"Niech będzie chała i cześć i uwielbienie...". To sposób, w jaki śpiewałam jedną z pieśni kościelnych jako dziecko. W sumie idealnie pasuje. bo treść niżej to chała. Nawet nie chałwa. A szkoda. Mierne to i w ogóle. Dobrze, że już się kończy. Egzaminy zdałam, ale że jestem dzieckiem nieszczęścia i wojny, to mój indeks wygląda, jakby był jedyną rzeczą w pobliżu w wypadku nagłej potrzeby fizjologicznej. A to dlaczego? Ponieważ w torbie wylało mi się mleko czekoladowe. Z duszą na ramieniu odnosiłam go dzisiaj do dziekanatu, żegnając się z rodziną i bliskimi, albowiem Beata by mnie normalnie żywcem zajebała. Ale jakimś cudem jej nie było. Co nie zmienia faktu, że chyba nie przypadkowo urodziłam się trzynastego.
Ale. Niech będzie chała i cześć i zarzyganie tęęęęęęęcząąąąą, chała i cześć, Krystianooooooowi. Chaaaała! Niech będzieeeee chaaaała. Tak, jemu chaaaała i cześć. Oczywiście nie obrażając niczyich uczuć religijnych. Za dużo spędzam czasu, z moim przyjacielem, który w poniedziałek ma egzamin na organistę. xD.
*****
Zasiadłem na
fotelu i przebiegłem wzrokiem po ścianach sypialni. Niby co ciekawego tu jest
do zwiedzania? Duża szafa, sztuk jeden; stojące w kącie łóżko, sztuk jeden;
niewielka szafka nocna, sztuk jeden; biurko, oczyszczone przed kilkoma chwilami,
sztuk jeden; futerał z aktualnym brakiem gitary, sztuk jeden i fotel, także
sztuk jeden. No w gratisie jest kilka lamp i książek leżących na parapecie. Ot,
zwyczajna sypialnia. Po generalnym sprzątaniu. Gdyby to Bartek przylazł czy
którykolwiek z debili nawet bym łóżka nie zaścielał, ale w tym przypadku trochę
wypadało obtłuc z brudu mieszkanie.
Ziewnąłem, podrapałem się po łbie i
wygodniej ułożyłem w siedzisku. Zdecydowanie nie chciało mi się brać za
układanie kolosów. Mam przecież jeszcze cały tydzień. Jest sobie piątek, 27
kwietnia, godziny wczesno popołudniowe. Za oknem słoneczko grzeje sobie
przyjemnie. Wystarczająco, by pomykać w tramposzkach i bez kurtki. Dodatkowo
miłym akcentem są dziewczyny pokazujące coraz więcej ciałka (czytaj: noszące coraz
krótsze spódniczki). Nic, tylko wyjść na spacerek. Wdychać wiosenne powietrze
pełną piersią. Pogzić się gdzieś po kątach. Wyjść na balkon, zapalić
papieroska.
Powstałem. Przemieściłem się do
szafki nocnej. Odsunąłem szufladę i popatrzyłem na zawartość. Uzbrojony byłem
na każdą ewentualność. To znaczy na dnie szuflady leżały prezerwatywy i papierosy.
Te pierwsze jeżeli zamoczę kijaszka, te
drugie w przeciwnym wypadku. Wyjąłem jedną fajeczkę. Przemieściłem się do
salonu, a potem na balkonik.
Zacząłem podkarmiać raka. Nie,
oczywiście, że się nie denerwuję. No gdzie! Ja? Prawda jest taka, że już
podjąłem decyzję. Czyli: Róża swój rozum ma. Jest pełnoletnia i powinna
przewidywać konsekwencje swoich czynów. Jeśli tego nie robi, to cóż, jej
problem. Nie będę brać za nią odpowiedzialności, tylko dlatego, że jestem
starszy. Może mam jej jakieś wykłady i mądrości dodatkowo prawić? O nie.
Dziewictwo to jej sprawa. Tak samo jak to, z kim je straci. Koniec i kropka.
Pociupciam sobie? Dobrze. Zostawi mnie, bo jestem chamem myślącym tylko o
jednym? Drugie dobrze. I tyle. Po co sobie życie dodatkowo komplikować?
Chyba, że to leży w naturze
niektórych. Na przykład Róży, którą dostrzegłem, patrząc przed siebie. Szła z
kilkoma reklamówkami reklamówkami wielką torbą przewieszoną przez ramię . Szła.
Wlokła się, bo to sierota.
- Mogłaś
zadzwonić, to bym ci pomógł. – Zawołałem do niej.
Podniosła głowę, szukając źródła
mojego głosu.
-Niby jak?
Obie ręce mam zajęte.
- Poczekaj,
zejdę do ciebie. – Wylazłem z balkonu, wciągnąłem trampki i raz dwa zbiegłem po
schodach.
Zabrałem toreb jeden, drugi, po
dżentelmeńsku przepuściłem w drzwiach i udaliśmy się do jaskini lwa.
Dobrze wytresowana kobita,
pomyślałem, od razu polazła do kuchni. Taaa. Zaraz rzucą się na mnie feministki
i inne urażone tą seksistowską uwagą. A ja wam powiem tyle: chcecie
uprawnienia? To idźcie pracować do kopalni po 8 godzin dziennie.
Ale o czym to ja? A. Także tego
znaleźliśmy się w kuchni. Tu garnki, tu talerze, tu patelnie. Tam sztućce i
deski do krojenia. Cały zestaw przypraw, musztard i sosów oraz ani jednego
złamanego kawałeczka czegokolwiek zdatnego do jedzenia. Róża popatrzyła na mnie
jak na… No właśnie kogo? W tym mieszkaniu mieszka samiec sztuk jeden, który i
tak większość swojego czasu spędza poza mieszkaniem. A jedyną rzeczą, którą
kupuje regularnie są niskoprocentowe alkohole i pomarańcze. Czasem żarcie z
Biedronki czy jakiegokolwiek supermarketu. Ponad to ów samiec jest
matematykiem, nie kucharzem. O właśnie. Znacie ten dowcip o matematyku, teoretyku
fizyki i o stosującym fizykę w praktyce?*
- Jak to
możliwe, że ty jeszcze nie umarłeś z głodu? – Rołz spojrzała na mnie
krytycznie, pakując do lodówki jakieś mięso i warzywa.
- Jestem
matematykiem, a nie Pascalem.
- Dany jest
walec, hę? – Ona też musiała znać ten żart. Wzruszyłem ramionami. Róża
przewróciła oczami. – Masz jakieś kieliszki do wina?
- Em… no
chyba. – Przegrzewałem zawartość szafek. – Może jeszcze świeczek mam poszukać?
– Spytałem lekko zgryźliwie. Romantyczna kolacyjka z winem i przy świecach
jakoś mnie nie podniecała.
- Proszę cię.
Po prostu chciałam sprawdzić, czy dobre wino do kurczaka kupiłam. – Podałem jej
kieliszek. I dostałem misję otwarcia butelki.
- Więc w czym
mam ci pomóc? – Zapytałem, stawiając na stole odkorkowane wino.
- Poczekaj,
niech pomyślę… Co możesz zrobić… - Nalała sobie trochę wina.
- By nie
spierdolić twojego gastronomicznego arcydzieła? – Wpadłem jej w słowo.
Spojrzała na mnie spod byka. No co?
-
Przesadzasz. Masz, spróbuj. – Siorbnąłem trochę zawartości kieliszka. Dla mnie
było trochę za słodkie. Ale przynajmniej dobrze, że czerwone. – No dobra. Może
zacznijmy od tego.
Następna godzina (!) minęła mi na
krojeniu, mieszaniu, wlewaniu, próbowaniu wszystkiego, dostawaniu po łapach za
niewinność i uciekaniu przed grzmiącą Różą. Było nawet śmiesznie. Też macie
takie wrażenie, że jak na coś czekacie to potem okazuje się to chujowe. A jak z
lekką niechęcią podchodzicie do czegoś, to jest zajebiście. Prawie wszystkie
moje imprezy, na które nie chciało mi się iść, były dosłownie epickie, a te, na
które napalałem się kilka dni wcześniej, były do kitu. A jak wyglądała sprawa z
koncertami? Jeszcze ciekawiej. Kupowałem bilet miesiąc przed. Potem była podjara,
spina i w ogóle, a w dniu koncertu uczucie: po chuja ja tam jadę, nie chce mi
się. Ale gdy zaczynały się pierwsze nuty piosenki… cud, miód i orzeszki.
Pragnienie, by to trwało wiecznie.
Teraz było całkiem podobnie. Bo
jeszcze 2 godziny temu siedziałem na fotelu w sypialni z nastawieniem: a na co
mi to wszystko? W każdym razie było całkiem inaczej niż przewidywałem. Ja się
chyba nigdy nie nauczę. Z tą dziewczyną niczego nie da się przewidzieć. Gdyby
ktoś mi powiedział, że pewnego dnia będę właził pod stół, chowając się przed
pociskiem z mieszanki ziół i musztard, to bym go chyba wyśmiał. A tu proszę.
Moje przyprawy, moje tygodniami kolekcjonowane musztardy (w większości
zamknięte i nieużywane). I gwoli ścisłości – to nie był atak złości, zazdrości,
gniewu, smutku czy czegokolwiek. Róży po prostu zachciało się udekorować mnie
bazylią i gorczycą. Można by nawet pomyśleć, że do piekarnika, zamiast kurczaka
pójdę ja. Taki byłem aromatyczny.
Szczęśliwie, ale tylko dlatego, że
jestem za wysoki i drzwiczki by się nie domykały, do brytfanny poszedł drób. A
ja odegrałem rolę przewodnika (dopiszę sobie to do CV). Pokazałem sypialnię.
Szybkim, kocim skokiem dopadłem szafkę nocną i jednym idealnie wymierzonym
kopniakiem zasunąłem szufladę. Czego oczy nie widzą (papierosy), tego sercu
(Róży) nie żal. Poza tym, moje zamiary nie muszą leżeć na widoku, prawda?
Później przemieściliśmy się do salonu. Rołz długo i wnikliwie studiowała tytuły
książek i filmów, poustawianych na przeznaczonej do tego półce.
- O, no
proszę. – Uśmiechnęła się, wyciągając pudełko z płytą. – „Pamiętnik”. Naprawdę jest
tak dobry jak o nim mówią?
- Ujdzie w
tłoku, gdzie ludzi nie ma.
Mhm. Nie mam zamiaru oglądać jakiegoś łzawego dramatu, który po
prostu dołączony był do jakiejś gazety. Oczywiście to, czego chcę albo nie, nie
ma większego znaczenia. Bo Różane oczy zrobiły się jak pięć złotych. I już
wiedziałem, jak to się zakończy. Nieważne, jak bardzo kobieta lubi filmy o
facetach lejących się po mordach, zawsze będzie miała chęć na melodramat. No, a
„Pamiętnik” to po prostu sztandarowy przykład. Dobrze, że trwa tylko dwie
godziny. Zawsze przecież moglibyśmy oglądać „Ciekawy przypadek Beniamina
Buttona” czy „Joe Black”. Chociaż… z dwojga złego wolałbym te ostatnie dwa.
Przyjemne aromaty dochodzące z piekarnika sprowadziły nas z powrotem
do kuchni. Bohater, który zamiast mnie poświęcił się na obiad, właśnie zaczynał
dochodzić. Pomyślałem jeszcze, że koszulka bądź, co bądź aromatyczna, nie
nadaje się, by powitać tak zacnego gościa. Toteż polazłem do sypialni przebrać
się.
Obiad był cudownie cudowny. Prosty przepis na kurczaka na winie (co
się nawinie, to do kurczaka), a jednak zdobył moje Serce i Żłądek. Z błogim
bananem na twarzy i kieliszkiem za słodkiego wina w łapie, usadziłem się na
kanapie w salonie. Półprzytomnie spoglądałem na ekran telewizora. Historia
romansu stulecia nie porwała mnie, bo po pierwsze na melodramaty nie lecę, a po
drugie już go oglądałem. Ale Róży najwyraźniej się podobał. Po czym poznałem?
Po tym, jak się we mnie wtuliła, opierając głowę o moją pierś.
No i bracie, zaczyna się. Mam tylko nadzieję, że nie puści wodzy
wyobraźni i nie ubzdura sobie równie łzawej historyjki z nami w roli głównej. Włączcie
romantyczny film, mówili. Będzie fajnie, mówili…
Nie, nie jestem chamem bez uczuć czy coś. Dlatego musiałem przyznać,
że ten ciężar na klatce piersiowej, mimo wszystko był miły. Miły ciężar. Też mi
coś. Ale tak było. To dziwne, że niejednokrotnie gesty znaczą więcej wyrażają
więcej niż słowa. I wcale nie chodzi mi o wciskanie na dzień matki, kobiet czy
Walentynki pudełka Rafaello. Naprawdę, nie jestem mocny w nazywaniu uczuć. Bo
było to coś, czego nie można zważyć czy zmierzyć? Podać w cyfrach, obliczyć z
tego całki, utworzyć funkcji. Róża, jako przyszły diagnosta laboratoryjny
sprowadziłaby to do kilku reakcji chemicznych zachodzących w organizmie. Zdegradowałaby
to do wydzielania dopaminy czy serotoniny czy innej zagmatwanej –iny.
Ale czy to takie ważne? Mierzenie, warzenie, nazywanie, określanie,
świadomość jak jest zbudowane, jak działa. Było… miłe. I to powinno wystarczyć.
Ach, Kulig, poeta z ciebie żaden. Oparłem policzek, o czubek jej głowy. I
powoli odpłynąłem.
- Ten film
był… Hej! No nie, usnąłeś! – Otworzyłem oczy. Na ekranie powoli płynął strumyk
liter, układających się w nazwiska twórców. Rzeczywiście usnąłem…
- Nie, ja tylko… Ta końcówka jest dla mnie zbyt
przytłaczająca i nigdy jej nie oglądam. – Dwa w jednym. Nie dość, że przespałem
większość filmu, to jeszcze zapulsowałem, udając większego wrażliwca niż
jestem. Jestem geniuszem zła. Buahahaha.
- Wiesz co? –
Róża dopiła wino ze swojego kieliszka i odstawiła go na bok. – Miałeś tę
koszulę na naszych pierwszych ćwiczeniach. – Przygładziła delikatnie mój
kołnierzyk.
- Naprawdę?
Hm. Cóż za fotograficzna pamięć. – Wyszczerzyłem się. – A to musi oznaczać
tylko jedno. Od razu wpadłem ci w oko.
- Najgorsze w
tym wszystkim jest to, że wiem, jakie są konsekwencje, wiesz, mogą mnie
wyrzucić, ciebie mogą zwolnić i w ogóle. Ale… Ale i tak nie potrafię z ciebie
zrezygnować.
- Ale to nie
ty trułaś mi dupę o spotkanie. Tylko odwrotnie.
- Ja
próbowałam zdusić to w zarodku.
-
Przepraszam, że ci to udaremniłem. – Przysunąłem się jeszcze bliżej (jeżeli w
ogóle się dało).
- W sumie to
nawet się nie gniewam. – Objęła mnie za szyję.
Dosłownie sekundy potem wiliśmy się
na kanapie w uścisku, którego pozazdrościliby nam zapaśnicy. Miałem tylko
nadzieję, że nie szykuje mi się powtórka z rozrywki, bo wszystko szło w identyczny
sposób, co ostatnio. Macanki, ściąganie bluzki, szum krwi w uszach, temperatura
wyższa niż w eksplodującym wulkanie…
- Krystian…? –
No nie! No nie! No, kurwa nie! – S..sypialni..
- Tso? –
Mruknąłem, podnosząc wzrok.
- Chodźmy do
sypialni. – Wydyszała mi do ucha. Nogami oplątała moje biodra.
Niewiele myśląc, podniosłem się i
trzymając ją w ramionach nie przestawałem wodzić ustami po jej szyi i
ramionach. Jakimś cudem, niczym pijany, opierając się po kolei o ściany i
szafki dotarłem do sypialni. Sekunda dziesięć i Różane spodnie spadły na
biurko. Ona zaś w samej bieliźnie, przygryzając lekko dolną wargę usiadła
całkiem swobodnie na moim łóżku. Dech mi zaparło, wzdłuż linii kręgosłupa
przeszedł dreszcz, a całe ciało paliło, jakby kto po mnie rozgrzanym żelazkiem przejechał.
Jezus, Maria i wszyscy święci! Rołz była tak zjawiskową bestią, że wszystkie
aniołki Victoria Secret, mogłyby co najwyżej opalać się w blasku jej zajebistości.
Jej talia, niczym perfekcyjnie wyskalowana całka. Była tak perfekcyjna, że
mógłbym ją opisać za pomocą każdej funkcji matematycznej.
To już jest zboczenie zawodowe, mój
drogi.
- W tym też
trzeba ci pomagać? – Zapytała rozbawiona Na klęczkach przesunęła się bliżej mnie.
Jednym zwinnym, szybkim ruchem,
pozbyłem się koszuli, która dołączyła do spodni leżących na biurku. Resztę
mojej garderoby machnąłem gdzieś, daleko za siebie.
- Jak widzisz
niekoniecznie. – Uśmiechnąłem się łobuzersko i obdarzyłem ją najsoczystszym
francuskim pocałunkiem, na jaki było mnie w tamtej chwili stać.
*Wiem, żem pipa, ale nie chce mi się tego dowcipu w całości przytaczać ;D