Znów mnie długo nie było. Ale przybywam. Tylko że na krótko, bo jakiekolwiek aktualizacje przewiduję dopiero na początku września albo jeszcze później.
Ten part spokojniejszy, Może nawet nudnawy. I pod koniec jedna taka tam scena, których chyba nie umiem pisać. Ale kij z tym. Indżoj ;)
A i jakby kto chciał zapoznać się z moim drugim, na razie raczkującym opowiadaniem to zapraszam pod ten adres: http://but-home-is-nowhere.blogspot.com/
A
jednak spędziłem święta na wżeraniu taniego i ekspresowego jedzenia z
Biedronki. W sumie nawet nie było takie złe. Podobnie jak filmy puszczane w telewizji.
Choć oglądałem je już któryś raz. Wszystko zdawało się być lepsze niż siedzenie
w Jaworznie. Pogrążyłem się w pewnego rodzaju marazmie. Przeleżałem na kanapie
sobotę i niedzielę. Nawet nie pomyślałem o tym by sprzątnąć z podłogi przy
meblu brudne szklanki i talerze. Niczego nie ruszałem. W pewnym momencie nawet
zauważyłem, że nie chce mi się machnąć ręką, by odgonić muchę siedzącą mi na
nosie. Powoli pokrywał mnie kurz.
Pewnie
spleśniałbym gdzieś tak w okolicach Poniedziałku, gdyby nie Róża. Choć w tamtym
momencie nie byłem jej za to wdzięczny. Przeszkodziła mi w moim nurzaniu się w
depresji. W moim pływaniu z rekinami zgryzoty. Po zderzeniu z górą lodową
chciałem po prostu zatonąć. Ale nie. Musiał pojawić się na horyzoncie statek
ratowniczy. Z wyjącą syreną w postaci mojego dzwoniącego telefonu. Rzuciła w
moją stronę koło ratunkowe, zieloną słuchawkę, którą pochwyciłem. Nawet, jeśli
zrobiłem to z dozą rożnych, skrajnych uczuć, od rezygnacji, po tęsknotę.
- Halo? – Zaskrzypiałem. Moja krtań zapomniała
już przez te trzy dni, jak ma produkować głos.
- Cześć, jak po świętach? – Zapytała radośnie. Czy
ona zawsze jest taka radosna, czy może nawąchała się za dużo kadzidła w
kościele?
- Mhm. Jakoś.
- Och przestań, mógłbyś się choć trochę
rozchmurzyć. Kiedy wracasz do stolicy?
- Jestem już w Warszawie.
- Naprawdę? Ojej, jak dobrze, bo bałam się, że
mogłeś jeszcze być na Śląsku. W takim razie mam do ciebie biznes. Mógłbyś mnie
odebrać jutro z gdańskiego?
- A co? Tak się stęskniłaś? – Troszkę się
ożywiłem i nawet podniosłem do pozycji siedzącej.
- Mam kilka tobołów z domu i sama sobie z nimi
nie poradzę. Pomożesz?
- Przecież wiesz.
- Przyjeżdżam po 17. Czekaj na mnie. Ach i
jeszcze coś. Mógłbyś nocować u mnie? Bo Basia wraca dopiero w środę. Wynagrodzę
ci to. Buziak i pa.
Zaraz,
co? Mój mózg nie do końca jeszcze jarzył. A tak, czyli mam się spotkać z Różą. I
do tego mam u niej nocować. Wow. Byłem w lekkim szoku. Ale był to pozytywny
szok. Który spowodował nawet skurcze mięśni twarzy, tak, że wyglądałem na
prawie uśmiechniętego.
Około
piątej postawiłem swoje nogi odziane w trampki na dworcu gdańskim. Spotkanie z
Rołz to dobra decyzja. Gdy rano wszedłem do łazienki, w pierwszej chwili
myślałem, że ktoś obcy wlazł mi do mieszkania. Dopiero po chwili ogarnąłem, że
to była tylko moja nieogolona morda w lustrze. Doprowadziłem się do stanu używalności,
zjadłem coś, co jeszcze nie było do końca spleśniałe, spakowałem do plecaka
czyste cichy, ręczniki i inne pierdoły denerwująco niezbędne w każdej sytuacji
i ruszyłem w drogę.
Pociąg
zatoczył się na peron. Róża wysiadła. I wtedy uświadomiłem sobie, że mamy
całkiem inne pojęcie na temat definicji „kilka tobołów”. Wyglądała gorzej niż
przekupa na targu. Czy ona zabrała ze sobą cały dom, nie wyłączając ścian i
dachu?
Podszedłem
do niej. Kiedy mnie zobaczyła, cisnęła na ziemię walizki i torby. Potem
przytuliła się. No nie, rozumiem, że tęskniła, ale ja nie trawię takich łzawych
pożegnań i powitań. Co ja, Humphrey Bogart czy co? Przestałem narzekać, gdy
Róża wpiła się moje usta. Teraz lepiej.
Po tym trochę przydługim powitaniu,
zgarnąłem jej rzeczy i ruszyliśmy w stronę metra. Podczas podróży do jej
mieszkania czekoladowooka streszczała mi swoje święta. Powinienem był się skręcić
z zazdrości, ale było mi już wszystko jedno. To, że ona miała rodzinne i
zabawne święta przestało mnie ruszać.
- Ale ty wyglądasz
marnie. Jakbyś wcale nie był w domu, a w kopalni. – Powiedziała, gdy zamknęła
drzwi do mieszkania. Połowę toreb zaniosła do kuchni i poczęła je rozpakowywać.
– Idź do mojego pokoju, ja zaraz przyjdę.
Polazłem i usiadłem na moim
ulubionym miejscu – fotelu. Po chwili pojawiła się Rołz z talerzem wypełnionym po
brzegi ciastem.
- Proszę. – Podała mi
go.
Wziąłem od niej łyżkę i spróbowałem pierwszego
kawałka. Czegoś takiego trzeba mi było, po tych kilku dniach życia na zupkach z
proszku. Cudowne. A to dopiero pierwszy rodzaj wypieku. Bo były tam najróżniejsze.
Przekładańce, murzynki, w polewie czekoladowej, z nadzieniem śmietankowym, z
posypką, z kruszonką, szarlotki. No tyć, nie umierać. Róża patrzyła na mnie
uważnie, jakby czekała na mój werdykt.
- Boooskie –
Wymruczałem oblizując dokładnie łyżeczkę.
- Mówiłam, że ci
wynagrodzę? Sama je piekłam.
- Będziesz synową
namber łan. Żadna mamuśka się nie przyczepi. – Wepchnąłem sobie do ust kolejny
kawałek. Dopiero wyraz jej twarzy uświadomił mi, jaką palnąłem mądrość. –
Znaczy… no wiesz… kiedyś, dla jakiegoś faceta. – Pogrążasz się, Kulig,
pogrążasz. – Cudowne. - Wskazałem
łyżeczką jeden z kawałków. A potem wróciłem do konsumowania.
Bo to wychodziło mi wyraźnie lepiej niż gadanie.
Ogołociłem
talerz zadziwiająco szybko. Z przyjemnym uczuciem zapełnienia umościłem się w
fotelu. W tym czasie Róża rozpakowała resztę swoich rzeczy. Załączyła na laptopie
jakąś muzykę. A potem wróciła na łóżko z talerzem muffinek.
- No nie, teraz mnie torturujesz – Wysapałem – Czemu
wcześniej nie powiedziałaś, że masz muffinki?
- To chodź i weź je sobie.
- Jak zjem chociaż jedną to pęknę i pięknie
udekoruję ci pokój flakami.
- Mój drogi, jestem na analityce medycznej i
twoje flaki nie zrobią na mnie żadnego wrażenia. – Odparowała. A mnie nie
pozostało nic innego niż przetoczyć się na łóżko i porwać z talerza jedną
babeczkę. – A jak twoje święta? Bo ja już
wystarczająco o swoich się nagadałam. – Postawiła muffinki na szafce obok
biurka.
Przemieliłem
w zębach ciasto z kawałkami czekolady. Przełknąłem.
- Beznadziejnie.
- Jejku. Dlaczego? – Spojrzała tymi swoimi
czekoladowymi wielkimi oczyskami. Kot ze Shreka nie miał przy niej żadnych
szans.
- Boo… bo nie lubię świąt. – Odburknąłem i bez
żadnego ostrzeżenia ułożyłem głowę na jej kolanach. Przez chwilę kokosiłem się,
by znaleźć najodpowiedniejszą pozycję.
Róża
nie kontynuowała rozmowy. Zamiast tego poczęła gładzić moje włosy. Cicho nuciła smęta, którego włączyła już wcześniej. Dopiero wtedy zwróciłem na niego uwagę. No,
całkiem niezły ten smęt. Działał kojąco. I prosty tekst i miły dla ucha głos
wokalisty. Wsłuchałem się w niego.
The clock at the table
Seems to enable me
To see the time that I have spent alone
Selfish is easy
it's also completely free
But it's nothing if no one is there to share
All the good times all the bad times
Let me know
Seems to enable me
To see the time that I have spent alone
Selfish is easy
it's also completely free
But it's nothing if no one is there to share
All the good times all the bad times
Let me know
- If I dive too deep, you'll pull me
out, if I try to speak you'll hear me out.
If I get to weak you'll hold me close and tell me I'm fine – Róża zaśpiewała cicho razem w wokalistą.
If I get to weak you'll hold me close and tell me I'm fine – Róża zaśpiewała cicho razem w wokalistą.
Nigdy wcześniej nie zwróciłem uwagi, że ma taki miły głos. Poczułem
się zrelaksowany. Jeżeli ta piosenka miała być trikiem, który miał mnie
pobudzić do gadania, to był skuteczny. Zdałem sobie sprawę, że o mojej sytuacji
w domu nie tylko muszę powiedzieć, ale że też CHCĘ to powiedzieć. Jej. Mimo tego,
że ona prawdopodobnie niczego nie zrozumie.
Słowa same zaczęły płynąć. A ja czułem jakbym pozbywał się długo
zalegającej we mnie trucizny. Jakbym wyrzucał coś, co tylko mi szkodziło. Aż
byłem zdziwiony, czemu tak długo nosiłem to w sobie. Brak tego ciężaru był tak
przyjemny. Byłem lekki, wolny i spokojny. Jak nowo narodzony.
Róża była szczerze przejęta moim wyznaniem. Patrzyła na mnie z
jeszcze większą troską i uczuciem. Ale kiedy opowiadałem o tym bękarcie i jego wyczynach,
była wstrząśnięta i wzburzona.
- Sprałeś na
kwaśne jabłko swojego brata? Na ulicy? Z mojego powodu? Jesteś kompletnie…
- Zidiociały?
– Podniosłem się z jej kolan.
-
Fantastyczny. – Objęła mnie i zaczęła całować.
To było niespodziewane. Ale
przyjemne. Przyjemniejsze niż wywlekanie moich problemów z rodziną. A potem
stało się namiętne. Prawie gotowałem się w środku, gdy nawzajem z coraz większą
śmiałością badaliśmy dłońmi swoje ciała. Róża oswobodziła mnie ze swetra i
powoli rozpinała kolejne guziki koszuli. Wsunąłem dłonie pod jej bluzkę. Nie
protestowała. Błądziłem opuszkami palców po jej talii i brzuchu. Ona ściągnęła
ze mnie koszulę i niedbale machnęła gdzieś daleko za siebie. Zsunęła swoje usta
do mojej szyi i powoli całowała zagłębienie przy obojczyku. Pozwoliłem sobie na
rozkoszowanie się tą chwilą. Zamknąłem oczy i… Kompletnie przeczyłem prawom
fizyki. Od pasa w górę topniałem, od pasa w dół byłem całkowicie sztywny. Powstrzymałem
chęć eksplozji i powróciłem do świata przytomnych. Mimo wszystko całkiem
nieśmiało podsuwałem jej koszulkę coraz wyżej. Nieśmiałość nie wynikała z mojego
braku doświadczenia, tylko z braku tak intensywnych scen razem z Rołz. Ale ona
jednym ruchem zdjęła górną część swojej garderoby. Nareszcie! Moim oczom
ukazały się dwie półkule rozmiar C, które niezwłocznie otoczyłem opieką moich
dłoni i namiętnymi pocałunkami.
Kiedy już myślałem, że pójdziemy na
całość, kiedy o kości czaszki odbijały się w mojej głowie tyko dwa słowa: zjem
cię, Róża nie pozwoliła mi rozpiąć rozporka jej spodni.
- Wystarczy –
Westchnęła. Podniosła się do pozycji siedzącej.
- Nieee… Ja
chcę jeszcze – Wyjęczałem pod nosem.
- Nie.
- Czemuu…?
- Bo nie.
Zdzira. Przemknęło mi przez myśl. Popatrzyłem
na nią. Minę miała wręcz srogą.
- Co stoi nam
na przeszkodzie… - Zacząłem. Czy tej dziewczyny nikt nie nauczył, że w TAKIM
momencie się NIE kończy?
- Domyśl się.
– Założyła ręce na piersi, przez co te wspomniane uniosły się jeszcze do góry.
Tęsknie na nie spojrzałem. Doprowadziłem się do kultury. To znaczy załączyłem
mózg.
- Nie…. Ty
chyba nie chcesz mi powiedzieć, że… - Uśmiechnąłem się głupkowato. – Że można
tobą karmić smoki?
- Tak, jestem
dziewicą, jeśli o to ci chodzi. – Podniosła z ziemi koszulę i rzuciła w moją
stronę. – Ochłoń. – Spojrzała na mój napięty w pewnym miejscu spodeń. – Idę się wykąpać.
Zamknęła za sobą drzwi. Powstałem i
naciągnąłem na grzbiet koszulę. Stanąłem przy parapecie. Dziewica. To one
jeszcze istnieją? Gdzie ona się chowała, że z taką urodą nadal jest „nieruszona”.
Powinienem się cieszyć. Moja własna,
prywatna dziewica. Co? Żadna własna, ani prywatna! Nie! I lepiej by tą dziewicą
pozostała! Może nie do końca życia, ale do momentu, w którym spotka faceta,
który będzie jej warty. Który będzie miał do niej prawo i z którym powinna to
zrobić. Tym mężczyzną zdecydowanie nie mogę być ja. Pierwszy raz powinien być
wyjątkowy. Z kimś, kogo będzie się chciało miło wspominać przez resztę życia. Nie,
ja nie mogłem być jej pierwszym facetem. Nie nadawałem się do tego. Znaczy
podołałbym bez problemu, ale… Przecież my nie jesteśmy nawet ze sobą! My się
nie kochamy, do jasnej cholery.
W ogóle, w tym przypadku, brnięcie w
seks, to tylko większe problemy. Seks oznaczałby większe zaangażowanie,
pokazanie uczucia, jakby pieczętowanie czegoś. Ukoronowanie związku. Oczywiście
mógłbym pójść z Różą do łóżka. Tylko boję się, że ona to będzie opacznie
tłumaczyć. Że dla niej to będzie więcej niż tylko seks. Jakby zawieranie pewnej
umowy. Co znów prowadzi do spętania mojej wolności. Zdecydowanie wolę być
wolny. Bardziej niż zaspokojony fizycznie.
Nie chcę jej w żaden sposób
wykorzystać. Na razie nie powinienem się przejmować, bo nie zanosi się na to,
że Róża chce szybko się pozbyć się swojej cnoty.
****
Proszę o komenty, jak zwykle ;D
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz