środa, 15 lutego 2012

Rozdział 6.14 luty - Walędrinki cz. 3


           Podniesienie się do pozycji półpionowej jeszcze nigdy nie przyszło mi z taką łatwością. Nawet nie złorzeczyłem na budzik. Po prostu otworzyłem oczy i wstałem, bez gapienia się na własny sufit, pozbawiony myśli, że muszę ruszyć tyłek. Wiecie, takie podskórne coś, co nie daje wam spać, jeszcze zanim mózg zacznie funkcjonować i skojarzyć, dlaczego musi wstać. I nie chodzi o sam fakt zwleczenia się z wyra. Kurczę, więc po cholerę się zwlekłem? A. Walentynki. O kurwa! Walentynki!
            Jak poparzony wyskoczyłem z łóżka. Spokojnie, relax. Potarłem dłońmi twarz. Wypryśniczyłem się. Z ręcznikiem wokół bioder grzebałem w szafie, by znaleźć coś ogarniętego do przywdziania. Koszula. Hej, gdzie jest moja czarna koszula…? Nie, czarnej nie włożę, ostatnio byłem w czarnej. Zielona… Ciemnozielona? W każdym razie ciemna. Przydałoby się ją przeprasować. Łojezu, te całe walentynki to są naprawdę dobijające. Stroję się w piórka, odpicowuję. Po co? To żałosne. Ale to fakt. Robię to dla Róży. Nie… Robię to dla siebie… Robię to, by dobrze wyglądać! O!
            Golić się? Popatrzyłem w lustro na tego przystojniaka z gołą klatą. Hej, dobrze wyglądasz! Powiedz mi, skąd takich biorą? ;) Potarłem podbródek. Jest nieźle, tak hm, męsko.
            Ja pierdzielę, gorzej niż baba. Z tą różnicą, że nie przebieram się przy lustrze fefnaście tysięcy razy. W tej koszuli wyglądam dobrze. Naprawdę dobrze. I'm sexy and I know it. Podwinąłem rękawy, żeby nie wyglądać zbyt sztywniacko. Zegarek na lewy nadgarstek, na prawy sznurko-rzemyk. Taki dynks, ale fajnie wygląda. Przygładziłem włosy. Nie jest to może fryzura a’la Janosik czy inny Desperados- Banderas, ale przynajmniej łatwa w utrzymaniu i nie wymaga wielogodzinnych stylizacji.
            Jeszcze spryskałem się perfumem. Teraz żadna mi się nie oprze. Tryskam boskością na kilometr.
            Pełen luz, pewność siebie. I niech Róża nawet nie próbuje się wymigać. Zaplanowałem już wieczór i nie życzę sobie zmian. Kino nie jest może najoryginalniejszym pomysłem, ale dla takich kinowych freaków jak my, to chyba całkiem niezły pomysł. Gorzej było z faktem, na co pójdziemy. I nie dlatego, że ni wiedziałem co obejrzeć, tylko co wybrać. Bo repertuar poszerzył się o tyle pozycji wartych obejrzenia, że miałem z tym mały problem. Wszystkie banalne komedie romantyczne z marszu odrzuciłem. Nie widzę siebie i Róży pośród śliniących się tłumów, oglądając wątpliwą fabułę i wątpliwych aktorów i tak słodkim happy endem, że tylko się porzygać. Dobre komedie romantyczne są już na wyginięciu. „Hugo i jego wynalazek” to z pewnością fajny film, ale nie wydawał mi się zbyt dobry na tę okazję. Jeszcze kilka innych produkcji odrzuciłem z tego właśnie powodu. Największy dylemat miałem między „Idami marcowymi” i „Moim tygodniem z Marilyn”. Ten pierwszy to niby thriller i ni cholery nie pasował na randkę, ale to nie była zwykła randka i tym bardziej nie była ze zwykłą dziewczyną. Róży mógłby się spodobać ten pomysł. Ale z drugiej strony film o Marylin mógłby być ciekawy. Pokazujący Monroe z innej strony niż znana wszystkim seksbomba. I trudna relacja między nią i młodym chłopakiem. Film o kobiecie, prawdziwej kobiecie, skomplikowanej. Która w jednej chwili jest delikatna, jak porcelanowa laleczka, a po chwili manipuluje wszystkimi jednym ruchem palca. Koniec końców, zarezerwowałem bilety na wieczorny seans „Mój tydzień z Marylin”. Tylko, żeby jeszcze ktoś docenił to, co robię.
