie wpuścić do domu. A więc było to rodzinne. W końcu przesunął się w progu i zaprosił mnie gestem.
            Oczekiwałem wnętrza w „pantadeuszowym” stylu i znów się nie zawiodłem. Przestronny przedpokój tonął w surowej bieli i ciepłym odcieniu drewna, które pokrywało podłogi i połowę wysokości ściany. Szafa na ubrania i na buty wyglądała na starą i zrobioną własnoręcznie. Wielki zegar z wahadłem wystukiwał rytm. Przyczepione do drewnianego (a jakże!) żyrandola poroża rzucały cienie na ściany. Ododziałem się z trampek i ruszyłem za gospodarzem korytarzem, który z grubsza powielał motyw dekoracyjny przedpokoju.
            Wprowadzony zostałem do ogromnego salonu, połowicznie przedzielonego, czy też może połączonego z jadalnią, zaopatrzoną w stół, przy którym mogło się spokojnie zmieścić dwadzieścia osób. Kulminacyjnym punktem salonu był kominek, a nad nim pokaźny (bo aż sięgający sufitu) portret Róży. Taki wniosek można było wysnuć na pierwszy rzut oka. Dokładniejsza obserwacja odrzucała jednak tę hipotezę. Osoba na obrazie była łudząco podobna do Rołz, z tą różnicą, że jej tęczówki miały zdecydowanie barwę nieba w bezchmurne popołudnie.
            Moja fascynacja obrazem nie uszła uwadze Tomka.
- To moja matka. – powiedział cicho.
- Jest naprawdę piękna. A Róża jest do niej bardzo podobna.
- Była – mój rozmówca spuścił wzrok. - Nie żyje. Umarła prawie dwanaście lat temu.
- Przykro mi. – i to naprawdę szczerze! Poczułem ogarniające mnie otępienie.
            By po chwili doznać olśnienia. Kolejna zakryta karta w księdze zwanej Różą ukazała mi swoją treść. Dziewczyna była na mnie strasznie zła, gdy narzekałem i jeździłem po mojej matce. I bez żadnego komentarza rozłączyła się, słysząc moją mało sympatyczną obelgę o zabiciu matki naleśnikiem. Rołz straciła matkę, gdy była jeszcze dzieckiem. Dotkliwie musiała odczuwać jej brak. Było mi teraz po prostu głupio, bo moja mama żyła, a mimo to nie poświęcałem dla niej ani chwili.
- Jak to się stało?
- Rak. Dlatego Róża właśnie chciała... miała nadzieję jakoś temu przeciwdziałać. Dlatego studiowała... a teraz, dzięki tobie już nie studiuje. – spojrzał  na mnie z wyrzutem.
- I tak by się nie zajmowała wynalezieniem lekarstwa na raka. – burknąłem.
- Co masz na myśli?
- Z pewnością jej mężuś na to jej nie pozwoli. – odparłem pozornie obojętnym tonem.
- Nie zrozumiesz tego...
- Wiem, Sławek mi to już dobitnie przedstawił.
- Jesteśmy starym rodem – chciałem mu przerwać, że o tym też się już nasłuchałem, ale uciszył mnie podniesieniem dłoni. – My... my inaczej żyjemy niż w wielkich miastach. Jesteśmy od wieków związani z ziemią. Z ojcowizną. I utrzymanie jej zależy tylko do tego, jak mocni jesteśmy wewnątrz. Nie rozumiesz tego, bo nigdy nie byłeś przywiązany do dziedzictwa przodków. Na tobie nie spoczywa odpowiedzialność dbania o majątek. A jedyną droga do radzenia sobie z tym wszystkim jest trzymanie się tradycji. I rodziny. Rodzina jest ważniejsza niż egoistyczne pobudki każdego z nas. To jest wyższy cel, któremu się poświęcamy. Taką płacimy cenę. To jest ekstremalnie trudne w przypadkach takich jak Róża. Czy ja. Ale kluczem do naszego życia jest siła rodziny. A ty, który się od rodziny odciąłeś, jak możesz to pojąć?
- Nie masz pojęcia o mojej rodzinie.
- Rzuć we mnie kamieniem, jeżeli ty masz całkowite pojęcie o swojej rodzinie. – Jego rzeczowy ton, bez jakiejkolwiek emocji zabolał mnie najbardziej. I nie czekając na moją reakcję odwrócił się na pięcie i wyszedł z salonu.
