środa, 12 września 2012

Rozdział 11. Burza cz. 3


"Niech będzie chała i cześć i uwielbienie...". To sposób, w jaki śpiewałam jedną z pieśni kościelnych jako dziecko. W sumie idealnie pasuje. bo treść niżej to chała. Nawet nie chałwa. A szkoda. Mierne to i w ogóle. Dobrze, że już się kończy. Egzaminy zdałam, ale że jestem dzieckiem nieszczęścia i wojny, to mój indeks wygląda, jakby był jedyną rzeczą w pobliżu w wypadku nagłej potrzeby fizjologicznej. A to dlaczego? Ponieważ w torbie wylało mi się mleko czekoladowe. Z duszą na ramieniu odnosiłam go dzisiaj do dziekanatu, żegnając się z rodziną i bliskimi, albowiem Beata by mnie normalnie żywcem zajebała. Ale jakimś cudem jej nie było. Co nie zmienia faktu, że chyba nie przypadkowo urodziłam się trzynastego. 
Ale. Niech będzie chała i cześć i zarzyganie tęęęęęęęcząąąąą, chała i cześć, Krystianooooooowi. Chaaaała! Niech będzieeeee chaaaała. Tak, jemu chaaaała i cześć. Oczywiście nie obrażając niczyich uczuć religijnych. Za dużo spędzam czasu, z moim przyjacielem, który w poniedziałek ma egzamin na organistę. xD.

*****

           Zasiadłem na fotelu i przebiegłem wzrokiem po ścianach sypialni. Niby co ciekawego tu jest do zwiedzania? Duża szafa, sztuk jeden; stojące w kącie łóżko, sztuk jeden; niewielka szafka nocna, sztuk jeden; biurko, oczyszczone przed kilkoma chwilami, sztuk jeden; futerał z aktualnym brakiem gitary, sztuk jeden i fotel, także sztuk jeden. No w gratisie jest kilka lamp i książek leżących na parapecie. Ot, zwyczajna sypialnia. Po generalnym sprzątaniu. Gdyby to Bartek przylazł czy którykolwiek z debili nawet bym łóżka nie zaścielał, ale w tym przypadku trochę wypadało obtłuc z brudu mieszkanie.
            Ziewnąłem, podrapałem się po łbie i wygodniej ułożyłem w siedzisku. Zdecydowanie nie chciało mi się brać za układanie kolosów. Mam przecież jeszcze cały tydzień. Jest sobie piątek, 27 kwietnia, godziny wczesno popołudniowe. Za oknem słoneczko grzeje sobie przyjemnie. Wystarczająco, by pomykać w tramposzkach i bez kurtki. Dodatkowo miłym akcentem są dziewczyny pokazujące coraz więcej ciałka (czytaj: noszące coraz krótsze spódniczki). Nic, tylko wyjść na spacerek. Wdychać wiosenne powietrze pełną piersią. Pogzić się gdzieś po kątach. Wyjść na balkon, zapalić papieroska.
            Powstałem. Przemieściłem się do szafki nocnej. Odsunąłem szufladę i popatrzyłem na zawartość. Uzbrojony byłem na każdą ewentualność. To znaczy na dnie szuflady leżały prezerwatywy i papierosy. Te pierwsze jeżeli  zamoczę kijaszka, te drugie w przeciwnym wypadku. Wyjąłem jedną fajeczkę. Przemieściłem się do salonu, a potem na balkonik.
            Zacząłem podkarmiać raka. Nie, oczywiście, że się nie denerwuję. No gdzie! Ja? Prawda jest taka, że już podjąłem decyzję. Czyli: Róża swój rozum ma. Jest pełnoletnia i powinna przewidywać konsekwencje swoich czynów. Jeśli tego nie robi, to cóż, jej problem. Nie będę brać za nią odpowiedzialności, tylko dlatego, że jestem starszy. Może mam jej jakieś wykłady i mądrości dodatkowo prawić? O nie. Dziewictwo to jej sprawa. Tak samo jak to, z kim je straci. Koniec i kropka. Pociupciam sobie? Dobrze. Zostawi mnie, bo jestem chamem myślącym tylko o jednym? Drugie dobrze. I tyle. Po co sobie życie dodatkowo komplikować?
            Chyba, że to leży w naturze niektórych. Na przykład Róży, którą dostrzegłem, patrząc przed siebie. Szła z kilkoma reklamówkami reklamówkami wielką torbą przewieszoną przez ramię . Szła. Wlokła się, bo to sierota.
- Mogłaś zadzwonić, to bym ci pomógł. – Zawołałem do niej.
            Podniosła głowę, szukając źródła mojego głosu.
-Niby jak? Obie ręce mam zajęte.
- Poczekaj, zejdę do ciebie. – Wylazłem z balkonu, wciągnąłem trampki i raz dwa zbiegłem po schodach.
            Zabrałem toreb jeden, drugi, po dżentelmeńsku przepuściłem w drzwiach i udaliśmy się do jaskini lwa.
            Dobrze wytresowana kobita, pomyślałem, od razu polazła do kuchni. Taaa. Zaraz rzucą się na mnie feministki i inne urażone tą seksistowską uwagą. A ja wam powiem tyle: chcecie uprawnienia? To idźcie pracować do kopalni po 8 godzin dziennie.
            Ale o czym to ja? A. Także tego znaleźliśmy się w kuchni. Tu garnki, tu talerze, tu patelnie. Tam sztućce i deski do krojenia. Cały zestaw przypraw, musztard i sosów oraz ani jednego złamanego kawałeczka czegokolwiek zdatnego do jedzenia. Róża popatrzyła na mnie jak na… No właśnie kogo? W tym mieszkaniu mieszka samiec sztuk jeden, który i tak większość swojego czasu spędza poza mieszkaniem. A jedyną rzeczą, którą kupuje regularnie są niskoprocentowe alkohole i pomarańcze. Czasem żarcie z Biedronki czy jakiegokolwiek supermarketu. Ponad to ów samiec jest matematykiem, nie kucharzem. O właśnie. Znacie ten dowcip o matematyku, teoretyku fizyki i o stosującym fizykę w praktyce?*
- Jak to możliwe, że ty jeszcze nie umarłeś z głodu? – Rołz spojrzała na mnie krytycznie, pakując do lodówki jakieś mięso i warzywa.
- Jestem matematykiem, a nie Pascalem.
- Dany jest walec, hę? – Ona też musiała znać ten żart. Wzruszyłem ramionami. Róża przewróciła oczami. – Masz jakieś kieliszki do wina?
- Em… no chyba. – Przegrzewałem zawartość szafek. – Może jeszcze świeczek mam poszukać? – Spytałem lekko zgryźliwie. Romantyczna kolacyjka z winem i przy świecach jakoś mnie nie podniecała.
- Proszę cię. Po prostu chciałam sprawdzić, czy dobre wino do kurczaka kupiłam. – Podałem jej kieliszek. I dostałem misję otwarcia butelki.
- Więc w czym mam ci pomóc? – Zapytałem, stawiając na stole odkorkowane wino.
- Poczekaj, niech pomyślę… Co możesz zrobić… - Nalała sobie trochę wina.
- By nie spierdolić twojego gastronomicznego arcydzieła? – Wpadłem jej w słowo. Spojrzała na mnie spod byka. No co?
- Przesadzasz. Masz, spróbuj. – Siorbnąłem trochę zawartości kieliszka. Dla mnie było trochę za słodkie. Ale przynajmniej dobrze, że czerwone. – No dobra. Może zacznijmy od tego.
            Następna godzina (!) minęła mi na krojeniu, mieszaniu, wlewaniu, próbowaniu wszystkiego, dostawaniu po łapach za niewinność i uciekaniu przed grzmiącą Różą. Było nawet śmiesznie. Też macie takie wrażenie, że jak na coś czekacie to potem okazuje się to chujowe. A jak z lekką niechęcią podchodzicie do czegoś, to jest zajebiście. Prawie wszystkie moje imprezy, na które nie chciało mi się iść, były dosłownie epickie, a te, na które napalałem się kilka dni wcześniej, były do kitu. A jak wyglądała sprawa z koncertami? Jeszcze ciekawiej. Kupowałem bilet miesiąc przed. Potem była podjara, spina i w ogóle, a w dniu koncertu uczucie: po chuja ja tam jadę, nie chce mi się. Ale gdy zaczynały się pierwsze nuty piosenki… cud, miód i orzeszki. Pragnienie, by to trwało wiecznie.
            Teraz było całkiem podobnie. Bo jeszcze 2 godziny temu siedziałem na fotelu w sypialni z nastawieniem: a na co mi to wszystko? W każdym razie było całkiem inaczej niż przewidywałem. Ja się chyba nigdy nie nauczę. Z tą dziewczyną niczego nie da się przewidzieć. Gdyby ktoś mi powiedział, że pewnego dnia będę właził pod stół, chowając się przed pociskiem z mieszanki ziół i musztard, to bym go chyba wyśmiał. A tu proszę. Moje przyprawy, moje tygodniami kolekcjonowane musztardy (w większości zamknięte i nieużywane). I gwoli ścisłości – to nie był atak złości, zazdrości, gniewu, smutku czy czegokolwiek. Róży po prostu zachciało się udekorować mnie bazylią i gorczycą. Można by nawet pomyśleć, że do piekarnika, zamiast kurczaka pójdę ja. Taki byłem aromatyczny.
            Szczęśliwie, ale tylko dlatego, że jestem za wysoki i drzwiczki by się nie domykały, do brytfanny poszedł drób. A ja odegrałem rolę przewodnika (dopiszę sobie to do CV). Pokazałem sypialnię. Szybkim, kocim skokiem dopadłem szafkę nocną i jednym idealnie wymierzonym kopniakiem zasunąłem szufladę. Czego oczy nie widzą (papierosy), tego sercu (Róży) nie żal. Poza tym, moje zamiary nie muszą leżeć na widoku, prawda? Później przemieściliśmy się do salonu. Rołz długo i wnikliwie studiowała tytuły książek i filmów, poustawianych na przeznaczonej do tego półce.
- O, no proszę. – Uśmiechnęła się, wyciągając pudełko z płytą. – „Pamiętnik”. Naprawdę jest tak dobry jak o nim mówią?
- Ujdzie w tłoku, gdzie ludzi nie ma. 
Mhm. Nie mam zamiaru oglądać jakiegoś łzawego dramatu, który po prostu dołączony był do jakiejś gazety. Oczywiście to, czego chcę albo nie, nie ma większego znaczenia. Bo Różane oczy zrobiły się jak pięć złotych. I już wiedziałem, jak to się zakończy. Nieważne, jak bardzo kobieta lubi filmy o facetach lejących się po mordach, zawsze będzie miała chęć na melodramat. No, a „Pamiętnik” to po prostu sztandarowy przykład. Dobrze, że trwa tylko dwie godziny. Zawsze przecież moglibyśmy oglądać „Ciekawy przypadek Beniamina Buttona” czy „Joe Black”. Chociaż… z dwojga złego wolałbym te ostatnie dwa.
Przyjemne aromaty dochodzące z piekarnika sprowadziły nas z powrotem do kuchni. Bohater, który zamiast mnie poświęcił się na obiad, właśnie zaczynał dochodzić. Pomyślałem jeszcze, że koszulka bądź, co bądź aromatyczna, nie nadaje się, by powitać tak zacnego gościa. Toteż polazłem do sypialni przebrać się.
Obiad był cudownie cudowny. Prosty przepis na kurczaka na winie (co się nawinie, to do kurczaka), a jednak zdobył moje Serce i Żłądek. Z błogim bananem na twarzy i kieliszkiem za słodkiego wina w łapie, usadziłem się na kanapie w salonie. Półprzytomnie spoglądałem na ekran telewizora. Historia romansu stulecia nie porwała mnie, bo po pierwsze na melodramaty nie lecę, a po drugie już go oglądałem. Ale Róży najwyraźniej się podobał. Po czym poznałem? Po tym, jak się we mnie wtuliła, opierając głowę o moją pierś.
No i bracie, zaczyna się. Mam tylko nadzieję, że nie puści wodzy wyobraźni i nie ubzdura sobie równie łzawej historyjki z nami w roli głównej. Włączcie romantyczny film, mówili. Będzie fajnie, mówili…
Nie, nie jestem chamem bez uczuć czy coś. Dlatego musiałem przyznać, że ten ciężar na klatce piersiowej, mimo wszystko był miły. Miły ciężar. Też mi coś. Ale tak było. To dziwne, że niejednokrotnie gesty znaczą więcej wyrażają więcej niż słowa. I wcale nie chodzi mi o wciskanie na dzień matki, kobiet czy Walentynki pudełka Rafaello. Naprawdę, nie jestem mocny w nazywaniu uczuć. Bo było to coś, czego nie można zważyć czy zmierzyć? Podać w cyfrach, obliczyć z tego całki, utworzyć funkcji. Róża, jako przyszły diagnosta laboratoryjny sprowadziłaby to do kilku reakcji chemicznych zachodzących w organizmie. Zdegradowałaby to do wydzielania dopaminy czy serotoniny czy innej zagmatwanej –iny.
Ale czy to takie ważne? Mierzenie, warzenie, nazywanie, określanie, świadomość jak jest zbudowane, jak działa. Było… miłe. I to powinno wystarczyć. Ach, Kulig, poeta z ciebie żaden. Oparłem policzek, o czubek jej głowy. I powoli odpłynąłem.
- Ten film był… Hej! No nie, usnąłeś! – Otworzyłem oczy. Na ekranie powoli płynął strumyk liter, układających się w nazwiska twórców. Rzeczywiście usnąłem…
-  Nie, ja tylko… Ta końcówka jest dla mnie zbyt przytłaczająca i nigdy jej nie oglądam. – Dwa w jednym. Nie dość, że przespałem większość filmu, to jeszcze zapulsowałem, udając większego wrażliwca niż jestem. Jestem geniuszem zła. Buahahaha.
- Wiesz co? – Róża dopiła wino ze swojego kieliszka i odstawiła go na bok. – Miałeś tę koszulę na naszych pierwszych ćwiczeniach. – Przygładziła delikatnie mój kołnierzyk.
- Naprawdę? Hm. Cóż za fotograficzna pamięć. – Wyszczerzyłem się. – A to musi oznaczać tylko jedno. Od razu wpadłem ci w oko.
- Najgorsze w tym wszystkim jest to, że wiem, jakie są konsekwencje, wiesz, mogą mnie wyrzucić, ciebie mogą zwolnić i w ogóle. Ale… Ale i tak nie potrafię z ciebie zrezygnować.
- Ale to nie ty trułaś mi dupę o spotkanie. Tylko odwrotnie.
- Ja próbowałam zdusić to w zarodku.
- Przepraszam, że ci to udaremniłem. – Przysunąłem się jeszcze bliżej (jeżeli w ogóle się dało).
- W sumie to nawet się nie gniewam. – Objęła mnie za szyję.
            Dosłownie sekundy potem wiliśmy się na kanapie w uścisku, którego pozazdrościliby nam zapaśnicy. Miałem tylko nadzieję, że nie szykuje mi się powtórka z rozrywki, bo wszystko szło w identyczny sposób, co ostatnio. Macanki, ściąganie bluzki, szum krwi w uszach, temperatura wyższa niż w eksplodującym wulkanie…
- Krystian…? – No nie! No nie! No, kurwa nie! – S..sypialni..
- Tso? – Mruknąłem, podnosząc wzrok.
- Chodźmy do sypialni. – Wydyszała mi do ucha. Nogami oplątała moje biodra.
            Niewiele myśląc, podniosłem się i trzymając ją w ramionach nie przestawałem wodzić ustami po jej szyi i ramionach. Jakimś cudem, niczym pijany, opierając się po kolei o ściany i szafki dotarłem do sypialni. Sekunda dziesięć i Różane spodnie spadły na biurko. Ona zaś w samej bieliźnie, przygryzając lekko dolną wargę usiadła całkiem swobodnie na moim łóżku. Dech mi zaparło, wzdłuż linii kręgosłupa przeszedł dreszcz, a całe ciało paliło, jakby kto po mnie rozgrzanym żelazkiem przejechał. Jezus, Maria i wszyscy święci! Rołz była tak zjawiskową bestią, że wszystkie aniołki Victoria Secret, mogłyby co najwyżej opalać się w blasku jej zajebistości. Jej talia, niczym perfekcyjnie wyskalowana całka. Była tak perfekcyjna, że mógłbym ją opisać za pomocą każdej funkcji matematycznej.
            To już jest zboczenie zawodowe, mój drogi.
- W tym też trzeba ci pomagać? – Zapytała rozbawiona Na klęczkach przesunęła się bliżej mnie.
            Jednym zwinnym, szybkim ruchem, pozbyłem się koszuli, która dołączyła do spodni leżących na biurku. Resztę mojej garderoby machnąłem gdzieś, daleko za siebie.
- Jak widzisz niekoniecznie. – Uśmiechnąłem się łobuzersko i obdarzyłem ją najsoczystszym francuskim pocałunkiem, na jaki było mnie w tamtej chwili stać.

*Wiem, żem pipa, ale nie chce mi się tego dowcipu w całości przytaczać ;D