            Bogowie, czuję się marionetką, którą za sznurki pociąga Róża Olmasz. Jestem jak liść, który frunie w kierunku, który ona mi wyznaczy. To straszne. Do niedawna byłem gościem, który sobie żył ot tak, bez głębszej potrzeby. Gościem, który wstawał rano do pracy, siedział w pracy, narzekając na wszystko i wszystkich, a potem po pracy szedł na piwo z kumplami, narzekając na wszystko i wszystkich, łącznie z piwem i kumplami. Ale potem tak niespodziewanie pojawiła się Róża. Jestem nią kompletnie zafascynowany. I już wcale nie chodzi o zaciągnięcie jej do łóżka. Czasem już sam nie wiem o co mi chodzi.
            Idąc korytarzem uczelni, utwierdziłem się w przekonaniu, że koszula to był dobry wybór. Niektórym studentkom trzeba było użyczyć chusteczki, by wytarły sobie strużkę śliny cieknącą po brodzie. Już nic nie będę mówił o Wiesznik. A Róża… Róża patrzyła na mnie swoimi wielkimi, czekoladowymi oczami, które błyszczały jej jakby zobaczyła milion dolarów. Aha, ktoś tu wygląda jak milion dolarów. I ktoś tu się uśmiecha z tryumfem. A po chwili ten ktoś, próbuje nie zrobić miny zażenowania na widok uśmiechu Dżaśka. Ja pierdole, całkowicie zapomniałem o tym pedale. O innych małpach też zapomniałem. Nie mówiąc już nic o papużkach.
            Kurde, kto inteligentny układał plan dla analityki medycznej? Żeby ćwiczenia były wcześniej niż wykłady? Czy ja wyglądam na kogoś, kto będzie tym kretynom tłumaczył zawiłości rachunku prawdopodobieństwa albo inne statystyczne zawiłości? I don’t think so. Kombinatoryka, bla bla bla, permutacje, wariacje z powtórzeniami, bez powtórzeń, bla bla bla. Dobra ćwoki, róbcie zadania. Bo to jest przecież materiał z liceum.
            No, małpy robią. Jakoś. A ja się przechadzam i obserwuję siedzących kretynów. Staram się nie patrzeć za często na Olmasz, ale to co ona wyrabia, doprowadza Miłościwie Rządzącego do powstania. Bo błyszczące oczy to był tylko początek. Siedzi sobie w 2 rzędzie cała zarumieniona, wzdycha bez przerwy, oblizuje usta, przełyka głośno ślinę. A dobrze ci tak. Już teraz wiesz jak to jest, jak ktoś prowokuje całym sobą.
            Stop. Nie patrz, nie myśl. Skup się na wariacjach, a nie sam wariujesz.
- Dobrze, teraz zrobimy 1.17. Na ile sposobów… Co? Nie, te jest głupie. Robimy następne. Iloma sposobami można dokonać przydziału 6 grup ćwiczeniowych trzem asystentom, jeżeli najpierw wybiera pierwszy asystent dwie grupy, następnie drugi dwie grupy, trzeci zaś obejmuje dwie pozostałe grupy?
 Tamto niekoniecznie było głupie. Było raczej trudne. Może nie trudne tak w ogóle, ale ja teraz nie mogłem się skupić, by je rozwiązać. Zwłaszcza, że do tablicy miała przyjść Róża. A szła chwiejnym krokiem jakby była pijana. Upojona moją zajebistością. I domysłami, co będzie później. Wzięła do ręki kredę, oblizała usta i popatrzyła bezradnie na mnie. Bez przesady, to zadanie akurat nie było wcale skomplikowane. To chyba działa w obie strony i ona też się nie może przy mnie skupić.
- Czy w tym przypadku kolejność ma znaczenie? – próbowałem jej podpowiadać.
            Powolnym ruchem napisała kombinację 2 z 6 i 2 z czterech. Potem przerwała i zaczęła wzdychać. Dziewczyno, daj spokój, wiem, że jestem boski, ale uspokój się. Nie sap na mnie jak napalony bizon! Najpierw mało się nie posikasz, bo to niemoralne spotykać się z nauczycielem, a teraz dyszysz jakbyś na coś czekała! Znów w cos pogrywasz?
            I wtedy Róża zrobiła fajt. Oczy jej stanęły w słup i powoli osunęła się na mnie. Gdybym stał dalej plasnęłaby z głuchym odgłosem na podłogę. Nie spodziewałem, że aż takie wrażenie robię na dziewczynach. Aż mdleją na mój widok. Tego jeszcze nie było.
            Kretynie! Ona jest chora. Nawet przez koszulę czułem jak rozpalone jest jej czoło. Zszokowany stałem tam przed całą grupą, niezdarnie przytrzymując nieprzytomną Różę.
            Z otępienia wyrwała wszystkich Olga.
- Trzeba ją wynieść przed salę! I niech ktoś wezwie pogotowie!
            Ja pierdolę, Dżaśko leci do mnie z pomocą, by wynieść Różę. Poradzę sobie Don Żuanie. Wziąłem Olmasz na ręce. Była leciutka jak piórko i taka bezbronna w moich ramionach.
 Fakt, przed salą było zdecydowanie mniej duszno. I było też chłodniej. Ułożyłem ją na podłodze, dookoła Róży zebrała się grupka osób. Sytuacja zrobiła się nerwowa, bo ani wołanie, ani klepanie po twarzy nie skutkowało, dziewczyna nadal pozostawała nieprzytomna.
- Ojej, co to? Już mamy ćwiczenia z pierwszej pomocy?- Usłyszałem wiecznie pełen pretensji głos Anety Kruel.  – Olmasz, wstawaj, ćwiczenia są dopiero w czwartek- Zaśmiała się ze swojego żartu. Zajebię, nie wytrzymam i zajebię. Ale tylko zacisnąłem mocniej usta.
- Kruel, uczyń wszystkim tę przyjemność i zamknij się – syknęła Żmijowata Żmija. Jeden, jedyny raz się z nią zgodziłem.
            Zamieszanie na korytarzu zrobiło się jeszcze większe, gdy pojawili się ratownicy medyczni. Po krótkim badaniu stwierdzili zgodnie: trzeba Różę przewieść do szpitala, bo podejrzewane jest zapalenie płuc. Tak, więcej spaceruj. Poczułem ukłucie wyrzutów sumienia. To przeze mnie. Gdyby nie ja, nie spacerowałaby długimi godzinami po mrozie.
            Ratownicy ułożyli Olmasz na noszach i ruszyli z nią w kierunku wyjścia.
- Idę razem z nimi.- powiedziała Olga. Nie poprosiła, oznajmiła. Nawet nie dała mi czasu na reakcję. Odwróciła się na pięcie i poszła za orszakiem z noszami.
            Śmiało, nie krępuj się, czuj się jak u siebie w domu. Zwołałem resztę grupy do Sali i kontynuowaliśmy zajęcia. Ale ani ja, ani małpy nie mieliśmy głowy do rozwiązywania kolejnych zadań.
            Cholera by to wszystko wzięła! Nosz kurwa! A co z moimi walentynkami? Zostaje mi tylko walić drinki albo tynki! Co za jebana ironia losu! I co ja mam teraz zrobić? Bilety do kina poszły się jebać, wszystkie plany poszły się jebać!
            Postanowiłem zadzwonić do durniów. Ostatnio nasz kontakt był luźniejszy. I oni nie wiedzieli nic o Róży. Poza tym że jest i że kiedyś wyzwała mnie od nadętych gogusiów.
- Cześć Jacek, nie świętujesz tego beznadziejnego gówna i idziesz ze mną na piwo prawda?
            Cisza w słuchawce.
- Pamiętasz Kamilę?
-Może tak. A… może nie.- Mruknąłem. Acha, czyli Jacek świętuje to beznadziejne gówno.- Czyli wieczór masz zajęty.
- I noc też.
-Ta. A Robert?
- Robert raczej jest wolny. Możesz więc uderzyć do niego. A to coś się stało? Nie mów mi, że nie masz z kim świętować? Monika?
- Ma chłopaka pasującego do niej i umysłowo i wizualnie. Nie przeszkadzam ci. Na razie.
            Robert na szczęście był normalny i nie był sfrustrowanym singlem i potencjalna druga połówka nie pojechała na sygnale do szpitala. Jego połówka miała ładne kształty i bogate wnętrze. Była pikantna i paliła w gardło. A na imię miała Luksusowa. Umówiliśmy się na kulturalne degustowanie jego dziewczyny u niego w mieszkaniu koło 20. Do tego czasu albo beznamiętnie gapiłem się w ekran telewizora albo w monitor laptopa.
            Przed 19 zacząłem się szykować. Zaletą mieszkania na Białołęce była w miarę ogarnięta okolica. Wadą, że leży po drugiej stronie Wisły, także wszystkie wizyty trzeba było poprzedzić co najmniej półgodzinną jazdą autobusem.
            Przywdziewałem buty, gdy zadzwonił telefon. Khuewa! Glaheho husi on ghwonich ghy ahuat kchymam go w uchtach? Wyjąłem go i otarłem ze śliny.
- Czego? – Odezwałem się niesympatycznie.
- Ok, rozumiem, będziesz ruchał. – Co? Spojrzałem na wyświetlacz. Maratończyk.
- Bartek! Nie, nie. Po prostu, zadzwoniłeś, kiedy trzymałem telefon w ustach.
- Wiedziałem! Wiedziałem, że lubisz różne rzeczy trzymać w ustach.
- Pierdol się. Co tam?- Wbrew temu, jak wyglądała nasza rozmowa, Bartek był moim przyjacielem jeszcze z czasów licealnych.
- Przyjeżdżam z polecenia twojej matki, sprawdzić czy regularnie sprzątasz w mieszkaniu.
- Bardzo śmieszne.
- Z interesami przyjeżdżam i do rodziny. Wiec miło by było spotkać się, co?
- No pewnie, że miło. A kiedy?
- Co sądzisz o czwartku?
- Zaraz… w czwartek? Cholera. Na koncert Hey idę. – Wieki temu kupiłem bilet, o którym przypomniałem sobie podczas moich nadzwyczaj regularnych ostatnio porządków.
- Kurna, co wy macie z tym koncertem Hey?
- To znaczy?
- Moja kuzynka też na to idzie. I ma jeden wolny bilet, wiec tak jakby z nieba jej spadłem. Dzwoniłem do ciebie, by się jakoś od tego koncertu wymigać. Ale skoro idziesz…
- Co za problem, nie możemy spotkać się na i po koncercie?
- Skoro mówisz? I poznasz moją kuzynkę. Trochę nawiedzona, ale równa dziewczyna.
- Miałem nadzieję coś z tobą wychylić.
- Nie bój się! Ona ma łeb mocniejszy niż niejeden facet.
- Dobra, zgadamy się jeszcze.
            I tym sposobem, zjebane Walędrinki były choć trochę mniej zjebane. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz