czwartek, 9 sierpnia 2012

Rozdział 10. Nie zachowuj się jak Krystian cz. 5


 Znów mnie długo nie było. Ale przybywam. Tylko że na krótko, bo jakiekolwiek aktualizacje przewiduję dopiero na początku września albo jeszcze później.
Ten part spokojniejszy, Może nawet nudnawy. I pod koniec jedna taka tam scena, których chyba nie umiem pisać. Ale kij z tym. Indżoj ;)
A i jakby kto chciał zapoznać się z moim drugim, na razie raczkującym opowiadaniem to zapraszam pod ten adres:     http://but-home-is-nowhere.blogspot.com/


  A jednak spędziłem święta na wżeraniu taniego i ekspresowego jedzenia z Biedronki. W sumie nawet nie było takie złe. Podobnie jak filmy puszczane w telewizji. Choć oglądałem je już któryś raz. Wszystko zdawało się być lepsze niż siedzenie w Jaworznie. Pogrążyłem się w pewnego rodzaju marazmie. Przeleżałem na kanapie sobotę i niedzielę. Nawet nie pomyślałem o tym by sprzątnąć z podłogi przy meblu brudne szklanki i talerze. Niczego nie ruszałem. W pewnym momencie nawet zauważyłem, że nie chce mi się machnąć ręką, by odgonić muchę siedzącą mi na nosie. Powoli pokrywał mnie kurz.
         Pewnie spleśniałbym gdzieś tak w okolicach Poniedziałku, gdyby nie Róża. Choć w tamtym momencie nie byłem jej za to wdzięczny. Przeszkodziła mi w moim nurzaniu się w depresji. W moim pływaniu z rekinami zgryzoty. Po zderzeniu z górą lodową chciałem po prostu zatonąć. Ale nie. Musiał pojawić się na horyzoncie statek ratowniczy. Z wyjącą syreną w postaci mojego dzwoniącego telefonu. Rzuciła w moją stronę koło ratunkowe, zieloną słuchawkę, którą pochwyciłem. Nawet, jeśli zrobiłem to z dozą rożnych, skrajnych uczuć, od rezygnacji, po tęsknotę.
- Halo? – Zaskrzypiałem. Moja krtań zapomniała już przez te trzy dni, jak ma produkować głos.
- Cześć, jak po świętach? – Zapytała radośnie. Czy ona zawsze jest taka radosna, czy może nawąchała się za dużo kadzidła w kościele?
- Mhm. Jakoś.
- Och przestań, mógłbyś się choć trochę rozchmurzyć. Kiedy wracasz do stolicy?
- Jestem już w Warszawie.
- Naprawdę? Ojej, jak dobrze, bo bałam się, że mogłeś jeszcze być na Śląsku. W takim razie mam do ciebie biznes. Mógłbyś mnie odebrać jutro z gdańskiego?
- A co? Tak się stęskniłaś? – Troszkę się ożywiłem i nawet podniosłem do pozycji siedzącej.
- Mam kilka tobołów z domu i sama sobie z nimi nie poradzę. Pomożesz?
- Przecież wiesz.
- Przyjeżdżam po 17. Czekaj na mnie. Ach i jeszcze coś. Mógłbyś nocować u mnie? Bo Basia wraca dopiero w środę. Wynagrodzę ci to. Buziak i pa.
         Zaraz, co? Mój mózg nie do końca jeszcze jarzył. A tak, czyli mam się spotkać z Różą. I do tego mam u niej nocować. Wow. Byłem w lekkim szoku. Ale był to pozytywny szok. Który spowodował nawet skurcze mięśni twarzy, tak, że wyglądałem na prawie uśmiechniętego.
         Około piątej postawiłem swoje nogi odziane w trampki na dworcu gdańskim. Spotkanie z Rołz to dobra decyzja. Gdy rano wszedłem do łazienki, w pierwszej chwili myślałem, że ktoś obcy wlazł mi do mieszkania. Dopiero po chwili ogarnąłem, że to była tylko moja nieogolona morda w lustrze. Doprowadziłem się do stanu używalności, zjadłem coś, co jeszcze nie było do końca spleśniałe, spakowałem do plecaka czyste cichy, ręczniki i inne pierdoły denerwująco niezbędne w każdej sytuacji i ruszyłem w drogę.
         Pociąg zatoczył się na peron. Róża wysiadła. I wtedy uświadomiłem sobie, że mamy całkiem inne pojęcie na temat definicji „kilka tobołów”. Wyglądała gorzej niż przekupa na targu. Czy ona zabrała ze sobą cały dom, nie wyłączając ścian i dachu?
         Podszedłem do niej. Kiedy mnie zobaczyła, cisnęła na ziemię walizki i torby. Potem przytuliła się. No nie, rozumiem, że tęskniła, ale ja nie trawię takich łzawych pożegnań i powitań. Co ja, Humphrey Bogart czy co? Przestałem narzekać, gdy Róża wpiła się moje usta. Teraz lepiej.
            Po tym trochę przydługim powitaniu, zgarnąłem jej rzeczy i ruszyliśmy w stronę metra. Podczas podróży do jej mieszkania czekoladowooka streszczała mi swoje święta. Powinienem był się skręcić z zazdrości, ale było mi już wszystko jedno. To, że ona miała rodzinne i zabawne święta przestało mnie ruszać.
- Ale ty wyglądasz marnie. Jakbyś wcale nie był w domu, a w kopalni. – Powiedziała, gdy zamknęła drzwi do mieszkania. Połowę toreb zaniosła do kuchni i poczęła je rozpakowywać. – Idź do mojego pokoju, ja zaraz przyjdę.
            Polazłem i usiadłem na moim ulubionym miejscu – fotelu. Po chwili pojawiła się Rołz z talerzem wypełnionym po brzegi ciastem.
- Proszę. – Podała mi go.
            Wziąłem od niej łyżkę i spróbowałem pierwszego kawałka. Czegoś takiego trzeba mi było, po tych kilku dniach życia na zupkach z proszku. Cudowne. A to dopiero pierwszy rodzaj wypieku. Bo były tam najróżniejsze. Przekładańce, murzynki, w polewie czekoladowej, z nadzieniem śmietankowym, z posypką, z kruszonką, szarlotki. No tyć, nie umierać. Róża patrzyła na mnie uważnie, jakby czekała na mój werdykt.
- Boooskie – Wymruczałem oblizując dokładnie łyżeczkę.
- Mówiłam, że ci wynagrodzę? Sama je piekłam.
- Będziesz synową namber łan. Żadna mamuśka się nie przyczepi. – Wepchnąłem sobie do ust kolejny kawałek. Dopiero wyraz jej twarzy uświadomił mi, jaką palnąłem mądrość. – Znaczy… no wiesz… kiedyś, dla jakiegoś faceta. – Pogrążasz się, Kulig, pogrążasz. – Cudowne. - Wskazałem
łyżeczką jeden z kawałków. A potem wróciłem do konsumowania. Bo to wychodziło mi wyraźnie lepiej niż gadanie.
         Ogołociłem talerz zadziwiająco szybko. Z przyjemnym uczuciem zapełnienia umościłem się w fotelu. W tym czasie Róża rozpakowała resztę swoich rzeczy. Załączyła na laptopie jakąś muzykę. A potem wróciła na łóżko z talerzem muffinek.
- No nie, teraz mnie torturujesz – Wysapałem – Czemu wcześniej nie powiedziałaś, że masz muffinki?
- To chodź i weź je sobie.
- Jak zjem chociaż jedną to pęknę i pięknie udekoruję ci pokój flakami.
- Mój drogi, jestem na analityce medycznej i twoje flaki nie zrobią na mnie żadnego wrażenia. – Odparowała. A mnie nie pozostało nic innego niż przetoczyć się na łóżko i porwać z talerza jedną babeczkę. – A jak twoje święta?  Bo ja już wystarczająco o swoich się nagadałam. – Postawiła muffinki na szafce obok biurka.
         Przemieliłem w zębach ciasto z kawałkami czekolady. Przełknąłem.
- Beznadziejnie.
- Jejku. Dlaczego? – Spojrzała tymi swoimi czekoladowymi wielkimi oczyskami. Kot ze Shreka nie miał przy niej żadnych szans.
- Boo… bo nie lubię świąt. – Odburknąłem i bez żadnego ostrzeżenia ułożyłem głowę na jej kolanach. Przez chwilę kokosiłem się, by znaleźć najodpowiedniejszą pozycję.
         Róża nie kontynuowała rozmowy. Zamiast tego poczęła gładzić moje włosy. Cicho nuciła smęta, którego włączyła już wcześniej. Dopiero wtedy zwróciłem na niego uwagę. No, całkiem niezły ten smęt. Działał kojąco. I prosty tekst i miły dla ucha głos wokalisty. Wsłuchałem się w niego.

The clock at the table
Seems to enable me
To see the time that I have spent alone

Selfish is easy 
it's also completely free
But it's nothing if no one is there to share
All the good times all the bad times
Let me know

 - If I dive too deep, you'll pull me out, if I try to speak you'll hear me out.
If I get to weak you'll hold me close and tell me I'm fine – Róża zaśpiewała cicho razem w wokalistą.
Nigdy wcześniej nie zwróciłem uwagi, że ma taki miły głos. Poczułem się zrelaksowany. Jeżeli ta piosenka miała być trikiem, który miał mnie pobudzić do gadania, to był skuteczny. Zdałem sobie sprawę, że o mojej sytuacji w domu nie tylko muszę powiedzieć, ale że też CHCĘ to powiedzieć. Jej. Mimo tego, że ona prawdopodobnie niczego nie zrozumie.
Słowa same zaczęły płynąć. A ja czułem jakbym pozbywał się długo zalegającej we mnie trucizny. Jakbym wyrzucał coś, co tylko mi szkodziło. Aż byłem zdziwiony, czemu tak długo nosiłem to w sobie. Brak tego ciężaru był tak przyjemny. Byłem lekki, wolny i spokojny. Jak nowo narodzony.
Róża była szczerze przejęta moim wyznaniem. Patrzyła na mnie z jeszcze większą troską i uczuciem. Ale kiedy opowiadałem o tym bękarcie i jego wyczynach, była wstrząśnięta i wzburzona.
- Sprałeś na kwaśne jabłko swojego brata? Na ulicy? Z mojego powodu? Jesteś kompletnie…
- Zidiociały? – Podniosłem się z jej kolan.
- Fantastyczny. – Objęła mnie i zaczęła całować.
            To było niespodziewane. Ale przyjemne. Przyjemniejsze niż wywlekanie moich problemów z rodziną. A potem stało się namiętne. Prawie gotowałem się w środku, gdy nawzajem z coraz większą śmiałością badaliśmy dłońmi swoje ciała. Róża oswobodziła mnie ze swetra i powoli rozpinała kolejne guziki koszuli. Wsunąłem dłonie pod jej bluzkę. Nie protestowała. Błądziłem opuszkami palców po jej talii i brzuchu. Ona ściągnęła ze mnie koszulę i niedbale machnęła gdzieś daleko za siebie. Zsunęła swoje usta do mojej szyi i powoli całowała zagłębienie przy obojczyku. Pozwoliłem sobie na rozkoszowanie się tą chwilą. Zamknąłem oczy i… Kompletnie przeczyłem prawom fizyki. Od pasa w górę topniałem, od pasa w dół byłem całkowicie sztywny. Powstrzymałem chęć eksplozji i powróciłem do świata przytomnych. Mimo wszystko całkiem nieśmiało podsuwałem jej koszulkę coraz wyżej. Nieśmiałość nie wynikała z mojego braku doświadczenia, tylko z braku tak intensywnych scen razem z Rołz. Ale ona jednym ruchem zdjęła górną część swojej garderoby. Nareszcie! Moim oczom ukazały się dwie półkule rozmiar C, które niezwłocznie otoczyłem opieką moich dłoni i namiętnymi pocałunkami.
            Kiedy już myślałem, że pójdziemy na całość, kiedy o kości czaszki odbijały się w mojej głowie tyko dwa słowa: zjem cię, Róża nie pozwoliła mi rozpiąć rozporka jej spodni.
- Wystarczy – Westchnęła. Podniosła się do pozycji siedzącej.
- Nieee… Ja chcę jeszcze – Wyjęczałem pod nosem.
- Nie.
- Czemuu…?
- Bo nie.
            Zdzira. Przemknęło mi przez myśl. Popatrzyłem na nią. Minę miała wręcz srogą.
- Co stoi nam na przeszkodzie… - Zacząłem. Czy tej dziewczyny nikt nie nauczył, że w TAKIM momencie się NIE kończy?
- Domyśl się. – Założyła ręce na piersi, przez co te wspomniane uniosły się jeszcze do góry. Tęsknie na nie spojrzałem. Doprowadziłem się do kultury. To znaczy załączyłem mózg.
- Nie…. Ty chyba nie chcesz mi powiedzieć, że… - Uśmiechnąłem się głupkowato. – Że można tobą karmić smoki?
- Tak, jestem dziewicą, jeśli o to ci chodzi. – Podniosła z ziemi koszulę i rzuciła w moją stronę. – Ochłoń. – Spojrzała na mój napięty w pewnym miejscu spodeń.  – Idę się wykąpać.
            Zamknęła za sobą drzwi. Powstałem i naciągnąłem na grzbiet koszulę. Stanąłem przy parapecie. Dziewica. To one jeszcze istnieją? Gdzie ona się chowała, że z taką urodą nadal jest „nieruszona”.
            Powinienem się cieszyć. Moja własna, prywatna dziewica. Co? Żadna własna, ani prywatna! Nie! I lepiej by tą dziewicą pozostała! Może nie do końca życia, ale do momentu, w którym spotka faceta, który będzie jej warty. Który będzie miał do niej prawo i z którym powinna to zrobić. Tym mężczyzną zdecydowanie nie mogę być ja. Pierwszy raz powinien być wyjątkowy. Z kimś, kogo będzie się chciało miło wspominać przez resztę życia. Nie, ja nie mogłem być jej pierwszym facetem. Nie nadawałem się do tego. Znaczy podołałbym bez problemu, ale… Przecież my nie jesteśmy nawet ze sobą! My się nie kochamy, do jasnej cholery.
            W ogóle, w tym przypadku, brnięcie w seks, to tylko większe problemy. Seks oznaczałby większe zaangażowanie, pokazanie uczucia, jakby pieczętowanie czegoś. Ukoronowanie związku. Oczywiście mógłbym pójść z Różą do łóżka. Tylko boję się, że ona to będzie opacznie tłumaczyć. Że dla niej to będzie więcej niż tylko seks. Jakby zawieranie pewnej umowy. Co znów prowadzi do spętania mojej wolności. Zdecydowanie wolę być wolny. Bardziej niż zaspokojony fizycznie.
            Nie chcę jej w żaden sposób wykorzystać. Na razie nie powinienem się przejmować, bo nie zanosi się na to, że Róża chce szybko się pozbyć się swojej cnoty. 

****
Proszę o komenty, jak zwykle ;D

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz