poniedziałek, 2 kwietnia 2012

Rozdział 7. Jaskółka i ogrodnik cz. 3


Mój mózg jest gąbką. Gąbką nasiąkniętą alkoholem. Gąbką, która się rozszerza i naciska na czaszkę. Tak niewyobrażalnie naciska. A neurony  słuchając dubstepu tańczą hip-hop, electro boogie, polkę, krakowiaczka, kujawiaczka, następnie cha-chę i walca wiedeńskiego. Jednym słowem: kac grzechotnik. Do tej pory nie zdawałem sobie sprawy, że unoszenie powiek wywołuje taki hałas. Człowiek uczy się przez całe życie.
            Ale nie roztrząsajmy się nad moimi powiekami, przynajmniej na razie. Lepiej skoncentrujmy się na tym, co zarejestrowały czopki i pręciki. Swoją drogą, nie wiem, co za debil nazwał receptory w oczach czopkami i pręcikami. Toć to nic nie ma wspólnego z patrzałami. Szczerze? Kojarzy mi się wątpliwie z… Nieważne. Dryfujące myśli. A neurony tańczą. Trzymają się za swoje pieprzone synapsy i wykonują salta. Przeskoki. Quick stepy czy jive’y. 
            Oczy. Skup się na nich. Co widzisz? Sufit. Dobra odpowiedź. 10 punktów dla Gryffindoru. Okno. Jakie okno? Jak wół, jest okno. Ktoś pod moją nieobecność wmontował mi okno w sufit? Dlaczego? Ja się pytam, do cholery! Nade mną mieszka stara raszpla, nie chcę jej przez to okno oglądać. Zaraz, za oknem widzę chmury. I jakieś ptaszki. O nie! Ktoś zburzył wyższe piętra i dorobił mi okno w suficie! Ale ja nie wyrażam zgody!
            Puknij się w łeb, kretynie! Toż to nie twój sufit! Jezu, to nie mój sufit! Ukradli mi sufit. Ale mój sufit był taki mój. Przecież nikomu nie przeszkadzał i nie wadził. I…
            Jezus Maria! Nie jestem u siebie! To nie moje mieszkanie! Porwali mnie? Dla okupu? Zabiją mnie! Ja nic nie wiem! Ta trawa nie była moja. To Jacek! Powiem wam wszystko, tylko mnie nie zamykajcie! Nie chcę mieć penetracji odbytu przez współwięźniów!
            Coś mokrego skapnęło na moje ramię. Moje nagie ramię. Jestem nagi? Powoluśku odwróciłem głowę w stronę mokrej plamy.
-AAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAA!
            Nigdy w życiu bym nie pomyślał, że z takim kacem mogę poruszać się tak szybko. Leżałem w obcym wyrku z gołym facetem! Błyskawicznie podniosłem się do pozycji siedzącej i mocnym kopniakiem zwaliłem to coś z łóżka. Czyli penetracja została już dokonana?
            Ciało bezwładnie stoczyło się z mebla i wylądowało na podłodze. Jest źle. Jestem gdzieś, chuj wie gdzie, z facetem, z którym być może się przespałem i być może jest nieżywy? Co robić? Gdzie można szybko i tanio ukryć ciało?
            Omiotłem wzrokiem pokój. Na celę dla porwanego to to nie wyglądało. W sumie nawet całkiem ładnie był urządzony. Podstawowe meble w postaci szafy, małej komódki i szafki nocnej wyglądały na prawie nieużywane. Czyli jednak mam luksusowych porywaczy. Może nie będzie tak źle?
            Domniemany trup na szczęście okazał się żywy. Po czym poznałem? Po cichym i przeciągłym „khuuurwa”. Czyli zabójstwo możemy wykluczyć. Jak dobrze, nie pójdę do ciupy. Przynajmniej na razie.
            Ale zastanówmy się skąd się tu znalazłem? Ostatnie, co pamiętam to… Stworzenie świata. Bardziej prawdopodobne, że przypomnę sobie jak wyglądali Adam i Ewa, niż to, co się stało zanim zapadłem w sen.
             Neurony, do cholery, koniec salsy! Potargałem głowę. Co robiłem? Gdzie? Cokolwiek. Podobno, jak się zaraz po przebudzeniu spojrzy w okno, to zapomni się sen, który się śniło. A mi okno pozwoliło przypomnieć sobie, chociaż jeden szczegół. Co prawda wrona czy inny gapiszon to nie jaskółka, ale to wystarczyło bym przypomniał sobie Olgę idealnie zachowującą równowagę w tym całym barze.
            Ale co było potem? No tak, piłem. Dużo za dużo. Demonie jeden, szatanie, duszo przeklęta! Dlaczego kazałaś mi pić to świństwo. Ty bękarcie judaszowy, dlaczego kusiłaś mnie jakimś głupim zakładem? Zielony łbie, chodząca ironio, kwintesencjo drwiny.
            Drzwi uchyliły się z cichym skrzypnięciem.  W progu ukazał się posłaniec Lucyfera, we własnej osobie. Z tacką i dwiema szklaneczkami. Ogarnęła wzrokiem pokój. Zatrzymała się patrząc na mnie. Mimowolnie zasłoniłem się kołdrą, jak jakaś zawstydzona dziewica. W odpowiedzi Olga tylko uniosła brwi.
- Gdzie jest Bartek? – Czekając, aż poskładam litery w wyrazy, postawiła na komodzie dwie szklanki.
- Pod łóżkiem. - Zmrużyłem oczy, przybierając prawie inteligentny wyraz twarzy. Kojarzycie tę słynną minę Leosia DiCaprio w „Incepcji”? To coś w tym stylu. Przynajmniej w zamyśle. Jak wyszło naprawdę? Mam nadzieję, że nigdy nie będę musiał tego zobaczyć. – Gdzie jestem?
- W piekle… U mnie w domu. Niestety. Tu jest efferalgan czy coś tam. – Ogarnęła jeszcze raz wzrokiem łóżko. I Bartka. I mnie. Boję się nawet pomyśleć, jak wyglądaliśmy, bo sposób w jaki Olga na nas patrzyła…
- Zaraz… Zaraz. – Potarłem kark. – Ty… Ty nie masz kaca?
            Tylko uniosła brwi. A potem tradycyjnie wykrzywiła usta. I wyszła. A ja wstałem, starając się nie nadepnąć Bartka. Na szczęście nie było tak źle podejrzewałem. Przynajmniej byłem w spodniach. Wypiłem duszkiem napój leczniczy i zacząłem się rozglądać za resztą swojej garderoby.
            W międzyczasie Bartek podniósł się z podłogi. Dlaczego wszyscy wyglądali lepiej niż ja? A przynajmniej po ich zachowaniu nie było widać, że zostali przejechani przez walec drogowy? Pewnie dlatego, że byli na tyle mądrzy, by się nie zakładać. Albo byli wysłannikami piekieł.
-Było grubo, co? – Biegacz załyczył swój efferalgan.
- Ta. – Wcisnąłem dłonie w kieszenie. Ciuchów nie znalazłem. – Wiesz, nie chciałem cię zrzucić i …
            Urwę łeb tej cholerze! Co za szmata ustawia jakiś pojebany jazgot na cały regulator?
-Co to jest do jasnej ciasnej? – Umieram.
- Sądzę, że fiński punk rock. – Bartek całkiem spokojnie usiadł na łóżku. Pierdolony fiński punk rock!
- I ty to tak bez żadnej emocji znosisz? – Zaciskałem dłońmi zbolałe skronie. On tylko wzruszył ramionami.
- Twoja kuzynka jest…- chciałem powiedzieć „popierdolona”, ale jakby nie patrzeć, to jego rodzina. – Nie do końca normalna.
- Ale robi niewyobrażalnie dobre śniadania.
-Sounds fair. – Głośno westchnąłem zwieszając gałęzie. Już wiem, gdzie Bartek nauczył się pokory i anielskiej cierpliwości.
            Jazgot się powiększył, gdy Żmija weszła ponownie do pokoju niosąc gromadkę prania. Stanęła przy komodzie, położyła tam stosik, kubki odstawiła na szafkę nocną. Zaczęła rozdzielać przyniesione rzeczy na dwie kupki mrucząc pod nosem: dla Lola, dla DJ-a, dla Lola, dla DJ-a.  Potem odwróciła się i najpierw jednemu, potem drugiemu wręczyła przydział. Na ów przydział (przynajmniej w moim przypadku ) składały się: dwa duże ręczniki, podkoszulka, koszula i gacie. Popatrzyłem na nią zdziwiony. Bo z całą pewnością to nie były moje rzeczy.
- Nie dziękuj. Twoje przyodzianie jest trochę… nieświeże.
- Czyje to? – popatrzyłem na Bartka z nadzieją, że potwierdzi iż to jego własność.
- Mojego brata – Olga oparła dłoń na biodrze. Słusznie oczekiwała, że taka odpowiedź mnie nie zadowoli i będę drążył temat. Przecież nie będę chodził w czyichś gaciach! – Mój brat jest twojego wzrostu. Mniej więcej. Bartek jest za niski, by udostępniać ci jego ciuchy. Tak – tu zwróciła się do niego – pozwoliłam sobie grzebać w twojej walizce.
- A to?- Ująłem w dwa palce gustowne, czarne bokserki z napisem na środku tyłka: „Chodzą pogłoski, że jestem boski”. Ta żmijowata demonica uśmiechnęła się z satysfakcją.
- Nówka sztuka nie śmigana. – Widząc moją twarz, założyła ręce na piersi i parsknęła pogardliwie. – Za małe są na mojego brata. Miały być takim… mini motywatorem do chudnięcia. – I nie czekając na czyjąkolwiek reakcję ruszyła w stronę drzwi. – Acha. Łazienka jest zaraz na prawo.
            Świeży i pafnący czekałem aż Bartek będzie równie świeży i pafnący. Nie to, że bałem się łazić po domu Żmii jak mi się podoba. Do cholery jasnej, jak to wygląda? Najpierw piję ze swoją studentką, potem ona mnie upija, ląduję na noc w jej domu, a koniec końców ona kombinuje dla mnie ciuchy. I mówimy sobie na ty. Tak jakby, bo ja się raczej zwracam bezosobowo. Przynajmniej wtedy, gdy jestem trzeźwy (no, prawie). Mając do wyboru setki studentów, z którymi mógłbym przeżyć takie „przygody”, trafiło mi się właśnie z nią.
            Gdy schodziliśmy na dół miałem okazję trochę się rozejrzeć po domu. I dopiero wtedy przyszła mi do głowy myśl, że przecież Olga musi mieć rodziców. „Mamo, tato, to jest mój nauczyciel maty, co prawda zarzygany i ledwo stojący na nogach, ale luz. Krystian, poznaj moich kompletnie wyluzowanych rodziców, którym absolutnie nie przeszkadza, że sprowadzam pijanych, praktycznie obcych facetów do domu”
            Przestronny korytarz ozdobiony był rodzinnymi fotografiami. Tu zdjęcie ślubne, tu jakiś bachor, tu Olga z wymuszonym uśmiechem, tu jakaś uroczystość. Na półce stały jakieś puchary. Obok wisiały dyplomy. Coś w stylu ściany chwały, niech każdy ogląda i zazdrości. W kącie korytarza stała dzida. Tak dzida. Długi połyskujący kij zaopatrzony w srebrne ostrze i doczepioną do niego czerwoną kitę. Tak sobie stała oparta. Nie wisiała na ścianie jak jakieś trofeum. Dla mnie co najmniej dziwny sposób eksponowania ozdoby.
            Zasiedliśmy w ogromnej kuchni. W sumie miała metraż prawie jak moje mieszkanie. Co prawda była połączona z jadalnią, ale robiła mega wrażenie. Dla kogoś kto całe życie mieszka w blokach, ta przestrzeń była trochę onieśmielająca.
            Olga kręciła się przy kuchni. Niczym perfekcyjna pani domu przygotowywała śniadanie. Pomagał jej potężnie zbudowany osobnik z włosami za ramiona. Od tyłu przypominał Janosika. W istocie. Prawdopodobnie jej brat. Choć nie powiedziałbym, że mojego wzrostu, a wyższy. I fakt, tęższy ode mnie. Odwrócił się i podał mi rękę. Nie miał więcej niż 14- 15 lat.
            Zasiadłem z rozkoszą na krześle w części jadalnianej. Niestety tylko na chwilę. Bo przylazła dziewucha.
- A Bozia to rączek nie dała? Czy ja wyglądam na służącą?
            Pomagaliśmy jej w rozstawieniu wszystkiego na stole. A na sam widok tego „wszystkiego” aż poczułem, że od dawna nie jadłem. Tosty, jakieś wędliny, warzywka. Olaboga, nawet jajecznica z pomidorami i szczypiorkiem.
            Po upchnięciu kolejnego, przewchujwyśmienitego tosta zrozumiałem. To żarcie warte jest znoszenia fińskiego punk rocka, noszenia beznadziejnych gaci i późniejszych dziwnych sytuacji na uczelni. Na Boga, te tosty są tego warte.
            Gdy żołądki są pełne, to i humor się poprawia, dlatego atmosfera przy stole się rozluźniła. Co do staruszków, na szczęście nie mieli pojęcia, że nocuję sobie w ich domu. Bo aktualnie znajdowali się w Poznaniu na jakimśtam zjeździe.  Dlatego pozwoliłem sobie, dopytać się o szczegóły z wczorajszej nocy.
- Dzięki, że mnie przenocowałaś. – Burknąłem cicho pod nosem.
-Nie zrobiłam tego dla ciebie. Kłacznikow ma wystarczająco przerąbane z Packiem w szpitalu. Przecież on by wyłysiał, gdyby dowiedział się, że i drugiego asystenta szlag trafił.
- Nie mogłaś mnie chociaż ostawić do domu?
- Próbowałam – prawie krzyknęła. – Ale.. – Tu wstała i zaczęła naśladować kogoś kompletnie zalanego – to jesss pszeesieszzz tajemnisaa pajstfofa… Co mogłam zrobić? Wsadziłam dwa trupy do taksówki i przywiozłam tutaj. Żałowałam w momencie, gdy prawie zwaliłeś puchar mojego ojca. Potem było tylko gorzej. Ale w sumie czego można było się spodziewać po człowieku , który po pięciu latach studiów matematycznych i dwóch latach praktyki zawodowej na WUM-ie, nadal nie potrafi wyjaśnić co to jest moduł.
            Cudownie. Przeżuwając kolejny kęs nieba w gębie, pomyślałem nawet, że te epitety o pomiocie szatańskim są niesprawiedliwe. Bo w sumie przenocowała mnie, odziała, nakarmiła, napoiła. Miłosierna samarytanka, można by nawet rzec.
            To straszne, jak pyszne żarcie może zniekształcić osąd o człowieku. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz