piątek, 2 marca 2012

Rozdział 7. Jaskółka i ogrodnik cz. 1


Macie te marne, nawet nie trzy, a dwie strony. Napisane kiedyśtam, gdzieśtam, pocośtam.

***


Jakie to wszystko jest, cholera jasna, poplątane. Momentami to już nawet nie mam siły, by o tym myśleć. Ha, o czym.  O mojej studentce i o sytuacji, z której nie ma dobrego wyjścia. Gdzie żaden los nie wygrywa, a moc omegi i zdarzenia A jest równa zeru. Gdzie żadne kombinacje i wariacje nie przewidują happy endu. Boże, jaki ja jestem kurwa głupi. Bo i tak w to brnę.
            A do tego jestem tchórzem. Ilość wódki jaką zaserwował mi Robert, to i tak za mało by wyrzucić z siebie to wszystko. Nie potrafię, nie chcę powiedzieć im o tym. Sam nie chcę przyznawać się przed sobą, że szlag mnie trafia, bo nie mogę nadążyć za sobą i za Różą. Za dużo w tym  wszystkim „nie”, które ja przerabiam na „tak”. Leonidas przy mnie, był mocarzem, który chociaż miał jakąś szansę na zwycięstwo. Gdzie tu jest jakikolwiek sens?
            A do tego wszystkiego dobijają mnie mordy studentów. Nie, że wcześniej mi nie przeszkadzały, ale teraz mnie dobijają. Powinienem zacząć nosić przy sobie jakieś woreczki na wymioty. Jak łażę po tym wydziale, to już nawet płakać  to za mało. Nadęci farmaceuci, cielakowate studentki, pedałowaty Dżaśko, krogulcowata Kruel, sapiąca Sroka, popierniczone, w zmniejszonym składzie papużki. I wiecznie uśmiechnięty Krzysio.
            A najbardziej dobijający jestem ja sam. Nic mi do cholery jasnej nie jest. Pod mostem nie śpię, do gara też mam co włożyć. Nie dzieje mi się większa krzywda. Ale jestem taki wypluty wewnętrznie. Każdy mój dzień zlewa się w jeden. Jezu, co za pieprzony dramatyzm. Nic, tylko zacznę Maleńczukowi teksty pisać. Krystian, rusz tę dupę wołową, pieprznij się w łeb. Bo jęczeniem, to co najwyżej można w biznesie porno zarabiać.
            Spytajcie, jaki jest dziś dzień tygodnia. Czwartek. Tak, od Walędrinek minęły 2 dni. Niecałe. I tak, zachowuję się, jakby świat się kończył, a ja utraciłem sens życia. A pusta szklanka pomarańczy, to dobytek mój.
            Zachodzę do kanciapy. Kawy. Albo defibrylatora. Może być nawet automatyczny. Czegokolwiek, bym tylko zaczął zachowywać się jak powinienem się zachowywać. Kto tu jest, do cholery, najlepszym tyłkiem na WUM-ie? No właśnie, zajebistym tyłeczkiem, a nie jakąś pomarszczoną, obcelulitowaną starą dupą! Potarmosiłem włos, załyczyłem kofeinki i gotowi, do biegu, start.
Ćwiczenia jak ćwiczenia, dzień jak co dzień. Remont był tu kurna, tak? Jezu, XXI wiek, Unia Europejska, a w pieprzonych salach nawet szmaty do wycierania tablic nie ma! No wybaczcie, całej tablicy ręką nie wytrę! Już wystarczająco mam ujebane spodnie kredą.
Zaglądam do pań szatniarek. Ludzie, odsuńcie się, ubierajcie te kurtałki w innym miejscu. Niechże mnie ktoś poratuje szmatą. Bryluję między studentkami. Panie szatniarki uwijają się z kurtami. Ja czekam. W końcu otrzymuję kawał ściery. Cielakowate idiotki chichoczą dookoła mnie. A przez śmieszek przedziera się niski, dudniący głos:
- Ten to jak zwykle na brak adoratorek nie narzeka!
            Ja pierdolę, Maratończyk! Zostawiam szmatę, przybijam mu piątałkę i zostaję podduszony jego misiowatym uściskiem. Ryj mi się autentycznie cieszy. Oczekiwałem spotkania z nim, ale raczej późnym wieczorem koło Paladium. Nieważne jak gejowato to wyglądało i nieważne, że niektórym studentkom żuchwy z  łoskotem uderzyły o płytki. Poklepałem Bartka po ramieniu i zapytałem.
- Co ty tu robisz?
- Spieprzaj, to była moja kwestia! Od kiedy Eskimosi kształcą się na farmaceutów?
- Nie na, ale ich.
- Kurna! Czemu do tej pory myślałem, że to gadanie o pracy na WUM-ie, to totalna zlewa?
- Bo jesteś idiotą. Cholera, nawet nie masz pojęcia, w jak dobrym czasie się zjawiasz.
- No nie bardzo, bo na kuzynkę czekam. – Nie od razu zapaliła mi się czerwona lampka w umyśle. Aj tam, kuzynka, to kuzynka, spławi się ją i będzie po kłopocie.
- To była taka dygresja. Zresztą ja mam teraz ćwiczenia. Ale wieczorem będziesz?
- Chyba nie mam wyjścia. – Wyszczerzył się. Tak jak szczerzył się do mnie tysiące razy podczas naszej ponad dziesięcioletniej znajomości.
            Popatrzyłem jeszcze przez chwilę na niego. Nic się, skurczybyk nie zmienia. Nadal jest niższy ode mnie, ma kręcone niczym Justin Timberlake włosy i krępą sylwetkę.
            A nasze ksywy nie mogą bardziej mijać się z prawdą. Bo gdzie jemu do maratończyka, a mnie do Eskimosa. Są beznadziejnie banalne, ale faceci już tak mają. Są oczywiste, przynajmniej w jakimś tam stopniu. Bo jaką inne przezwisko może mieć ktoś o nazwisku Biegacz? Eskimos jest bardziej subtelny. Ale zawdzięczam go tokowi myślenia Bartka. Kulig= sanki= zima= śnieg= Eskimos. I tak już zostało.
            Niektórzy ludzie są jak taka końska dawka kofeiny. No cóż. Można powiedzieć, że Bartosz Biegacz jest moim prywatnym espresso.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz