poniedziałek, 11 marca 2013

Rozdział 12. Mr. Brightside cz. 2


      Tadam. Nowy fragment. Pocieszam się tylko, że do końca już coraz mniej. Jak zwykle jojczę i narzekam, ale kiedy nadejdzie kres tęskno mi będzie do tego. Och nie wylewam swych żali. Za ewentualne błędy i niedoróbki nie chce mi się odpowiadać. Nie dziś.     

***
           No i polazłem do tej cholery. Znaczy nie tak od razu, że żem ledwo wstał, zawijam kiecę i w te pędy lecę. Nie. Tak prawdę mówiąc to dałem sobie sporo czasu na przemyślenie wszystkiego. Wiecie, takie rewelacje na mnie w nocy spłynęły, że rozumem ich nie mogłem ogarnąć.
            Przede wszystkim chciałem się upewnić, czy to co czuję, to sprawa warta świeczki. Bo co to wyjdzie, jak się zorientuję, że to tylko zwykłe wyolbrzymienie faktu, a ja zdążę się wpakować w jakąś kabałę. A to więcej niż pewne, mając do czynienia z Olgą. Przezorny, zawsze ubezpieczony.
            A poza tym nikt z marszu i na spontanie nie wskakuje w otwartą paszczę bestii. No, chyba, że jest wariatem. Albo jakimś desperatem. Dobra, przyznaję, jestem jednym i drugim, ale nie na tyle, by w podskokach biec do Żmii.
            Tak jak mówiłem, dogłębnie się zastanowiłem. Przeanalizowałem to wszystko, rozpisałem funkcję, obliczyłem pochodną i całkę, a potem korzystając z testu Shapiro –Wilka sprawdziłem czy to ma rozkład normalny. Jedyne co mi wyszło, to to, że normalny z pewnością nie jestem. A na krzywej Gausa to w ogóle nawet się w tej niby puli punktów nie mieszczę.
            Ale już będąc poważnym (no przydałoby się – niedługo na karku trzeci krzyżyk), nie przeszło mi. Wydawać by się mogło, że to uczucie powinno maleć wprost proporcjonalnie do mijającego czasu. Tymczasem u mnie jest całkiem odwrotnie. Z każdym dniem coraz dotkliwiej odczuwam jej brak. Powoduje to powolne zanikanie u mnie instynktu przetrwania. No, wiecie, tonący brzytwy (tudzież brzydkiej) się chwyta, tak samo ja w akcie rozpaczy gotów jestem dobrowolnie podłożyć się pod Olgowy kij, jeśli tylko przyniesie to jakikolwiek rezultat.
            Zauważyłem też dziwną prawidłowość. Dopóki nie nazwałem tego, co czuję, byłem w stanie to wszystko znieść. Teraz, choć brzmi to sztampowo i wydaje mi się napompowane bardziej niż usta Natalii S., to kiedy myślę, że jestem nieszczęśliwie zakochany, dobija mnie to jeszcze bardziej. O moim stanie ducha świadczy fakt, że nawet Mózg nie znajduje już żadnych argumentów, które mogłyby obalić tę tezę. Szkoda tylko, że zjażył się jakieś cztery tygodnie za późno. Refleks szachisty.
            Więc jak wspomniałem, po głębokiej anal-izie (to mi się źle kojarzy), postanowiłem zacząć prowadzić pewne działania w kierunku odzyskania swego utraconego... eee... tak. Och no po prostu, najzwyczajniej w świecie wsiadłem sobie w autobus i pojechałem pod dom Olgi.
            Znaczy od początku, zrobiłem to w sobotę, oczywiście wcześniej wszystko zaplanowawszy, z przywdzianiem kamizelki kuloodpornej na czele. Plan był taki: odwiedzić ją nie za wcześnie, by nie zostać zabitym za wyrwanie jej z wyra, ani też nie za późno, by nie pocałować klamki, bo a nuż to coś może mieć życie towarzyskie i akurat gdzieś wybyć. Chyba powinienem zawodowo zająć się układaniem planów, zaczynając od planów zajęć dla szkół, kończąc na biznesplanach. Na pewno to rozważę.
            Więc w godzinach około południowych zjawiłem się na Woli. Potem, silnie wytężając pozostałe przy życiu komórki mózgowe,  próbowałem odtworzyć drogę do Piekła. Żadnej autostrady nie znalazłem, prawdę mówiąc to była dość wąska i raczej nieatrakcyjnie podziurawiona asfaltówka. Która zapewne cieszyła się, ze swojej promocji z drogi żwirowej na właśnie wyłożoną mieszanką betonu i lepiku. Także tego, bez telefonu do przyjaciela, miejscówy bym nie znalazł, ale że skurwysyn zawsze dobrą radą służy, to przymilnym głosem rozrysował mi dokładnie, gdzie mam się udać. Tyle że z rysunków jestem noga, więc udało mi się zgubić. Kurde, to nie moja wina, że poczułem się przytłoczony tymi wszystkimi rezydencjami nowobogackich.  Przemilczę ponad pół godzinną wędrówkę ciasnymi uliczkami z wąskimi chodnikami. Koniec końców udało mi się znaleźć cel mej podróży.
            Z lekkim przestrachem spojrzałem na wysokie ogrodzenie. Tak porządnie ogradza się na przykład niebezpieczne zwierzęta w ZOO. Tylko, że tam dodatkowo umieszcza się odpowiednie tabliczki. Tu tego zabrakło. Ok, ok, generalizuję, przecież reszta rodziny nie musi być tak posrana. Na genetyce się nie znam, może to akurat nie jest dziedziczne. Ten jej janosikowaty braciszek, wydawał się całkiem ogarnięty.
           Zabrzęczałem domofonem. Furtencja się otworzyła, ruszyłem dróżką wyłożoną kostką, wzdłuż której stały masywne donice z kwitnącą zawartością. Drzwi otworzył wspomniany Janosik. Trochę lipa, że nie pamiętam jak miał na imię.
- Em. – Tak, to jest ten moment, gdy nie wiem, czy powinienem powiedzieć „cześć” czy „dzień dobry”. Dlatego, jak zwykle, nie mówię nic.- Jest Olga?
- Nie ma. – Odburknął stając w progu, ani myśląc mnie wpuścić.
- E... byłem tu kiedyś.
- Pamiętam. – Czyli to jednak jakiś genetyczny defekt. Jedno przygłupie i drugie przygłupie.
- A kiedy Olga będzie?
- Nie wiem.
- A wiesz gdzie jest?
- Wiem. – Gdyby nie to, że trzymałem łapy w kieszeni, to pewnie zacząłbym już dusić gnoja. No dobra, nie zacząłbym, biorąc pod uwagę, że nade mną górował, a przy jego niedźwiedziej postawie czułem się jak chucherko.
- To mogę się dowiedzieć gdzie?
- Tak.
- Więc? – Wycedziłem przez zaciśnięte zęby.
- W parku Moczydło. Ćwiczy.  – Jest, kurwa, jest! Cztery słowa, w tym jedno trzysylabowe, może jest jeszcze dla tego dzieciaka nadzieja.
            Wycofałem się równie elegancko, jak przywitałem. Tylko, cholera jasna, gdzie tu jest to całe moczydło? Jak zwykle okazało się, że całkiem niedaleko, a ja oczywiście krążyłem dookoła niego. Dobra, jestem, co dalej? Czuję się w jakimś RPG. Idź tu, porozmawiaj z tym, zabij 10 wilków i przynieś skóry temu pierwszemu. On w zamian za to da ci paczkę z narzędziami, którą masz przekazać jakiemuś frajerowi na drugim końcu mapy. Z tą różnicą, że ja takim chodzeniem nie uratuję świata.
            Znalazłem ją. To nie było trudne. Bo człowiek zaopatrzony w 2-metrową dzidę raczej w oczy się rzuca. O Boże. Ona ma TO przy sobie. A to oznacza,że nie tylko nie uratuję świata, ale też, że zginę śmiercią żałosną, zadźgany tym kijem. Stałem na ścieżce zastanawiając się czy moja desperacja jest tak silna i głęboka, by iść i rozmawiać z Olgą, nawet jeśli miała ze sobą włócznię. Wkurzę ją – umrę. Nie zdobędę żadnych informacji – też umrę. Tak czy inaczej zakończę swój żywot. A moim wyborem jest, w jaki sposób się to dokona.
           I wtedy wpadł mi do głowy pomysł. Przecież mogę zawsze zagadać do innych papużek. One wszak nie deklarowały chęci zrobienia ze mnie miazgi. Ale zanim zdążyłem to dobrze przemyśleć, parsknąłem histerycznym śmiechem. Już widzę reakcje którejś z nich, gdy pytam o adres Róży albo jej nr telefonu. To chyba aktem mniejszej frustracji jest rozmowa z Olgą.
            Raz kozie śmierć. Raz matka rodziła. No i tak dalej. Jakby co, to mój cały dobytek w postaci kilku książek i kilku filmów, a także piłkę do kosza przekazuję Bartoszowi Biegaczowi. Na spłaciciela wszystkich rachunków i ewentualnych długów wyznaczam Jakuba Kuliga. Ciało proszę skremować, nie chcę się przypadkiem obudzić zakopany dwa metry pod ziemią, a z moim szczęściem byłoby to całkiem możliwe. Prochy moje proszę rozsypać. Albo nie. Prawdopodobnie gdybym tak sobie latał światem, dostałbym się do jakiegoś wielkiego zasmarkanego nochala i skończyłbym razem z tą cudowną zielono – żółtą substancją zawinięty w chusteczkę i machnięty do kosza na przystanku. Także rezygnuję z rozsypywania.
            No ale na razie żyję. Znaczy jeszcze.  Whateva. Idę. Pierś do przodu, głowa do góry, nie pokazuj, że się boisz. Pewny, dumny, lekko niedbały krok, świadczący o wyluzowaniu i tak dalej. Mocny zacisk szczeny, coby zęby nie szczękały.
            Stała na środku trawnika, całkowicie skupiona na swoim kiju. W lekkim rozkroku odczyniała jakieś skłony i skręty tułowia. Przez chwilę zastanawiałem się jak kulturalnie zagadać (chodzi mi o trochę więcej kultury niż podczas rozmowy z jej bratem).
            Chrząknąłem raz. Potem drugi, z trochę większą werwą. Zero reakcji. Lekko zirytowany przysunąłem się bliżej i złapałem za kij, może w końcu zwróci na mnie uwagę? Bo to ignorowanie całkowicie mnie wyprowadziło z równowagi.
            Popełniłem błąd. Niestety zrozumiałem go za późno. Za późno o jakąś 0,01s, kiedy to przysiadłem tyłkiem na trawie, aż zadzwoniły mi zęby. Bardzo boleśnie. Swoja drogą to jedyny przypadek w moim życiu by tak odległe części ciała bolały mnie jednocześnie. Nobel za to dla tej pani.
            Już mówię jak to nastąpiło. Gdym złapał za ten nota bene (jak to mówi Maratończyk) różany drąg, Olga podniosła na mnie wzrok. Już mniej bezdenne bywają czarne dziury, a także dzielenie przez zero, uwierzcie mi. Potem (a może to było w tej samej chwili) z ponaddźwiękową albo nawet ponadświetlną prędkością zrobiła jakiś obrót przy tej swojej włóczni i idealnie wymierzonym kopniakiem w moje kolano zwaliła mnie na ziemię. Moja noga niczym scyzoryk momentalnie się złożyła. A ona przecież ledwo co kopnęła. Gdyby włożyła w to choć trochę siły, z pewnością już jechałbym w karetce ze złamaną girą.
            Pomszcząc cicho pod nosem, zastanawiałem się, co rozmasować sobie jakio pierwsze: tyłek, kolano czy zęby. I mówię tu całkiem poważnie. Po prawdzie, nie mam pojęcia, jak masuje się zęby, ale uczynię to, jeżeli przyniesie mi to choć trochę ulgi w cierpieniu.
            Olga, nie zważając na moje jęki i narzekania, odsunęła się kilka metrów dalej i kontynuowała swój trening. Ja obrażony i naburmuszony przeczołgałem się do najbliższego drzewa i oparłem o nie. Na razie jeszcze żyję. Więc spokojnie poczekam na moment, w którym Żmija odłoży tę śmiercionośną broń i ponownie zagadam.
            Gdy złość trochę mi minęła, a trwało to dość długo, zacząłem się z zainteresowaniem przyglądać temu, co wyczyniała blondyna. Musiałem przyznać, że wyczyniała naprawdę nieźle. Bo po rozgrzewce zaczęła się akcja właściwa. To było coś na kształt tańca, gdzie zamiast mężczyzny partnerowała jej włócznia. Kolejne kroki przychodziły jej z taką lekkością. Machinalnie powtarzane czynności przepełnione gracją i delikatnością, której daleko było do śmiertelnych ciosów. Czasem zaś wyglądało to tak, jakby Olga unikała lub zmniejszała do minimum swój kontakt z włócznią, jakby schodziła z jej toru ruchu. Przyznam szczerze, ta cała włócznia, gdy nie robiła ze mnie gulaszu wyglądała naprawdę efektownie. A że była efektywna przekonałem się na własnej skórze. Już drugi raz.
            Olga powtórzyła cały układ jeszcze 3 razy. Zziajana jak kobyła po niezłym cwale, zebrała swoje rzeczy, które leżały niedaleko mnie. Byłem prawie pewien, że znów mnie zignoruje. I cóż, znów się myliłem. Podeszła. Popatrzyła na mnie z wysoka, a potem wyciągnęła rękę.
- Nie jęcz jak panienka. – Powiedziała, gdy już podciągnęła mnie do pozycji pionowej. Skrzywiłem się lekko i mimowolnie. – Jesteś naprawdę głupi.
            No i mam za swoje, zaraz wysłucham jakiejś tyrady o moim stanie umysłu. A to wszystko tylko po to, by dostać marny adres Róży. Telefon nie zdałby mi się na wiele, bo prawdopodobnie zablokowałaby go, tak jak poprzedni numer, który posiadałem.
- Po czym to wywnioskowałaś?
- Jak to po czym? Zapomniałeś o mojej obietnicy?
- Nie.
- I mimo to przychodzisz do mnie? Życie ci niemiłe?
- Możliwe.
- Cóż za dramatyczny ton. Jeżeli chcesz się zabić, to nie angażuj w to osób trzecich. Zrób to jakoś normalnie, powieś się albo coś. – Olga zapakowała kijaszka w futerał, a plecak zarzuciła na ramię.
- Dzięki za radę – Rzuciłem do jej pleców. Westchnąłem przeciągle i nieśmiało zrobiłem krok, badając czy moja noga nie zaprotestuje.
- Jak zawsze do usług.
- A tak na poważnie, mam sprawę.
- To dobrze, gratuluję.
- Co?
- Gratuluję ci sprawy. Jaka? Rozwodowa, spadkowa, alimentacyjna?
- Do CIEBIE mam sprawę. – Na szczęście Olga była niższa od swojego brata, no i nie miała już włóczni. A ja nie miałem żadnych przesłanek, by jej nie udusić.
- Nie dostałam żadnego kwitka z sądu... –Ona świetnie się bawiła, widząc jak uszami powoli ucieka mi para. – To jaki masz do mnie biznes? Uprzedzam, że nie robię niczego za darmo. A nie poczekaj... Czy ty nie jesteś tym złamasem, co wykorzystał moją przyjaciółkę, zaciągnął ją do łóżka i pozbył się jej bez najmniejszych wyrzutów sumienia?  W takim razie jedyna rada którą ode mnie otrzymasz to: uciekaj. Szybko.
- Poczekaj. Daj mi cokolwiek wytłumaczyć.
- Co ty chcesz mi tłumaczyć? Co tu jest do tłumaczenia? Zabawiłeś się, jak ostatni chuj wykorzystałeś sytuację, a gdy zrobiło się gorąco i niebezpiecznie, to bez skrępowania umyłeś od wszystkiego ręce! Coś pominęłam czy nie zrozumiałam?! Ach tak! Bo przy tym wszystkim ja czuję się cholernie winna. Że nic nie zrobiłam. Że tak bardzo się pomyliłam. Myślałam, że jesteś głupi, ale nieszkodliwy. Nie doceniłam cię.
- Posłuchaj...
- No? Cóż takiego chcesz mi obwieścić? A może po prostu próbujesz przedłużyć swój marny żywot?
- Daruj to sobie. Mam za swoje, ok? Nie wiem po jaką cholerę Bartek mnie do ciebie wysłał. Nie wiem, co ja sobie myślałem, przychodząc tutaj.
- No ja ci tego nie powiem, bo sama zachodzę w głowę, po jakiego grzyba jeszcze z tobą rozmawiam.
- Chodzi o to... Czy my musimy rozmawiać o tym w parku?
- Spierdalaj, do domu cię nie zaproszę. Zresztą tłumacz sobie tak, że w miejscu publicznym cię nie zatłukę.
- Juhu. Bo chodzi o to, że ja wszystko przemyślałem. I popełniłem błąd. Ja muszę porozmawiać z Różą. A nie mam innego sposobu kontaktu, jak przez ciebie. Wyłączyła telefon, zablokowała mnie na Facebooku.
- I mam robić za posłańca? Niedoczekanie.
- Niekoniecznie. Podaj mi jej adres. O pewnych rzeczach powinno się rozmawiać na żywo, a nie przez telefon czy internet.
- O, widzę, że powoli się uczysz.  Ale zbyt powoli. Powiedziałam ci, nie mam żadnego powodu, by ci podawać adres Róży. O czym to chcesz z nią niby rozmawiać?
- Wydaje mi się, że to sprawa pomiędzy mną i Rołz.
- Masz rację, wydaje ci się.
- Dobrze, dobrze, wiedziałem, że tak to się skończy. Świetnie, tak. Więc ja wszystko przemyślałem i doszedłem do wniosku... Zrozumiałem, że... – Co mi się stało? Od kiedy dostałem ataku jąkania? Popatrzyłem na Olgę i jej uśmiech, jakby własnie wygrała na loterii kilka milionów. – Ale ty masz z tego satysfakcję.
- Szalenie perwersyjną. – Uściśliła z wyszczerzem, którego nie powstydziłby się Jack Nicholson.
- O bogowie – Mruknąłem. – Uświadomiłem sobie, że ja... do niej... coś... czuję...?
- Pociąg? Relacji Warszawa- Gdańsk?
- Czy choć raz mogłabyś się nie nabijać?
- Wręcz przeciwnie, właśnie staram się zachować powagę. Ale zostając przy kolejowych analogiach. Niezły z ciebie Orient Express.
- Super. Więc dasz mi ten adres?
- Nie. –Odwróciła się i ruszyła ku wyjściu z parku.
- Co? Jak to?
- Tak to. Naprawdę wzruszająca historia. Ale to nie mój problem.
- Rołz jest TWOJĄ przyjaciółką.
- I chcę by tak zostało. Ma powód by cię unikać? Ma. Ja nie będę zmieniać tego stanu rzeczy.
            Patrzyłem za nią, jak wolnym krokiem się ode mnie oddalała. Futerał włóczni obijał się o jej biodro.
- Zrobię wszystko! – Wybałuszyłem oczy. Kiedy stery nad aparatem mowy przejęło Serducho?
- Wszystko? – Olga zatrzymała się i odwróciła. – To mocne słowa. – Uśmiechnęła się pod nosem. – Dlatego tak mi się podobają. – Czy ona chce mnie doprowadzić do ostateczności? – Dobrze. Dobrze, umowa stoi. Dam ci adres, a ty coś zrobisz.
- Co takiego?
            Żmija uśmiechnęła się. Nigdy nie zapomnę tego widoku. Być może dlatego, że regularnie nawiedzał mnie w koszmarach sennych? A potem przedstawiła swoje warunki.