            A ja, myśląc o tym, jak trafnie podsumował moje relacje z bliskimi, wodziłem oczami po portrecie mamy Róży. Potem przeniosłem wzrok na ramki ze zdjęciami, stojącymi na gzymsie kominka. Kilkuletnia Rołz z warkoczykami ściskana przez rodziców, Tomek siedzący za kierownicą wielkiego traktora, Róża tuląca się do szyi konia. I mnóstwo podobnych. A czy ja miałem takie zdjęcia z rodzicami? Chyba jedno. Podczas kończenia liceum. Stało samotnie na regale w salonie, praktycznie całkowicie zasłonięte kryształami.
            Rodzina. Ich siła. Albo jest się spełnionym zawodowo, albo ma się kochającą rodzinę, o którą się dba z całych sił. Innego wyjścia nie ma.
- Pieniądze nie są najważniejsze – Tomek stanął w progu.  – Choć w moich ustach mogą brzmieć te słowa fałszywie, bo przecież jesteśmy bogaci, ale to bogactwo, to tylko dodatek, produkt uboczny naszego życia – podszedł do kominka i wziął z niego zdjęcie ślubne rodziców. – To też nie był ich ślub marzeń. Dla ciebie to był kolejny dobry biznes, kolejna fuzja rodów. Ale uczucie przyszło z czasem. Moi rodzice się pokochali, kiedy zrozumieli, że to, co mają wystarcza, by być szczęśliwym. Może było bez wybuchów namiętności, ale było – odstawił ramkę z powrotem na miejsce. – Róża niedługo przyjdzie. Choć nie jestem pewien, czy to spotkanie, to dobry pomysł.
- Mam coś, z czego na pewno nie zrezygnuje. Bilet do jej ostatnich lat wolności.

środa, 24 kwietnia 2013

Rozdział 12. Mr. Brightside cz. 3


   
        Pojedyncze drzewa zlewały się w jedno szerokie i przysłaniały pola, które nieśmiało zaczęły się zażółcać.  Krajobraz powoli zmieniał się; idealnie płaskie niziny falowały i karbowały się coraz bardziej.  Skupiska domów z mniejszą częstotliwością przerywały monotonię upraw. Ich miejsce zastępowały drzewa.
            Wjeżdżałem na prawie całkowicie nieznany dla siebie teren. Dosłownie i w przenośni. Do tej pory nie byłem świadomy tej części siebie. Tej szaleńczo- wariackiej strony,  która postanowiła wcielić w życie wszystkie mądrości z książek Palahniuka.  W jakimś stopniu przepełniała mnie duma, że wzniosłe słowa potrafiłem przemienić w czyny. Od nowa zdefiniowałem u siebie też pewne granice. Ale... No właśnie. Kiedy powie się „ale” to wszystko wypowiedziane przed nim po prostu traci sens.  „Jesteś wspaniałym mężczyzną, ale...” – to wystarcza.  Co więc następuje po moim „ale”? Przede mną wielkie połacie nieznanego. Czegoś całkiem nowego, do czego moje wygodnickie i pragnące po prostu świętego spokoju ja od dawna przestało być przygotowywane. Przed oczami jawił mi się jedynie wielki znak zapytania,  dyndający nad moją przyszłością i nad całym moim życie. Co ciekawe, był w moim życiu taki okres, że wielkie znaki zapytania, co do przyszłości jedynie pobudzały mnie do działania, mobilizowały do podjęcia ryzyka. W takim razie co się ze mną stało? Czyżbym aż tak bardzo popadł w schematy? 
            Wiodłem marne życie, bez większego sensu i celu. Coś jak roślinka, stojąca w doniczce na parapecie, której dostarczano tyle światła i wody, by zaspokoić jej podstawowe potrzeby,  jednak niepozwalające na rozwinięcie się w dziki i nieokiełznany busz. Ja też żyłem w małym światku, jak to powiedział Bartek, ograniczającym się do wizyt w pracy i w warzywniaku za rogiem. Moja wegetacja wyglądała tak, jakbym zapomniał,  w jaki sposób rosnąć. I że nie mam żadnych korzeni, które mnie trzymają.  A może byłem ptakiem, który zapomniał, że poza klatką także jest świat. I że jest niewyobrażalnie wielki.  Żyłem w najlepiej strzeżonym więzieniu. W więzieniu własnych obaw, lęków i strachu.  Trzymałem się kurczowo egzystencji, która nigdy mnie nie zadowalała.
            A teraz jestem wolny. Moi strażnicy za wszelką cenę starają się znowu wepchnąć mnie. Zastraszają najróżniejszymi wizjami. Boję się. Ale to oznacza, że jednak jest coś, na czym mi zależy.
            „In Tyler we trust”. Próbuję się podbudować. Czyż to nie zabawne, a może wręcz żałosne, że wybieram fikcyjną postać jako wzór do naśladowania? Pod nosem powtarzam sobie: „dopiero kiedy stracimy wszystko, stajemy się zdolni do wszystkiego”, „Bez bólu i poświęcania, nie mielibyśmy nic”.
            Straciłem wszystko. Czy może raczej pozbawiłem się wszystkiego. Teraz, nie mając nic, naprawdę czuję, że muszę coś rozpaczliwie zrobić.
            Zacznijmy od początku. Lub raczej od momentu, w którym Olga przedstawiła mi swoje warunki. Nie było ich znowuż aż tak wiele. A dokładniej był jeden: mam naprawić to, co spieprzyłem.  Żmii nie obchodziło, w jaki sposób to zrobię, ale mam sprawić, że Róża wróci na studia jeszcze przed rozpoczęciem sesji letniej. Początkowo wyśmiałem ją. Lecz z każdym kolejnym dobitnie wypowiadanym przez nią argumentem, zaczynałem rozumieć, że to jedyne słuszne wyjście. Nie wiem, co temu ludkowi w głowie siedzi, ale wymyślenie tak niepodważalnych faktów  na poczekaniu wprawiło mnie w pewnego rodzaju podziw.  Chyba, że to była od dawna przygotowywana mowa. I część jej demonicznego planu.
            Słysząc ostatnie zdanie podsumowujące przemowę, byłem pewien, że Olga miała wszystko dokładnie wykalkulowane, od samego początku do końca. Najbardziej przerażający był fakt jej umiejętnego dyrygowania otoczeniem w taki sposób, że każdy, nawet niezamierzenie i nieświadomie, dopasowywał się do jej schematu. Z jej planu wynikała jedna, jedyna konkluzja: pozbawienie mnie pracy. Bez chwili zawahania wykorzystała sytuację i nie bacząc na uczucia kogokokwiek  pokierowała wszystko według własnego „widzimiesię”
            Ona nie ma sumienia! Nie ma żadnych świętości dla niej! Nie ma żadnej stałej rzeczy, której by ją powstrzymała. W bezczelny sposób wykorzystała Rołz! I mnie! Moje uczucia!
            Była sprytna. Bo zanim do mnie to wszystko dotarło, to ona wsiadała właśnie do tramwaju kilkaset metrów ode mnie.
            Zasiała ziarno niepokoju w mojej głowie.  Na szalkach wagi ustawiła dziewczynę, którą kochałem i pracę, moje jedyne źródło utrzymania.  I ode mnie już tylko zależało, która z tych rzeczy przeważy.
            Ludzie z miłości, niejednokrotnie podejmowali o wiele większe ryzyko i o wiele więcej byli w stanie poświęcić. Poza tym, co tu było do poświęcania? Zajęcie, którego szczerze nienawidziłem.  Olga o tym wiedziała.  Nie mam pojęcia jak, ale potrafiła naprawdę wiele odczytać między wierszami. Doskonale zdawała sobie sprawę z mojego stanu ducha, i że widząc szansę na zmianę, mimo wszystko wykorzystam ją.  Ona była szalona. Albo genialna. W ten sposób nie dość, że osiągała to, co sobie zamierzyła, to jeszcze podsuwała mi pod nos, prawie jak na tacy, możliwość stania się kimś, kim naprawdę chcę.
            Rozmowa z dziekanem nie należała do najprzyjemniejszych. Nawet do nieprzyjemnych bym jej nie zakwalifikował. Była po prostu koszmarna. I nie wiem, w jaki sposób chłop sięgający mi do podbródka może w przypływie furii powodować u mnie stany lękowe. Nasłuchałem się pod swoim adresem mnóstwa epitetów. O dziwo, żadnego z nich nie dało się podpiąć pod wulgaryzmy. Jednak tym razem ja nie chowałem głowy w ramiona, nie spuszczałem wzroku i nie przytakiwałem na każde stwierdzenie. Głosem spokojnym, acz nieznoszącym sprzeciwu wykładałem Kruczyńskiemu argumenty, którymi wcześniej uraczyła mnie Żmija. Ponad to dodałem też od siebie, że wymiana miernego asystenta matematyki na najlepszą studentkę na roku jest nie dość, że fair, to jeszcze bardzo korzystna.  Nie wiedziałem, że jestem zdolny do takich rzeczy. Tyle niezbadanych pokładów znajdowało się gdzieś głęboko w mojej osobowości. Wystarczyło dostatecznie głęboko i intensywnie kopać. Będąc rodowitym Ślązakiem powinienem być dumny z mojego uporu w wydobyciu tak cennych kruszców. Nawet dziekan był pod wrażeniem. W końcu zgodził się. I bynajmniej nie z powodu stawianych przeze mnie argumentów. Przekonała go moja postawa. Powiedział (miało to oczywiście pozostać między nami), że nie spodziewał się spotkać w tych czasach kogoś o tak walecznym sercu, dla którego zawód i pieniądze stawały się rzeczą drugorzędną. I nie dość, że zyskałem dokument przywracający Różę na listę studentów, to jeszcze nie zwolnił mnie dyscyplinarnie, zamiast tego wymagając ode mnie zwykłej rezygnacji ze stanowiska asystenta. Zamykając drzwi od gabinetu, powtarzałem cicho pod nosem: chwalny Pana.
            Nigdy też nie zapomnę miny Packa. I jego narzekań. Że ledwo co on wrócił do pracy, ja się z niej zwalniam. Nieświadomy burzy jaka się rozpętała miesiąc temu, był szczerze zdziwiony moją rezygnacją. Natomiast Krzysiu patrzył na mnie z całkowitym zrozumieniem. Nie musiałem mówić nic, on doskonale wszystko rozumiał. Poklepał mnie po ojcowsku po ramieniu. Nie sądziłem, że to powiem, ale będzie mi ich brakować.
            Nie zwlekając, zaniosłem Oldze papierek i oczekiwałem tylko podania mi adresu Róży. Oczywiście zamiast tego otrzymałem kolejny wykład. Żmija była jedyną osobą, która mnie „upupiała” i narzucała formę uczniaka. Oglądając moją rezygnację miała uśmiech dziecka, które dostało pod choinkę wymarzony prezent. Siedzieliśmy na huśtawce w jej ogrodzie (do domu mnie nie wpuściła), a ona tłumaczyła mi, że dokument upoważniający Różę  do powrotu na studia, to nie tylko formalny świstek. Że to jest niby moja karta przetargowa. Że dzięki niej Róża zrozumie, jak bardzo mi na niej zależy, że może spojrzy na mnie łaskawszym okiem i mi wybaczy.  Na koniec dostałem nie dość, że upragniony adres, to jeszcze dokładne wskazówki jak dojechać na miejsce (forma uczniaka się kłania, tudzież niemoty, która nie poradzi sobie z dojazdem).
            I w ten sposób powracamy do miejsca w którym jestem teraz. Czyli do pociągu sunącego w kierunku Olsztyna. Po co szukać sobie dziewczyny gdzieś w pobliżu, skoro można znaleźć taką z drugiego końca Polski. Brawa dla mnie. Przynajmniej blisko do morza. No i same jeziorka też robią swoje.
            Wysiadłem na dworcu PKP w prawie samym centrum. Bez chwili zawahania udałem się na dworzec PKS  i odszukałem autobus do Barczewa. Jedyna zaleta wbicia się w formę uczniaka – świetnie rozrysowana mapa i mnóstwo wskazówek co do podróży. W każdym razie wpakowałem się w pojazd i w niecałe 20 minut dojechałem do Barczewa.
            I tu zaczynała się dopiero prawdziwa zabawa. Bo z tej osady (miastem tego za cholerę bym nie nazwał) miałem odbyć 7 kilometrowy spacerek . Cóż, komu w drogę temu trampki ( i słuchawki w uszy).
            Pogoda była idealna na spacer, słoneczko miło grzało w karczycho, wiaterek lekko ochładzał, a otaczająca aura dzikiej, nie splamionej smogiem przyrody czule pieściła oczy stęsknione za szeroko pojętą zielenią.
            Chciałbym to wszystko docenić. I pewnie zrobiłbym to, gdybym w myślach nie wyobrażał sobie najróżniejszych reakcji Róży na mój widok. Od skrajnej radości i rzucenia się w me ramiona, aż do histerycznego krzyku i rzucania w me ramiona wszystkim co ma pod ręką. Układałem też, zalżne od sytuacji, pompatyczne i wzruszające przemowy albo naciągane i pełne skruchy wymówki. O mój Boże, naprawdę ze mną źle, skoro robię takie rzeczy. Och, to i tak jest nic przy zwolnieniu się z roboty! Kto normalny tak robi?
            Z kolejnej lawiny pytań o stan umysłu wyrwał mnie tętent kopyt.  Na horyzoncie pojawił się jeździec. Dumnie wyprostowany, pewnie pociągał za lejce. Zbliżając się do mnie, zwolnił.
- Samotny wędrowiec, niestrudzenie brnący przed siebie. Cóż za inspirujący widok.
            Zaskoczony podniosłem wzrok na mówiącego mężczyznę. Tak na oko w moim wieku, atletycznie zbudowany z ciemnymi włosami i pojedynczym niesfornym lokiem, opadającym na czoło. Ubrany w bryczesy i koszulkę polo mógłby spokojnie towarzyszyć angielskiej rodzinie królewskiej w rozgrywkach polo właśnie. W wyszczerzu skierowanym do mnie pochwalił się nieskazitelnie białymi ząbkami.  Pieprzony książę na koniu. Kasztanku, co prawda, ale maść to już drugorzędna sprawa.
- Idę do Jedzbarka. Właściwie to szukam gospodarstwa Olmaszów.
- To w samym Jedzbarku byś go nie znalazł. Znajduje się na raczej na uboczu. Poczekaj, ty jesteś... – ukierunkował w moją stronę paluch. – Czy ty nie jesteś kumplem Tomka?
            Jakiego, kuźwa, Tomka? Powoli przeczesałem archiwa pamięci, próbując  wyskubać z nich jakiegoś Tomka. A odpowiedź przecież była tak oczywista. Tomek to prawdopodobnie brat Róży.  Dobrze. Przedstawienie czas zacząć.
- Tak, tak, znamy się z Tomkiem od kilku lat. Wpadłem na pomysł, by go odwiedzić bez zapowiedzi.
- No popatrz! Ale chyba nie studiowałeś z nim zootechniki na SGGW? Bo bym cię pamiętał. Ja studiowałem rolnictwo.
- Nie, nie, nie. Ja studiowałem na polibudzie. Matmę. – na  Polibudzie Wrocławskiej, co prawda, ale kto by się tam zagłębiał w takie szczególiki.
-Sławek – nieznajomy, a właściwie już znajomy, wyciągnął w moim kierunku grabę. Miło by było, gdyby zsiadł z konia chociaż. Pierdolony książę z bajki.
- Yyy... Krystian.
- Masz szczęście Krystian. Ja właśnie wracam do Olmaszów. Uwielbiam jeździć na tych koniach. Są takie szlachetne. I piękne. Co jak co, ale Olmasze mają wszystko pierwszorzędne. Od domu, przez stadninę i ogromne połacie ziemi, aż po potomków.  Takich rodzin jest coraz mniej. Dlatego ta jest idealna. Jeśli wiesz, o co mi chodzi.
            Niestety nie wiedziałem. Gościu coraz bardziej śmierdział mi jakimś snobem. Zmarszczyłem brwi i czekałem, aż mnie oświeci, na czym polega wyjątkowość rodziny Rołz.
- Nie mów mi, że nie wiesz. Olmasze to z dziada, pradziada szlachcice pełną gębą. W ich drzewie genealogicznym znajdziesz mnóstwo nazwisk i to nie byle jakich. A oprócz samego tytułu szlacheckiego udało im się utrzymać cały majątek i ziemię.
            Zatkało mnie. Zamurowało, zatynkowało i zapięło na kilka kłódek. Róża jest... księżniczką? Szlachcianką? Co? Dlaczego nie miałem o tym zielonego pojęcia? Czy ktokolwiek z jej znajomych zdawał sobie z tego sprawę? „Gdyby nie to wszystko, różnica wieku i środowisk...” – to o TO jej chodziło. Czemu do tej pory nie zwróciłem na to uwagi? Cóż za głupie pytanie! Nie było na co zwracać uwagi! Róża przecież nigdy nie zachowywała się jak rozkapryszona księżniczka! Znaczy... yy... no, może czasem, zuchwale nazywając mnie niemotą czy wpływając na mnie w ten czy inny sposób, by dostać to, czego chciała. Ale to wszystko było w granicach normalności. Każda kobieta, z Poniatowskim jako dziadkiem czy nie, postępowała w taki sposób.
- Dlatego właśnie Róża Alicja Olmasz będzie idealną narzeczoną, a później żoną dla Sławomira Jana Łędzkiego.


Jako że w rozdziale była mowa o Tylerze Durdenie, to nie mogę się powstrzymać by nie wstawić ostatnio narysowanego Tylera ;D Czy może raczej Brada Pitta ;)