wtorek, 28 sierpnia 2012

Rozdział 11. Burza cz. 2


No. Jestem właśnie po poprawkach i jutro będę miała wyniki. Ponad to zjadłam parszywy obiad, który sama sobie zrobiłam ;/ Magda Gessler to ze mnie nigdy nie będzie. A na dodatek nucę jakieś kompletne gówno, które jak na złość nie chce wypaść mi z głowy. Także tego. Treść też jest kompletnie do dupy, taki upychacz i ogólnie nic ciekawego. Rzygajmy tęczą, bo jest słodko, no i ktoś tu sobie niedługo kija zamoczy. Dobra ale nie wyprzedzajmy faktów. Jeden
średniak na mdło. Na wynos.

***
- Poczekaj, postaw to tam. – Rołz wskazała mi tackę obok mikrofalówki. Przewróciłem oczami, podniosłem z ziemi reklamówkę z jabłkami i położyłem ją we wskazane miejsce.
            Nie pytajcie, jak to się rozegrało, ale od jakiegoś tygodnia stołuję się u Róży. Bo dostała pierdolca na punkcie gotowania. Smsami przesyła mi listę zakupów, które potem, oczywista, przynoszę do jej mieszkania. Usadzam się na parapecie albo na jednej z szafek i patrzę jak ona pichci. I przy okazji narzeka, że jak każdy facet w kuchni bardziej przeszkadzam niż pomagam. No ja przepraszam bardzo, co mam jej się wcinać, jak ona ma już plan zamysł i w ogóle?
            Dziś wymyśliła sobie coś, czego nazwy nie powtórzę, bo była tak zakręcona. Niby to był francuski, ale też nie do końca. Ze składnikami tegoż dania też do końca nie byłem zaznajomiony, bo kupiłem do niego tylko jakiś, równie zakręcony jak nazwa, słoik z sosem. Czekoladowooka przywdziała fartuszek, swoją drogą bardzo seksowny… Stop! Yyy tak, fartuszek, stanęła do mnie tyłem i rozpoczęła swoje czary- mary, gdzie za różdżkę służyły jej na zmianę nóż i drewniana łyżka.
            Ja w tym czasie sięgnąłem sobie jabłuko. Zatopiłem w nim swoje zębiska i tym przyjemnym trzaskiem oderwałem kawał. Przeżuwając, starałem się za wszelką cenę nie patrzeć na Różane pośladki, podkreślone przez leginsy.
- Wiesz, całkiem sporo osób poprawia matury ode mnie z roku. I planują przenieść się na inne studia.
- Naprawdę? A kto?
- Między innymi Ania.
- Oł. – Nic więcej nie potrafiłem z siebie wykrzesać. To nie moja wina, że jakoś nie pałam miłością do żadnej z papużek. – A Olga? – Zapytałem z nadzieją w głosie.
- Zostaje.
- Szkoda. – Ponowne ugryzłem owoc.
- Nie rozumem, czemu tak jej się uczepiłeś. To pewnie dlatego, że cię zlała.
- Ej! Wcale mnie nie zlała. Zaczaila się z tym swoim kijem i mnie zaskoczyła. A to różnica!
- Jasne, jasne stary. – Mruknęła, ale zanim zdążyłem zaprotestować zmieniła temat. – Co planujesz na weekend majowy?
- Układanie dla was kolokwiów, a co?
- Niic. Przez cały tydzień? – Odwróciła się w moją stronę. – Znaczy… Nie wyjeżdżasz na Śląsk?
- Och, z pewnością przyjęliby mnie z otwartymi ramionami. Zwłaszcza moja matka.
- Czyli uważasz, że jej nie przeszło?
- Przez 26 lat nie przechodziło, to czemu miałoby teraz? – Wzruszyłem ramionami.
- No nie wiem, to w końcu twoja matka.
- I?
- Proszę cię, Krystian, nie rób takiej głupiej miny. Nosiła cię pod sercem 9 miesięcy. Po prostu nie potrafisz jej docenić. Pomyśl o tym, zanim będzie za późno.
- Może to wcale nie byłoby takie złe, gdyby jej zabrakło…
- Nawet nie próbuj tak myśleć, a co dopiero mówić! – Róża aż się nastroszyła. Trochę za mocno postawiła słoik po sosie, w wyniku czego wspomniane naczynie pękło. Coś czuję, że zaraz w tym seksownym fartuszku nie będzie Róży, a Hulk. Może napromieniowała się, na jednym ze swoich laborków z analitycznej.
- Dobrze, dobrze! Ani słowa o mojej matce, a tym bardziej o tym, że ma odwalić kitę! – Zasłoniłem się rękami w geście obronnym. A to i tak nie uchroniło mnie przed pięścią wymierzoną w moje ramię.
- Hej!
- Zasłużyłeś sobie na to. – Spojrzała na mnie groźnie i z powrotem odwróciła się do bulgocącego na wolnym ogniu bagienka, które jakby nie patrzeć będzie moim obiadem. Lepiej już jej nie denerwować, bo czegoś mi jeszcze dosypie.
- Długo jeszcze? – Zeskoczyłem z szafki i powoli przysunąłem się do niej.
- A co?
- Robię się powoli głodny. – Delikatne położyłem swoje łapska na jej biodrach, a nosem trąciłem kucyk, który sobie zawiązała, by włosy nie przeszkadzały jej w gotowaniu.
- Nie wiem, czy zasłużyłeś… - Odpowiedziała.
 No i się zaczyna… Krystianek grzeczny, to będzie papu, niegrzeczny, to obejdzie się smakiem i nawet nie dostanie szans na deser.
            Zignorowałem swój mózg. Zacząłem delikatnie wodzić ustami po krawędzi jej lewego ucha. Spodobało jej się, bo zostawiła gary i odwróciła się znów do mnie. Mmm… a więc dzisiaj zaczynamy od deseru? To mnie się podoba. Nieśpiesznie cieszyłem się upływającą chwilą, bo usta Róży były słodsze od jej ciast.
- Nie przypalisz niczego? – Zapytałem między jednym pocałunkiem, pocałunkiem następnym.
- Czy ja ci się wtrącam w twoje całki? – Odgryzła się. I to całkiem dosłownie. To mi wystarczyło za odpowiedź. Och, bo czy to pierwszy raz będę jadł coś zwęglonego na kość? Żłądek jakoś mi to wybaczy.
            W drzwiach wejściowych zazgrzytał klucz. Basia. Ona mała jakiś dziwny talent do przerywania tego, co naprawdę przyjemne. Niechętnie odsunąłem się od Rołz i z powrotem zająłem swoje miejsce przy szafce.
- Cześć. – W progu pojawiła się szczupła brunetka, trochę wyższa od Róży. – Co pichcicie?
- Embruelblebieblerble – Tak dla mnie właśnie nazywało się to, co miałem zaraz zjeść. A może to był jakiś tajny szyfr? Bo Basia zrobiła minę, jakby doskonale rozumiała to, co jej przekazała współlokatorka.
            Niewiele później dostałem swój przydział. To coś na półmisku nadal wyglądało jak bagienko, z tą różnicą, że z bagienek zazwyczaj nie unosi się para. I nie są chyba aż tak ciepłe. Uzbrojony w widelec i łyżkę, którą dostałem na wszelki wypadek, zostałem królikiem (co ja mam ostatnio z tymi królikami?) doświadczalnym. Powąchałem. Pachniało nawet znośnie. Powoli zanurzyłem widelec i wyłowiłem coś o stałej konsystencji. Wsunąłem to coś do otworu gębowego. Zwarłem szczęki. Rozwarłem i tak kilka razy. Pomieliłem trochę językiem i przełknąłem. Zjadliwe. I nawet dobre. Nietrujące, chociaż to mogło okazać się dopiero za kilka godzin. Lekko pikantne, ale z wyczuwalnymi nutami innych smaków. Ponownie zanurzyłem widelec i przeszedłem do odważniejszej konsumpcji.
- Więc co masz zamiar robić w weekend majowy, oprócz układania kolokwiów dla kogokolwiek?
- Nie wiem. A masz jakieś plany?
- Może. – Zamieszała widelcem w swoim daniu.
- To znaczy?
- Noo… na przykład jeszcze nie byłam w twoim mieszkaniu. – Nieśmiało spojrzała na mnie i czekała na reakcję.
- Chcesz zwiedzić moje mieszkanie… Bo?
- Bo… Basia wyjeżdża, a ja…
- Nie lubię spać sama tutaj?
- Mhm. I?
            Zrobiłem to co zwykle, kiedy nie wiedziałem, co odpowiedzieć. Napchałem paszczę jedzeniem i powoli przeżuwałem. Uwaga, napięcie rośnie. Co powie Krystian? Czy się zgodzi? Co stoi mu na przeszkodzie? I dlaczego żuje, mimo że nie ma już żarcia w gębie. Tego i wielu innych rzeczy dowiecie się już jutro! Nie przegapcie!
- A za ile to w ogóle jest? – Dobra próba, zmylenie przeciwnika.
- Za półtora tygodnia. I?
            Nabrałem w płuca powietrza. Jeszcze trochę i będę robić za balon. No, kuźwa, człowieku zdecyduj się, bo jak to wygląda, gdy tak każesz jej czekać!
- Hyyy… no dobra. – Powiedziałem na wydechu.
- A będę mogła skorzystać z twojej kuchni? Ugotujemy coś fajnego, hm?
            Uśmiechnąłem się i miałem nadzieję, że uzna to za moją zgodę. Rołz zaczęła opowiadać o czymś tam, a ja znów odpłynąłem. Całkowicie przestałem ją słuchać. Mój mózg znów wyłączył interpretację sygnałów płynących ze świata zewnętrznego, przestawił się na tryb intensywnego główkowania i zaśmiecił mnie tysiącem myśli.
            Róża chce u mnie nocować. Ja mam w mieszkaniu tylko jedno łóżko. Znaczy no niby mam kanapę, ale za chuja wafla nie wiem jak się ją rozkłada. O ile w ogóle się ją rozkłada. Dlatego prawdopodobnie będziemy spać razem. Co ona sobie wyobraża? Od Wielkanocy upłynęły może dwa tygodnie. Czy ona już zapomniała jak prawie zakończyło się moje nocowanie u niej? Teraz będzie o tyle bardziej skomplikowane, że to ona będzie u mnie, a nie ja u niej. Czy ona jest naprawdę nieświadoma tak oczywistych rzeczy? Takich jak: jestem facetem, 29-letnim facetem, który nie licząc wątpliwej nocy z Moniką nie uprawiał seksu od dość długiego czasu i który będzie w weekend majowy gościł w swoim mieszkaniu cholernie seksowną i podniecajacą dziewicę. Do jasnej ciasnej, to tak jakby ktoś podsuwał wilkowi pod nos owcę z nadzieja, a nuż nie zeżre.
            Chyba, że owca chce być zeżarta. Czy ona sobie nie zdaje sprawy, że nie jestem odpowiednim facetem do tego?
            I co może jej powiesz to? Nie skarbie, nie kochajmy się, bo…?
            Bo gówno. Ty tam na dole, to w ogóle nie myślisz. Chcę, ale jednocześnie nie chcę, bo się… boję?
            To może zastanówmy się, kto tu właściwie jest dziewicą. Ty czy ona?
            Mówiłem ci, zamknij się. Cholera! Ale w takim razie po jaką cholerę tak się z nią spotykam. Przecież to chyba oczywiste, że to wszystko w naturalny sposób dąży do seksu. Gdyby tylko nie była tą pieprzoną dziewicą, to nie byłoby większego problemu. Nawet bym się nie zastanawiał, tylko kuł żelazo póki gorące. A tak? No dupa.
            Może najzwyczajniej w świecie przeceniam to głupie dziewictwo. Rołz chyba nie jest taka, by swoją cnotę oddać tylko jakiemuś księciu na białym koniu. No ale to nie oznacza, że ma ją oddać byle komu. Bez przesady, nie jestem byle kim!
            A czy ona nie może mieć po prostu ochoty na seks? To że jest dziewicą nie oznacza, że jest nietykalska i nie odczuwa żadnej fizycznej przyjemności. Ona z pewnością też ma swoje potrzeby.
            Człowieku, ja cię proszę, po prostu zacznij myśleć. Jesteś wysoki, ogarnięty, wysportowany, bez piwnego brzuszka, z tyłkiem, o którym krążą już na WUMie (i nie tylko) legendy. Co to może oznaczać? Na przykład to, że się po prostu kobietom podobasz! Dlaczego uważasz, że Róża nie dostrzega w tobie mężczyzny? Owszem docenia twoje, jakby nie patrzeć w miarę bogate wnętrze, ale fizycznie też jesteś niczego sobie.
            Nic tak nie poprawia humoru, jak powiedzenie samemu sobie, że jest się seksownym facetem.
            Samopoprawianie humoru przerwała mi Róża, która bez ostrzeżenia wwalila mi się na kolana.
-Co do…?
- Mówię, że właśnie się wkurzam, bo mnie nie słuchasz. Te, Gagarin, widzę, że ci tęskno do kosmosu, ale wróć na ziemię.
- Dobrze, przepraszam. Więc co mówiłaś?

