wtorek, 20 listopada 2012

Rozdział 11.Burza cz. 6


W przeciwieństwie do tamtego posta, ten nie jest już tak sielankowy. Znów wracamy na ciężkie tereny rozmyślań. I czuję, że znów to ze mnie wysysa dobry nastrój. Miałam to dodać wcześniej. Ale usnęłam. A potem nie mogłam połączyć się z netem. No i ogólnie nie wiedziałam za bardzo jak ubrać to wszystko w słowa. Chyba po prostu nie potrafię opisywać uczuć i emocji, co zresztą widać w poniższym rozdziale. Nie potrafię ubrać w słowa rozdzierających fali czegoś wewnątrz mnie. Jak zwykle potraktowałam to osobiście, ale w sumie czego się spodziewać, skoro Kris to moje literackie alter ego? O Boże, przeraża mnie to. Że przelewam swoją duszę na jakąś sierotę....

****

            Tamta sobota… ta burza. Każdego dnia przychodziła od nowa i od nowa. Prawie z zegarkiem w ręku można było wyznaczyć, kiedy się zacznie. Szkoda, że wcześniej o tym nie wiedziałem. A może dobrze, że żyłem w niewiedzy? Wtedy nawet zaczynam wierzyć, że tak to wszystko powinno było się potoczyć. Po wysiadce z metra klucząc podziemiami (swoją drogą, nieważne ile razy bym nimi nie szedł, mam gdzieś w głowie element paniki, że znów źle skręciłem) udało nam się dotrzeć do Złotych Tarasów, by przeczekać nawałnicę. No i trochę łobeschnąć. Mój przychlastowaty przyliz to jedno, lepiące cię do ciała ubrania, niekoniecznie moje ubrania do mojego ciała, to drugie.
            Łaziliśmy trochę to tu, to tam. Różę oczywiście rozśmieszało, moje narzekanie na mordę Rubik przy Aparcie czy jakikolwiek komentarz na temat czegokolwiek. Była w wyśmienitym nastroju i nic, a przede wszystkim mój sposób komentowania, nie mogło tego zmienić. Myślę, że po prostu już się przyzwyczaiła do mojego malkontenctwa.
- Chodźmy do kina! Proszęproszęproszęproszę…. – Parsknąłem i przewróciłem oczami.
- Nie musisz robić tego triku ze słodkimi oczętami, by mnie do czegoś przekonać. Wystarczyłyby rozsądne argumenty.
- Ale to jest szybsze i zawsze działa. – I znów ta niewinna minka.
            Westchnąłem i pokazałem ręką, by szła przodem. Wcale nie dlatego, by móc pogapić się na jej tyłek prześwitujący przez mokrą sukienkę. Oczywiście, że nie. Ani tym bardziej nie dlatego, że jakby na 2 piętrze był jakiś potwór, to ją pierwszą by pożarł.
- To trochę symboliczne, nie uważasz? – Zapytała, gdy siedzieliśmy na kanapach, czekając na seans „Nietykalnych”. Nie, to nie jest ten film z holiłódzkimi pakerami ratującymi świat. Tamci to „Niezniszczalni”. Proszę to rozróżniać.
- Symboliczne? – Wsparłem się na łokciach. Patrzenie na ten sufit upstrzony lampeczkami było dla mnie zawsze absorbującym zajęciem. A gdy tak te lampeczki lekko się bujały…
- Gdybym cię nie opierdzieliła wtedy, na „Dziewczynie z tatuażem”, to czy to wszystko potoczyłoby się w ten sposób? Tak jakbyśmy teraz zatoczyli koło.– Ona naprawdę… Czy to jest naturalne przechodzić z jednego stanu emocjonalnego w drugi? Z rozbawienia w refleksyjną powagę.
            Wzruszyłem ramionami. Gdyby to wszystko potoczyło się w inny sposób…?
- Może. Nie wiem. Pamiętam, że wtedy mnie strasznie irytowałaś. Że myślałem: no ile razy można wpadać na tę samą dziewczynę?
- Teraz myślisz to samo? – Spojrzała na mnie z góry. Patrzenie na nią z tej perspektywy nie zdarzało się za często. Ale za każdym razem, gdy miałem taką okazję, łapałem się na tym, że od nowa i od nowa uświadamiałem sobie, jak piękną kobietą była.
- Teraz myślę, że mógłbym na ciebie wpadać i wpadać, jeżeli kończyłoby się to tym. – Podniosłem się, odgarnąłem jej włosy i delikatnie pocałowałem w usta.
            Jeszcze nigdy, żaden pocałunek nie smakował tak gorzko. Bo żaden nie był tak okrutnym potwierdzeniem kłamstwa. Bez wzbudzania pożądania, przekazujący tak wiele emocji, przerażał mnie swoją pustką. Moje zachowanie mnie przerażało. Łgałem, wciskałem romantyczny kit i bełkot. Tylko by zaspokoić swoją potrzebę ładowania akumulatorów jej energią. Mogłem kłamać jak z nut, by dostać swoją porcję satysfakcji, by wyssać z niej coś, co tak dawno zatraciłem. Prostą radość z małych rzeczy (pozdrawiam Sylwię Grzeszczak i Piaska).
- Cóż, myślę, że reklamy właśnie dobiegają końca. A ja naprawdę chcę zobaczyć ten film. – Podniosła się z lekkością, tryskająca radością na kilka metrów. Fałszywe szczęście zbudowane na oszczerstwie. Kolos na glinianych nogach.
Długi weekend, który z racji ferii trwał tydzień, i w sumie nie powinien był nazywać się weekendem, był jednocześnie za krótki i składał się z niekończących się godzin, które spędziłem z Różą. Jedyny raz, kiedy byliśmy ze sobą dłużej niż kilka godzin. To prawie jak skok na głęboką wodę. Codziennie rano smakowite aromaty unoszące się z kuchni, codziennie przez prawie dwie godziny zajęta łazienka, codzienny spacer, za każdym razem w inne miejsce. Prawie jak rytuał. Wieczorem film plus seks, kilka razy sam seks, a raz tylko film.
W piątek pożegnałem się z Różą. Jakby nie patrzeć, potrzebowaliśmy czasu na inne sprawy. Musiałem ułożyć kolokwium dla jej grupy. Ona musiała się na to kolokwium przygotować. Mógłbym, jasna sprawa, zaproponować jej wspólną naukę, bo przecież kto by z nią lepiej to wyćwiczył jak nie ja? Ale Olmaszówna chciała być fair i wolała nie wiedzieć, jakie przykłady dla nich szykuję. No i ekstra zajęcia (w sensie dodatkowe, a nie takie super, że hej) z pewnością byłyby równie sprawiedliwe względem ludzi z jej grupy.
Gdy opuściła moje mieszkanie, znów zrobiło się cicho. A moje mięśnie twarzy odpoczęły od permanentnego szczerzenia się. Cholera, nabawię się zmarszczek i śladem Ibisza, będę musiał zafundować sobie botoks. Albo zażądam tego od Rołz. Albo lepiej nie. Bo mój permanentny wyszczerz nie był do końca szczery. Zresztą jak cały ja w ostatnich dniach. Co się ze mną stało? Zmieniłem się w chodzące łgarstwo o przymilnym wyrazie twarzy i z całym arsenałem kłamstw różnego kalibru.
Dlaczego ona tego nie widzi? Dlaczego nakręca się bardziej i bardziej? Czemu ja ją nakręcam? Róża zaczęła… zaczęła snuć plany na wakacje. Wspólny wyjazd. I jakby z nieba spadło ogłoszenie o występie The Killers i Placebo na tegorocznym Coke Live Music Festiwal. Czyż to nie idealnie? Kilka dni w Krakowie. To takie romantyczne, prawda?
I jak ja mam jej, do cholery powiedzieć, że nie będzie żadnego naszego wyjazdu, bo przecież nie ma nas? Muszę to zakończyć!
A więc tego właśnie pragniesz? Chcesz zostawić ją, po tym jak nafaszerowałeś ją kłamstwami i pustymi obietnicami bez pokrycia?
Nie, Mózgu, ja nie chcę jej już dłużej krzywdzić, bo Róża na to nie zasługuje.
Poniedziałek po kolokwium wydaje się idealną porą, o ile na zerwanie może być idealna pora. Nie wiem do końca, jak jej to powiem. Co do jednego nie mam wątpliwości, znienawidzi mnie za to do końca życia i będzie trzymać się z dala ode mnie. Tym lepiej dla niej.
Wspominałem coś kiedyś, o takiej sytuacji, że planowanie nie ma większego sensu. Bo rzeczywistość i tak spłata okrutnego figla. Uwielbiam takie sytuacje. Są po prostu… jak dostanie pod choinkę pięknie zapakowanego martwego karalucha. Czy coś w tym rodzaju. Nie. Są raczej jak kopniak w twarz od kompletnie obcego człowieka na ulicy.
Pojawiłem się wcześniej na uczelni. Sprawdziłem dokładnie kolokwia, czy są wszystkie, czy dobrze wydrukowane. Zrobiłem sobie herbatę, co by się uspokoić, jin jang, zen, noł stress i coś tam.
- Krystian, dobrze, że jesteś. – Powiedział Śmaj poważnym tonem. Uniosłem wzrok znad szklanki. – Jest sprawa. Kruczyński chce cię widzieć. W swoim gabinecie. Teraz.
- Oł. To idę. – Ledwie z siebie wykrztusiłem te trzy słowa.
            Pięknie. A myślałem, że gorzej być nie może. Zaraz dostanę wypowiedzenie i wyląduję na zbitym pysku na ulicy. To koniec. Nie tak go sobie wyobrażałem. I to wszystko… Ja… nie chcę odchodzić. Ja nie mogę!  Muszę…
            Czułem tylko osuwający się grunt pod nogami i spadanie w otchłań. Co musiało być niezłym paradoksem, biorąc pod uwagę, że wspinałem się po schodach na piętro do gabinetu dziekana. Nie wiedziałem, co tam zastanę. Nie wiedziałem, czego się spodziewać. No, oprócz zwolnienia z pracy. Nie układałem gorączkowo w głowie żadnego planu, żadnych tłumaczeń. Kompletna pustka i uczucie, że cała krew odpływa z mojej twarzy.
            Przed gabinetem siedziała Róża. Skulona, mała i bezbronna. Z twarzą schowaną w dłoniach. Słysząc moje kroki podniosła głowę. Czerwonymi, załzawionymi oczami patrzyła, jak mijam ją bez słowa. Prawie obojętnie. Bez współczującego spojrzenia, bez pocieszenia, pragnącego wydostać się z mojego gardła. Nic. To koniec.
            Zapukałem i wszedłem do gabinetu. Przy biurku siedział Kruczyński. To chyba ostatni facet, który pasował na posadę dziekana. Jego aparycja była przeciwieństwem kogoś, kto sprawuje władzę. Kurdupel z dziwnym wyrazem twarzu, budził co najwyżej politowanie i w niektórych przypadkach rozbawienie. Ale z pewnością nie respekt. Kiedy tak sobie siedział z jedną nogą założoną na drugą i wymachiwał stopą zaopatrzoną w biały, kompletnie nie pasujący do brązowego garnituru pantofel, miałem ochotę parsknąć. Co się ze mną dzieje? To najmniej oczekiwana w tym momencie reakcja z mojej strony. Ale w suumie? Zaraz mnie zwolnią. Nawet jeśli ten facet wyglądał jak wyglądał, nadal mógł jednym podpisem pozbawić mnie posady.
            Usiadłem na wskazane krzesło.
- Jak sądzę, zna pan powód tego wezwania? – Dziekan wychylił się lekko w moją stronę. Popatrzyliśmy sobie przez chwilę w oczy, po czym spuściłem wzrok na swoje zaciśnięte mocno dłonie. – Muszę przyznać, że nie jest to częsty przypadek na tej uczelni.
 Kruczyński kontynuował, a ja kompletnie nie potrafiłem go słuchać. Co więcej, praktycznie go nie słyszałem. Patrzyłem jak porusza ustami. Przytakiwałem z miną skruszonego dzieciaka. Albo kogoś, kto uświadomił sobie swój błąd i teraz posłusznie przyjmuje zasłużoną reprymendę.
Nie było nawet sensu się tłumaczyć, czy wypierać. Kruczyński miał niepodważalne dowody w postaci zdjęć. Najśmieszniejsze (jeśliby na to spojrzeć z odpowiednio szerokiej perspektywy) było to, że te zdjęcia nie pochodziły z Ogrodu Saskiego, a ze Złotych Tarasów. Tak, z tego momentu, gdy siedzieliśmy i czekaliśmy na film. Pierwszych trzech można było się wyprzeć. Bo od biedy niczego nie udowadniały, poza tym, że oboje tam byliśmy i rozmawialiśmy. Oprócz ostatniego. Wyraźnie uchwyconego momentu, gdy całowałem Różę.
Mój żłądek i całe wnętrze palił dziwny ogień. Niby siejący spustoszenie. Ale jak można powiększyć pustkę, która już tam była?
- Jak już mówiłem, to nowa dla mnie sytuacja i zadecydowałem, że w tym przypadku zwalnianie pana nie jest korzystne. Wydaje mi się, że wystarczającą lekcją na przyszłość będzie usunięcie z listy studentów panny Olmasz. Niepotrzebne nam braki w kadrze nauczycielskiej. Ale to nie znaczy, że może pan dalej kontynuować takie zachowanie. Oczywiście dostanie pan upomnienie i no cóż, zostanie pan pozbawiony premii. Wydaje mi się, że to wszystko o ile potwierdzi pan zakończenie tego, brak mi nawet odpowiedniego określenia, tego romansu.
- Tak, znaczy y…. To koniec. Definitywny. Pojedynczy incydent. Więcej się to nie powtórzy. Obiecuję. I dziękuję, że mimo wszystko sprawa przyjęła taki obrót.
            Palący ogień zniknął, ustępując miejsca wielkiemu kawałowi lodu. Który w pierwszej chwili dawał przyjemne uczucie chłodzenia, ale po chwili zaczął niemiłosiernie ciążyć. Różę wywalili ze studiów. Ja zostaję. I muszę to zakończyć. Można by powiedzieć, że idealnie się składa. Pokręciłem głową ze zrezygnowaniem. Czas stawić temu czoła i pokazać, że wcale tak bardzo od Kuby się nie różnię.
            Róża czekała na mnie na korytarzu. Mascara rozmazała się na jej policzkach. Popatrzyła na mnie wyczekująco. Po chwili podeszła i wtuliła się mocno. Stałem niewzruszony i nieczuły. Pusty.
- I co teraz z nami będzie?
- Nas nigdy nie było. Czyżbyś zapomniała? Ja Krystian, ty Róża.
- Ale przecież…
- Niczego ci nie obiecywałem. – Słowa dosłownie zadzwoniły mi o zęby. – Wiedziałaś, jakie jest ryzyko.
- Jak… jak możesz tak mówić? Stać tak spokojnie! Być tak opanowany! Jakby to wszystko, to było jedno wielkie nic!
- Bo tak właśnie było. To koniec. Nie sądziłaś chyba, że to ma szansę się udać? – Wyrzucałem z siebie kolejne paskudne słowa. To zadziwiające, jak wiele potrafiłem wytworzyć z nicości. Jak skrajne uczucia potrafiłem zagrać. A chciałem powiedzieć jej jeszcze więcej. By mnie znienawidziła, by odwinęła się i spoliczkowała. Chciałem ją zniszczyć, bo to była jedyna droga, do jej odrodzenia. – Byłaś naiwna. Dostałem to, czego chciałem. Nie możesz zaoferować mi więcej. – Kłamstwa. To żałosne, że tylko tyle byłem w stanie jej zaoferować, w zamian za jej całe poświęcenie. Ale te kłamstwa były potrzebne. Mi. I jej też. Żeby w końcu do niej dotarło, jak nietrafionym wyborem byłem.
Poskutkowało. Róża odwróciła się i uciekła. Dlaczego mnie nie uderzyła? Zasługiwałem na to. Oczekiwałem tego. Potrzebowałem. Ty draniu, oczekiwałeś tego policzka, by poczuć się choć trochę lepiej, prawda?
Jesteś z siebie zadowolony? Rozstaliście się, więc już jej nie skrzywdzisz?
Nie odpowiedziałem. Nie miałem ochoty na mentalną kłótnię z moim Mózgiem. Czy moim metaforycznym logicznie myślącym ja. Musiałem przecież pójść na zajęcia, rozdać małpom kolokwia. A potem je sprawdzić. Życie toczy się dalej. Z Różą czy bez niej.
Zabrałem z kanciapy kartki i zimną już herbatę. Zszedłem po schodach. Zatrzymałem się za rogiem, słysząc podniesione głosy i rozmowę debili.
- Gdzie ta Róża? Rozumiem, że jest roztrzepana, ale powiedziała, że idzie tylko na chwilę…
- Ja już bym nie oczekiwała jej powrotu. – Usłyszałem głos Kruel.
- Zajmij się lepiej równaniami, bo znów nie będziesz potrafiła dodać –( - ½ ). – Odwarknęła Żmija.
- Niby po co mam się uczyć? – Głos Krogulca brzmiał bardzo pewnie.
- Hm, może dlatego, że zaraz będzie kolokwium? – Do rozmowy włączyła się pani Ania.
- Tak? To gdzie jest nasz asystent? Ojej i gdzie jest Róża?
- O czym ty bredzisz?
- Dodaj sobie dwa do dwóch. To dziwne, że Olmasz miała zawsze takie dobre wyniki z matmy.
- Jak śmiesz…!
           Musiałem przerwać tę scenę. Wyszedłem zza roga, jak gdyby nigdy nic. Zastałem scenę, w której dwie papużki przytrzymywały panią Anię przed rzuceniem się na uśmiechniętą tryumfalnie Kruel. Olga stała z tyłu wycofana z miną nieopisanego przerażenia na twarzy. Aneta, widząc mnie odsunęła się od papużek i z pełnym pretensji głosem zapytała:
- Co pan tu robi? – Wszyscy, łącznie ze mną popatrzyli na nią jak na wariatkę.
- Mam z państwem zajęcia? Ściślej mówiąc, kolokwium?
- Ale przecież powinien być pan zwolniony!
- Nic mi o tym nie wiadomo. – Wzruszyłem ramionami.
- Możemy poczekać chwilę? – Zaczęła Ania. – Róża, znaczy pani Olmasz…
- … nie przyjdzie. – Powiedziała cicho Żmija. Niewidzącym wzrokiem przebiegła po twarzach wszystkich. – Napisała mi smsa.
- Możemy więc zaczynać? –Zapytałem.
            Rozdałem wszystkim kolokwia i usiadłem przy biurku. To jeszcze do końca do mnie nie docierało. Że Róży już nie ma. Że papużki wyglądały, jakby o niczym nie miały pojęcia. Że autorką zdjęć dostarczonych do Kruczyńskiego była prawdopodobnie Kruel. Skoro ona wie, to już niewiele potrzeba, by dowiedziała się o tym cała uczelnia. Mimo wszystko przestało to mnie w jakikolwiek sposób interesować i stresować.
            Kiedy stałem się taki obojętny? W którym momencie się tak zmieniłem. Myślałem, że byłem wartościowym facetem. A kim jestem teraz? Prawdziwym synem swojej matki i bratem Kuby. Można by pomyśleć, pogódź się z tym. Nic na to nie poradzisz. Nic nie poradzisz na to, że jesteś dupkiem. Bo jesteś. Tak, jestem dupkiem.
            Kruel pierwsza oddała swoje kolokwium. Stawiam dolary przeciwko orzechom, że była tak pewna mojego zwolnienia, że się nie przygotowała na kolosa. Stosik kolejnych oddanych kolosów rósł. Drzwi raz za razem otwierały się i zamykały, gdy kolejni studenci opuszczali salę.
            Spojrzałem na zegarek. Czas kończyć. Podniosłem się i podszedłem do ostatniej osoby męczącej swoją kartkę. Olga, pochylona, skrobała coś zawzięcie na ostatniej stronie. Czekałem w milczeniu kilka minut.
- Dobra, oddaj tę kartkę, bo to nie fair, że piszesz dłużej.
- Wiesz, co jest nie fair? To, że Różę wywalili, a ty zostajesz. – Powiedziała Żmija, podnosząc na mnie wzrok. Z nieokreśloną miną podała mi kartkę. Zebrała swoje rzeczy i opuściła salę. Stałem tak przez chwilę sam. Prawie podskoczyłem, gdy ciszę rozdarł rozpaczliwy krzyk.
- Wiedziałaś o wszystkim!
            Zamknąłem oczy. Niech to się już skończy.