sobota, 25 sierpnia 2012

Rozdział 11. Burza cz. 1


            
Tak, wiem, że napisałam iż nie będzie mnie aż do września albo i poźniej. a to wszystko przez poprawki. Ktore mam w poniedziałek i we wtorek. Ale miałam już dość uczenia się, a to jakoś samo wyszło w mniej niż dwie godziny. Co jest chyba ostatnio dla mnie rekordem, bo zazwyczaj piszę to o wieeeele dłużej. Jakościowo jest jakoś średnie. Co jest jeszcze dziwniejsze im dalej tym ta książka mniej przypomina i pierwowzór i pierwotne założenie, że ma to być lekki, przyjemny harlequin. Ale za to przy dobrej muzyce pisałam to. Ehem, nadal żyję wspomnieniami z Coke'a i wystarczą pierwsze dźwięki piosenek, a ja już mam zaciesz. Jak zazwyczaj piszę przy moim Placebo <3, tak dzisiaj śmigali aż miło Killersi. :) Dobra, nie zatrzymuję was, idźta czytać tego przeciętniaka. 
Indżoj.

****
         Dobraliśmy się wręcz perfekcyjnie. W beznadziejnie identyczny sposób udajemy, że tych kilku chwil zapomnienia w Poniedziałek Wielkanocny po prostu nie było. Niby dobrze, bo jest jak dawniej i nie ma przedłużającej się ciszy. Ale… no właśnie. Sam nie wiem.
            Och, po prostu powinienem przestać o tym myśleć.  Wcześniej jakoś tak strasznie nie przeżywałem tego, że nie dobrałem się do Różanych majtek. Więc co się nagle stało? Przede wszystkim po co była ta cała akcja ze ściąganiem koszulki? To jest męczące. Nie lubię sprzecznych sygnałów.
Lecz… czyż nie powinienem się przyzwyczaić? To tylko Róża. Ten typ tak po prostu ma.
            A poza tym, pamiętaj cepie, seks seksem, ale liczy się wolność! Na drodze do niezależności zawsze majaczy się pieprzenie. Przecież jak pójdę z nią do łóżka raz, to czy na razie się zakończy? Nie chcę być pieprzonym królikiem, który nie myśli i nie mówi, więc jedyne co mu zostaje, to posuwanie kolejnych samiczek. No i będzie tylko gorzej, bo majtki mógłbym przedstawić jako metaforę smyczy. Jestem grzeczny będzie seksik, jestem niegrzeczny, muszę zadowolić się jazdą na ręcznym. Znaczy, och!
            Walnąłem pięścią w stół.
- Krystian, coś się stało? – Odwróciłem głowę.
            Krzysztof patrzył na mnie trochę zdziwiony. Co on robił u mnie w mieszkaniu? Rozejrzałem się po ścianach. Ach, siedzę w kanciapie.
Spuściłem wzrok. Na biurku przede mną leżały kartkówki 4 grupy farmacji.
- Nic. To trochę irytujące, tłumaczyć coś studentom kilka razy, a potem oni i tak robią znów ten sam błąd. – Palnąłem pierwsze, co mi wpadło do głowy.
- Takie uroki bycia nauczycielem.
            Boże, znowu. Cały czas chodzę rozkojarzony. To jest naprawdę okropne uczucie – błądzić i przemykać jak cień zupełnie poza kontrolą świadomości.
            Bach i nagle jestem w warzywniaku.
            Bach. Zatłoczony autobus.
            Bach. Ćwiczenia. Przy tablicy stoi student i patrzy na mnie z politowaniem. Potem okazuje się, że pytał mnie o coś trzy razy.
            Ponoć mężczyźni myślą o seksie co najmniej kilkanaście razy w ciągu dnia. Ja myślę nie tyle o samej czynności, czy obiekcie pożądania, ale o konsekwencjach tegoż właśnie czynu.
            Dni mijają mi same nawet nie wiem kiedy. Bo całkowicie nie myślę o tym, co robię. Ostatnio pisałem z Różą i przyrządzałem sobie obiad. To znaczy chciałem podgrzać w mikrofali resztki z poprzedniego dnia. I co? Tak, podgrzałem swój telefon. Zorientowałem się, dopiero, gdy skojarzyłem, że kurczak w sosie śmietanowym nie może śmierdzieć plastikiem. Telefonu nie uratowałem, a obiad jadłem na zimno, bo cała kuchenka waliła spalenizną.
            Bach, stoję na przystanku. Nie pamiętam bym się na nim znalazł. I to do tego na Bitwy Warszawskiej, a nie na Banacha. No cholera! Mózgu, mógłbyś się od czasu do czasu załączyć! Sprawdziłem czy wszystko mam. Uff. Bo ostatnim razem wyruszyłem do pracy bez butów. Oczywiście załączyłem świadomość, gdy wlazłem w kałużę.
            Naprawdę muszę coś z tym zrobić. Uwaga, pełne skupienie. Muszę przecież wsiąść do dobrego autobusu. Bo wsiadanie do złego stało się dla mnie prawie normą. Dobra, jedzie 186. Można wchodzić bezpiecznie. I pamiętaj! Stała kontrola!
            Lubię, gdy ten autobus jest na tyle pusty, że można sobie usiąść. Wyjąć książkę na przykład i poczytać. A przynajmniej pojeździć wzrokiem po literkach. Upolowałem wolne siedzenie. Ostatnie. Rozglądam się. Żadnych starszych bab, które zaraz by podniosły alarm, że śmiałem sobie usiąść? O dziwo brak.
Przemieszczam się w stronę siedziska. I też w sumie rozumiem dlaczego jest wolne. Jakiś osobnik siedzący na siedzeniu naprzeciwko opiera swoje trampki o ten wolny poddupnik. Żadne ekhm nie pomoże, bo ma słuchawki na uszach i muzykę włączoną tak głośno, że spokojnie mogę rozróżnić poszczególne słowa piosenki. Na szczęście osobnik był mi znany, więc bez większego zmieszania i pardonu zwaliłem te syry i sam zasiadłem.
Osobnik, a raczej osobnicza wyjrzała zza zasłony, jaką była książka. Łypnęła na mnie złowieszczo, prychnęła, aż zielonkawa grzywka lekko uniosła się do góry. Odłożyła na kolana lekturę. Zdążyłem przeczytać na okładce: William Szekspir „Burza”. Wyciągnęła słuchawki z uszu.
- Czego? – Warknęła.
- Czytasz Szekspira?
- Nie, oglądam obrazki, mistrzu głupich pytań. Jasne, że czytam, a co? Nie wolno?
- Wolno, jak najbardziej. Chociaż na twoim miejscu czytałbym „Poskromienie złośnicy”.
- Och, aleś ty dowciapny.  – Przewróciła oczami.
- Jedziesz do Róży? – Zapytałem.
- Może. Ty, mam nadzieję tam teraz nie jedziesz.
- Nie. Jadę do mieszkania.
            Odwróciłem wzrok, Olga wróciła do czytania. Z powrotem zanurzyłem się w czymś, co można było nazwać bezdennym oceanem sprzecznych osądów i opinii. Między innymi takich czy nie odpocząć choć trochę od Róży. Ponoć, jeśli ktoś zaczyna zastanawiać się nad rozstaniem, to tak naprawdę już podjął tę decyzję. Nie mówię, że mi z Różą aż tak źle. Nie. Tylko na drugiej szali leżała moja wolność i bycie samemu sobie sterem i okrętem. Teraz może tego jeszcze nie było, ale z pewnością niedługo się zacznie. Snucie wspólnych planów, oczekiwanie niewiadomo czego, pytania się co pięć minut, o czym myślę. Aż w końcu chorobliwa zazdrość. O każdą kobietę, z którą gadałem nawet, jeśli to będzie jędza jędz dr. Zosieńka Szajber. O nie, ja na to się nie piszę. Nie dam się spętać. Nie dam sobie założyć obroży i smyczy. Wystarczy zobaczyć, co się dzieje z Jackiem. On nawet zmienił styl ubierania. Na to nie pozwolę! I do tego te złowieszcze opowieści Roberta. To chore. To naprawdę chora sytuacja. Która się nigdy nie skończy.
- Coś ostatnio jesteś nie w sosie. – Stwierdziła Żmija, nie odrywając wzroku od lektury.
- Tak i sądzisz, że zaraz zacznę jakieś wynurzenia przed tobą? – Odgryzłem się.
- Och będą zbędne, wystarczą mi wynurzenia Róży. – Polizała palec i przekręciła stronę książki.
            O tym zapomniałem. Nie dopisałem do mojej listy rzeczy, które robią kobiety w związku. I których szczerze nienawidzę. To jest takie upokarzające. Może jeszcze wszystkie papużki wiedzą o tym, co robię, jak całuję, albo cholera wie jeszcze to. Taka cholerna płynność informacji!
- A wydawało mi się, że o mnie nie rozmawiacie.
- Bo to prawda. Jeżeli masz jakiś pieprzyk na tyłku, znamię czy jakąś inną tajemnicę czy cokolwiek to możesz być spokojny, o tych sprawach z Olmasz nie rozmawiam. Pamiętaj co ci powiedziałam, potrafię wiele dostrzec między wierszami.
- No i co? Masz dla mnie jakąś drogocenną radę. Tak? Albo jakąś niesamowitą teorię na temat mojego bycia „nie w sosie”.
- Może.
- Więc? – Uniosłem brwi, szczerze zainteresowany.
- Jest niewiele powodów, dlaczego facet jest nie w sosie. Chyba łapiesz, co mam na myśli.
- Noo.
- A rada? Hm. Nie. Tej nie posłuchasz. Ale tą, weź chociaż pod uwagę. Czy to, czego tak pragniesz, jest warte takiego wysiłku? – Podniosła się. – Dobra, dziś mam dobry dzień. Dam ci jeszcze jedną radę. Nie chodź taki rozkojarzony, bo jeszcze usiądziesz na jakimś gównie. – Klepnęła mnie w ramię i wyszła z autobusu na przystanek.
            A ja przez resztę podróży do mieszkania zastanawiałem się nad tym, co powiedziała. I nie chodziło wcale o tę radę z gównem. Bo sam doskonale wiedziałem jak się kończyło moje nadmierne zamyślenie.
            Jak brzmiała pierwsza rada, której niby miałbym nie posłuchać? A ta druga? O co jej chodziło? Czego mogę pragnąć i co nie jest warte wysiłku? Róża? Czy to kolejny podstęp Żmii, by odciągnąć mnie od swojej przyjaciółki? Ale wtedy ta rada brzmiała bardzo dziwnie. Sugerowała, jakoby Rołz na mnie nie zasługiwała. O nie, Olga tego nigdy by nie powiedziała. Za bardzo mnie nie lubi. A jednak udziela mi rad…
            Wlazłem do mieszkania. Ściągnąłem kurtkę i buty. Popatrzyłem na swoje odbicie w lustrze. Czego ja mogłem tak pragnąć? To jest dobre pytanie. Czego pragniesz Krystianie Kuligu? Lustro nie odpowiedziało. Bo niby czemu miałoby? Może gdzieś, w świecie stycznym do tego, wiedziałem czego chcę i pewnie podejmowałem całkiem inne decyzje. Ciekawe jak by było po drugiej stronie zwierciadła?  Gdybym mógł spotkać Franka albo chociaż białego królika. Czy bym poszedł za nimi? Dotknąłem srebrzystej tafli i niemalże się rozczarowałem, że moje palce nie przeniknęły dalej.  Odsunąłem rękę. Nic się nie zmieniło. Nic, poza śladem moich odcisków palców.
            Bzdury. Kompletne bzdury, przez które tylko ubrudziłem lustro w przedpokoju.  
            Wróciłem z kuchni z płynem do mycia szyb i szmatką. Popatrzyłem na swoje odbicie i dotarł do mnie sens drugiej rady. Do moich czarnych spodni przykleiła się paskudna, przeżuta i wypluta guma. No cudownie! Kurwa.

****
Z komentarzami to coś słabo. Ale w sumie jak ostatnio piszę tak średniawo, to jakoś nie wymagam uwielbienia. Macie tylko padać mi do stóp. ;D Ach i jeszcze małe wyjaśnienie. Frank, mowa jest w scenie przy lustrze to królik (a jakże), jedna z postaci filmu "Donnie Darko". Ostatnio mam lekkiego fioła na punkcie tego filmu. Polecam go naprawdę, naprawdę, naprawdę. Do najlżejszych nie należy, namyśleć się nad nim trzeba sporo, ale warto. No to chyba tyle. ;)http://www.filmweb.pl/Donnie.Darko

czwartek, 9 sierpnia 2012

Rozdział 10. Nie zachowuj się jak Krystian cz. 5


 Znów mnie długo nie było. Ale przybywam. Tylko że na krótko, bo jakiekolwiek aktualizacje przewiduję dopiero na początku września albo jeszcze później.
Ten part spokojniejszy, Może nawet nudnawy. I pod koniec jedna taka tam scena, których chyba nie umiem pisać. Ale kij z tym. Indżoj ;)
A i jakby kto chciał zapoznać się z moim drugim, na razie raczkującym opowiadaniem to zapraszam pod ten adres:     http://but-home-is-nowhere.blogspot.com/


  A jednak spędziłem święta na wżeraniu taniego i ekspresowego jedzenia z Biedronki. W sumie nawet nie było takie złe. Podobnie jak filmy puszczane w telewizji. Choć oglądałem je już któryś raz. Wszystko zdawało się być lepsze niż siedzenie w Jaworznie. Pogrążyłem się w pewnego rodzaju marazmie. Przeleżałem na kanapie sobotę i niedzielę. Nawet nie pomyślałem o tym by sprzątnąć z podłogi przy meblu brudne szklanki i talerze. Niczego nie ruszałem. W pewnym momencie nawet zauważyłem, że nie chce mi się machnąć ręką, by odgonić muchę siedzącą mi na nosie. Powoli pokrywał mnie kurz.
         Pewnie spleśniałbym gdzieś tak w okolicach Poniedziałku, gdyby nie Róża. Choć w tamtym momencie nie byłem jej za to wdzięczny. Przeszkodziła mi w moim nurzaniu się w depresji. W moim pływaniu z rekinami zgryzoty. Po zderzeniu z górą lodową chciałem po prostu zatonąć. Ale nie. Musiał pojawić się na horyzoncie statek ratowniczy. Z wyjącą syreną w postaci mojego dzwoniącego telefonu. Rzuciła w moją stronę koło ratunkowe, zieloną słuchawkę, którą pochwyciłem. Nawet, jeśli zrobiłem to z dozą rożnych, skrajnych uczuć, od rezygnacji, po tęsknotę.
- Halo? – Zaskrzypiałem. Moja krtań zapomniała już przez te trzy dni, jak ma produkować głos.
- Cześć, jak po świętach? – Zapytała radośnie. Czy ona zawsze jest taka radosna, czy może nawąchała się za dużo kadzidła w kościele?
- Mhm. Jakoś.
- Och przestań, mógłbyś się choć trochę rozchmurzyć. Kiedy wracasz do stolicy?
- Jestem już w Warszawie.
- Naprawdę? Ojej, jak dobrze, bo bałam się, że mogłeś jeszcze być na Śląsku. W takim razie mam do ciebie biznes. Mógłbyś mnie odebrać jutro z gdańskiego?
- A co? Tak się stęskniłaś? – Troszkę się ożywiłem i nawet podniosłem do pozycji siedzącej.
- Mam kilka tobołów z domu i sama sobie z nimi nie poradzę. Pomożesz?
- Przecież wiesz.
- Przyjeżdżam po 17. Czekaj na mnie. Ach i jeszcze coś. Mógłbyś nocować u mnie? Bo Basia wraca dopiero w środę. Wynagrodzę ci to. Buziak i pa.
         Zaraz, co? Mój mózg nie do końca jeszcze jarzył. A tak, czyli mam się spotkać z Różą. I do tego mam u niej nocować. Wow. Byłem w lekkim szoku. Ale był to pozytywny szok. Który spowodował nawet skurcze mięśni twarzy, tak, że wyglądałem na prawie uśmiechniętego.
         Około piątej postawiłem swoje nogi odziane w trampki na dworcu gdańskim. Spotkanie z Rołz to dobra decyzja. Gdy rano wszedłem do łazienki, w pierwszej chwili myślałem, że ktoś obcy wlazł mi do mieszkania. Dopiero po chwili ogarnąłem, że to była tylko moja nieogolona morda w lustrze. Doprowadziłem się do stanu używalności, zjadłem coś, co jeszcze nie było do końca spleśniałe, spakowałem do plecaka czyste cichy, ręczniki i inne pierdoły denerwująco niezbędne w każdej sytuacji i ruszyłem w drogę.
         Pociąg zatoczył się na peron. Róża wysiadła. I wtedy uświadomiłem sobie, że mamy całkiem inne pojęcie na temat definicji „kilka tobołów”. Wyglądała gorzej niż przekupa na targu. Czy ona zabrała ze sobą cały dom, nie wyłączając ścian i dachu?
         Podszedłem do niej. Kiedy mnie zobaczyła, cisnęła na ziemię walizki i torby. Potem przytuliła się. No nie, rozumiem, że tęskniła, ale ja nie trawię takich łzawych pożegnań i powitań. Co ja, Humphrey Bogart czy co? Przestałem narzekać, gdy Róża wpiła się moje usta. Teraz lepiej.
            Po tym trochę przydługim powitaniu, zgarnąłem jej rzeczy i ruszyliśmy w stronę metra. Podczas podróży do jej mieszkania czekoladowooka streszczała mi swoje święta. Powinienem był się skręcić z zazdrości, ale było mi już wszystko jedno. To, że ona miała rodzinne i zabawne święta przestało mnie ruszać.
- Ale ty wyglądasz marnie. Jakbyś wcale nie był w domu, a w kopalni. – Powiedziała, gdy zamknęła drzwi do mieszkania. Połowę toreb zaniosła do kuchni i poczęła je rozpakowywać. – Idź do mojego pokoju, ja zaraz przyjdę.
            Polazłem i usiadłem na moim ulubionym miejscu – fotelu. Po chwili pojawiła się Rołz z talerzem wypełnionym po brzegi ciastem.
- Proszę. – Podała mi go.
            Wziąłem od niej łyżkę i spróbowałem pierwszego kawałka. Czegoś takiego trzeba mi było, po tych kilku dniach życia na zupkach z proszku. Cudowne. A to dopiero pierwszy rodzaj wypieku. Bo były tam najróżniejsze. Przekładańce, murzynki, w polewie czekoladowej, z nadzieniem śmietankowym, z posypką, z kruszonką, szarlotki. No tyć, nie umierać. Róża patrzyła na mnie uważnie, jakby czekała na mój werdykt.
- Boooskie – Wymruczałem oblizując dokładnie łyżeczkę.
- Mówiłam, że ci wynagrodzę? Sama je piekłam.
- Będziesz synową namber łan. Żadna mamuśka się nie przyczepi. – Wepchnąłem sobie do ust kolejny kawałek. Dopiero wyraz jej twarzy uświadomił mi, jaką palnąłem mądrość. – Znaczy… no wiesz… kiedyś, dla jakiegoś faceta. – Pogrążasz się, Kulig, pogrążasz. – Cudowne. - Wskazałem
łyżeczką jeden z kawałków. A potem wróciłem do konsumowania. Bo to wychodziło mi wyraźnie lepiej niż gadanie.
         Ogołociłem talerz zadziwiająco szybko. Z przyjemnym uczuciem zapełnienia umościłem się w fotelu. W tym czasie Róża rozpakowała resztę swoich rzeczy. Załączyła na laptopie jakąś muzykę. A potem wróciła na łóżko z talerzem muffinek.
- No nie, teraz mnie torturujesz – Wysapałem – Czemu wcześniej nie powiedziałaś, że masz muffinki?
- To chodź i weź je sobie.
- Jak zjem chociaż jedną to pęknę i pięknie udekoruję ci pokój flakami.
- Mój drogi, jestem na analityce medycznej i twoje flaki nie zrobią na mnie żadnego wrażenia. – Odparowała. A mnie nie pozostało nic innego niż przetoczyć się na łóżko i porwać z talerza jedną babeczkę. – A jak twoje święta?  Bo ja już wystarczająco o swoich się nagadałam. – Postawiła muffinki na szafce obok biurka.
         Przemieliłem w zębach ciasto z kawałkami czekolady. Przełknąłem.
- Beznadziejnie.
- Jejku. Dlaczego? – Spojrzała tymi swoimi czekoladowymi wielkimi oczyskami. Kot ze Shreka nie miał przy niej żadnych szans.
- Boo… bo nie lubię świąt. – Odburknąłem i bez żadnego ostrzeżenia ułożyłem głowę na jej kolanach. Przez chwilę kokosiłem się, by znaleźć najodpowiedniejszą pozycję.
         Róża nie kontynuowała rozmowy. Zamiast tego poczęła gładzić moje włosy. Cicho nuciła smęta, którego włączyła już wcześniej. Dopiero wtedy zwróciłem na niego uwagę. No, całkiem niezły ten smęt. Działał kojąco. I prosty tekst i miły dla ucha głos wokalisty. Wsłuchałem się w niego.

The clock at the table
Seems to enable me
To see the time that I have spent alone

Selfish is easy 
it's also completely free
But it's nothing if no one is there to share
All the good times all the bad times
Let me know

 - If I dive too deep, you'll pull me out, if I try to speak you'll hear me out.
If I get to weak you'll hold me close and tell me I'm fine – Róża zaśpiewała cicho razem w wokalistą.
Nigdy wcześniej nie zwróciłem uwagi, że ma taki miły głos. Poczułem się zrelaksowany. Jeżeli ta piosenka miała być trikiem, który miał mnie pobudzić do gadania, to był skuteczny. Zdałem sobie sprawę, że o mojej sytuacji w domu nie tylko muszę powiedzieć, ale że też CHCĘ to powiedzieć. Jej. Mimo tego, że ona prawdopodobnie niczego nie zrozumie.
Słowa same zaczęły płynąć. A ja czułem jakbym pozbywał się długo zalegającej we mnie trucizny. Jakbym wyrzucał coś, co tylko mi szkodziło. Aż byłem zdziwiony, czemu tak długo nosiłem to w sobie. Brak tego ciężaru był tak przyjemny. Byłem lekki, wolny i spokojny. Jak nowo narodzony.
Róża była szczerze przejęta moim wyznaniem. Patrzyła na mnie z jeszcze większą troską i uczuciem. Ale kiedy opowiadałem o tym bękarcie i jego wyczynach, była wstrząśnięta i wzburzona.
- Sprałeś na kwaśne jabłko swojego brata? Na ulicy? Z mojego powodu? Jesteś kompletnie…
- Zidiociały? – Podniosłem się z jej kolan.
- Fantastyczny. – Objęła mnie i zaczęła całować.
            To było niespodziewane. Ale przyjemne. Przyjemniejsze niż wywlekanie moich problemów z rodziną. A potem stało się namiętne. Prawie gotowałem się w środku, gdy nawzajem z coraz większą śmiałością badaliśmy dłońmi swoje ciała. Róża oswobodziła mnie ze swetra i powoli rozpinała kolejne guziki koszuli. Wsunąłem dłonie pod jej bluzkę. Nie protestowała. Błądziłem opuszkami palców po jej talii i brzuchu. Ona ściągnęła ze mnie koszulę i niedbale machnęła gdzieś daleko za siebie. Zsunęła swoje usta do mojej szyi i powoli całowała zagłębienie przy obojczyku. Pozwoliłem sobie na rozkoszowanie się tą chwilą. Zamknąłem oczy i… Kompletnie przeczyłem prawom fizyki. Od pasa w górę topniałem, od pasa w dół byłem całkowicie sztywny. Powstrzymałem chęć eksplozji i powróciłem do świata przytomnych. Mimo wszystko całkiem nieśmiało podsuwałem jej koszulkę coraz wyżej. Nieśmiałość nie wynikała z mojego braku doświadczenia, tylko z braku tak intensywnych scen razem z Rołz. Ale ona jednym ruchem zdjęła górną część swojej garderoby. Nareszcie! Moim oczom ukazały się dwie półkule rozmiar C, które niezwłocznie otoczyłem opieką moich dłoni i namiętnymi pocałunkami.
            Kiedy już myślałem, że pójdziemy na całość, kiedy o kości czaszki odbijały się w mojej głowie tyko dwa słowa: zjem cię, Róża nie pozwoliła mi rozpiąć rozporka jej spodni.
- Wystarczy – Westchnęła. Podniosła się do pozycji siedzącej.
- Nieee… Ja chcę jeszcze – Wyjęczałem pod nosem.
- Nie.
- Czemuu…?
- Bo nie.
            Zdzira. Przemknęło mi przez myśl. Popatrzyłem na nią. Minę miała wręcz srogą.
- Co stoi nam na przeszkodzie… - Zacząłem. Czy tej dziewczyny nikt nie nauczył, że w TAKIM momencie się NIE kończy?
- Domyśl się. – Założyła ręce na piersi, przez co te wspomniane uniosły się jeszcze do góry. Tęsknie na nie spojrzałem. Doprowadziłem się do kultury. To znaczy załączyłem mózg.
- Nie…. Ty chyba nie chcesz mi powiedzieć, że… - Uśmiechnąłem się głupkowato. – Że można tobą karmić smoki?
- Tak, jestem dziewicą, jeśli o to ci chodzi. – Podniosła z ziemi koszulę i rzuciła w moją stronę. – Ochłoń. – Spojrzała na mój napięty w pewnym miejscu spodeń.  – Idę się wykąpać.
            Zamknęła za sobą drzwi. Powstałem i naciągnąłem na grzbiet koszulę. Stanąłem przy parapecie. Dziewica. To one jeszcze istnieją? Gdzie ona się chowała, że z taką urodą nadal jest „nieruszona”.
            Powinienem się cieszyć. Moja własna, prywatna dziewica. Co? Żadna własna, ani prywatna! Nie! I lepiej by tą dziewicą pozostała! Może nie do końca życia, ale do momentu, w którym spotka faceta, który będzie jej warty. Który będzie miał do niej prawo i z którym powinna to zrobić. Tym mężczyzną zdecydowanie nie mogę być ja. Pierwszy raz powinien być wyjątkowy. Z kimś, kogo będzie się chciało miło wspominać przez resztę życia. Nie, ja nie mogłem być jej pierwszym facetem. Nie nadawałem się do tego. Znaczy podołałbym bez problemu, ale… Przecież my nie jesteśmy nawet ze sobą! My się nie kochamy, do jasnej cholery.
            W ogóle, w tym przypadku, brnięcie w seks, to tylko większe problemy. Seks oznaczałby większe zaangażowanie, pokazanie uczucia, jakby pieczętowanie czegoś. Ukoronowanie związku. Oczywiście mógłbym pójść z Różą do łóżka. Tylko boję się, że ona to będzie opacznie tłumaczyć. Że dla niej to będzie więcej niż tylko seks. Jakby zawieranie pewnej umowy. Co znów prowadzi do spętania mojej wolności. Zdecydowanie wolę być wolny. Bardziej niż zaspokojony fizycznie.
            Nie chcę jej w żaden sposób wykorzystać. Na razie nie powinienem się przejmować, bo nie zanosi się na to, że Róża chce szybko się pozbyć się swojej cnoty. 

****
Proszę o komenty, jak zwykle ;D