środa, 1 lutego 2012

Rozdział 5. Stalker cz. 2


Od spoglądania na zegarek dostanę niedługo jakiegoś tiku i zwyrodnienia stawów. A po co nań zerkam? Bo siedzę w tej przeklętej pozytywce. Od pół godziny. I z każdą kolejną minutą zadaję sobie pytanie: co ja tutaj robię? A po chwili to pytanie się uogólnia. Co ja do kurwy nędzy robię? Umawiam się ze swoją studentką. Dlaczego? (zaznacz prawidłową odpowiedź). A) Bo jestem debilem; B) Bo jestem niemotą; C) Bo jestem skończonym zboczeńcem; D) Wszystkie odpowiedzi są prawidłowe.
            Jak miło, że Olmasz się spóźnia. To jakaś strategia? Spóźnię się, to w końcu mnie olejesz? Nic to. Jak dzisiaj nie przyjdzie, to przysięgam i wszystkim zgromadzonym w tej „kawiarence” (czyli kelnerce w przyciasnej bluzce, staruszkowi siorbiącemu głośno herbatę i szepczącej w kącie parce), że raz na zawsze będę mieć w moich zgrabnych czterech literach CAŁĄ Różę Olmasz. Tym bardziej, że nie ujrzę jej już nigdy więcej. Pane Havranek, to se ne wrati i takie tam.      
            Jeszcze 10 minut. Tylko dziesięć. Aż dziesięć. I potem wychodzę. Dopiję swoje cafe latte czy inne machiato. I wyjdę. Osiem.
            Cichy dzwoneczek przy drzwiach. Czy kawiarnie zawsze muszą być w niego wyposażone? Nie moja kawiarnia, not my bussines. Co nie zmienia faktu, że owo ciche dzwonienie spowodowała Róża.
            Jezu Chryste! I właśnie dlatego was nienawidzę. Tak, was kobiet. Nie zależy mi, umawiam się od niechcenia. By się odczepił. Ale odpierdolę się tak, że gałki oczne mu spłyną i wpadną do szeroko otwartej japy. Dlaczego do cholery tak robicie?
            Ona, ale jakby nie ona. Makijaż podkreślający czekoladowy odcień oczu, róż na policzkach, długie, ale nie sztucznie wyglądające rzęsy. I usta. Muśnięte błyszczykiem. I ta ogólna aura rusałki czy nimfy.
            Powstałem. Pomogłem zdjąć okrycie zewnętrzne (dla normalnych: płaszcz). Dziewczyno, zmiłuj się. Sukienka. Czerwona. Przed kolano. Oddychaj, oddychaj, nie pozwól, by krwiobieg się zmienił. Spokojnie, nie stawaj na baczność. Luz, pełen luz. Nie spinaj się, bo ci żyłka w dupie pęknie.
- Przepraszam, za spóźnienie. – Wydukała, zagarniając niesforny kosmyk za ucho. – Mam nadzieję, że nie…
            Tak, to ten „awkward” moment, gdy nie wiadomo jak się zwracać do rozmówcy. Pan? Krystian? Per ty?  Gogusiu napuszony?
- Pół godziny. Czekałem pół godziny. I mówmy sobie po prostu po imieniu.
            W odpowiedzi uśmiechnęła się blado. Przyszła kelnerka. Róża złożyła zamówienie. Oparłem się przedramionami o blat stolika. Olmasz natomiast oparła się o fotel, jakby odsuwając się ode mnie.
- Co tam u ciebie? Jak sesja?
- Po to się spotkaliśmy? – zapytała, odwracając wzrok.- By rozmawiać o sesji?
- Chciałem… - Zmrużyłem oczy.- Masz jakiś ciekawszy temat?
- Może tak. A… może nie. – Uśmiechnęła się szerzej, przygryzając wargi. I wcale nie wyglądało to fajnie. Wyglądało to jakby wstąpił w nią duch wiecznie ironizującej Olgi.
- Więc? – Uniosłem brwi.
- Więc. – Znowu odwróciła głowę. – To jakiś zakład?
- Zakład? – Zrobiłem minę jak przed zażyciem Rutinoscorbinu.
- Że.. Że wyrwiesz i zaliczysz jakąś studentkę. Nie łatwiej było wybrać Wiesznik? Albo jakąkolwiek inną, co gapi się na ciebie jak cielę na malowane wrota.
- Już sobie odpowiedziałaś na to pytanie. Jestem chyba za poważny, by nie powiedzieć za stary na takie zakłady.
- Skąd mogę to wiedzieć. Męska duma, honor czy jak tam to nazywacie może być urażona w wieku 29 jak i 109 lat. – Róża założyła ręce na piersi.
            Nigdy nie pojmę logiki kobiet. Zakładają czerwone sukienki, robią się na bóstwa, a potem oskarżają nas o bycie niewyżytymi samcami, którzy traktują zaliczanie lasek jako sport.
            Rozczaruję cię skarbie, takie zakłady robiłem w liceum, może na studiach. Teraz nie potrzebuję niczego nikomu udowadniać. A zwłaszcza tego, że potrafię zaciągnąć dziewczynę do łóżka. Co za wyczyn zdobywać coś, co samo ci podpełzło pod nogi?
- Skąd znasz mój wiek? – Nie ma to jak z subtelnością 10 tonowego słonia zmienić temat rozmowy.
- Baza danych lepsza niż kartoteka. I ogólnie dostępna. Facebook…
            Uśmiechnąłem się pod nosem. Czyli jednak szperamy coś na mój temat? Jakaś niezdrowa ciekawość?
- Szkoda, że w tej swojej bazie nie znalazłaś informacji na temat mojego stosunku do kobiet.
- Znalazłam. „Kobiety kłamią, ale mają piersi. Lubię piersi.”
            Odpadłem. Moja głowa z brzdękiem uderzyła blat stołu. Chłodząc sobie prawy policzek, nie zmieniając pozycji popatrzyłem na nią z dołu.
- Wszystkich traktujesz z taką śmiertelną powagą? I każdego tak prześwietlasz?
- Nie.
- Zacznijmy to jeszcze raz. – Westchnąłem głośno jak nadobna dziewica. Podniosłem wreszcie głowę, a ręce złożyłem jak do modlitwy. – Rozmawiajmy jak cywilizowani ludzie, a nie warczymy na siebie jak dzikusy. Hm? Ja Krystian, ty Róża?
- Tak to widzisz? Od 10 do 16 pan Kulig, a od 16 do 10 Krystian?
            Zabierzcie ją, bo zrobię jej krzywdę. Boże, daj mi cierpliwość, bo jak dasz mi siłę to ją zapierdolę. Czy ona to robiła specjalnie? Muszę ochłonąć.
            I ochłonąłem. Gdy niezdarna kelnerzyna mało  nie zabijając się o swoje obcasy, przyniosła zamówienie Róży. Tylko ogromna szkoda, że wylądowało na moim świeżo wypranym oliwkowym swetrze. Przeżułem przekleństwo w ustach. A potem drugie. Mój sweter. Kurwa, mój sweter!  Dziwewucha uciekła pozostawiając mnie z uroczą plamą na piersiach. Róża grzebała w swojej torebeczce. Wyciągnęła chusteczki i rzuciła na stolik. Patrzyłem na nie i miałem ochotę pierdolnąć wszystko w kąt. Pierdolnąłem. Głową. W blat. Znowu. Ale tym razem z grymasem cierpienia na twarzy.
- Kompletna porażka. – Szereg omyłek i niepowodzeń, jeden wielki Armagedon.
- Nie powinieneś tego zdjąć? –  Róża popatrzyła na mnie jak na niemotę. Brawo jesteś niemotą. Posłusze i bez słowa ściągnąłem sweter. Rzuciłem go byle jak na krzesełko obok.
            Czarne koszule są seksy? Bo taką właśnie miałem na sobie. A Olmasz zainteresowała się mną jakby bardziej. Na ułamek sekundy uniosła brew, jakbym zrobił na niej wrażenie. Spojrzała na mnie nie jak na nauczyciela, ale jak na faceta, który jej się podoba. Nie, nie myśl o tym. Spokojnie, żadnych wybujałych wyobrażeń. Krew płynie, normalnie. Normalnie mówię! Żadnej kumulacji w jakichkolwiek jamach ciała!
            Tym razem kelnerka przyniosła zamówienie i nawet udało jej się nie rozlać niczego.  Siedzieliśmy w ciszy. Róża delektowała się ogromną porcją gorącej czekolady z bitą śmietaną, od czasu do czasu czubkiem języka oblizując długą łyżeczkę. Umieram, ona robi to świadomie i z premedytacją. Chce, bym zszedł z tego świata jak najszybciej. Spokój… Jestem lotosem na gładkiej tafli jeziorka. Zen. Jin i Jang. Wdech i wydech. Wdech. I wydech.
- Okropne, nie? – Róża znów oblizała łyżkę.
- Co?
- To krępujące milczenie.
            Różo Olmasz, nie wiem co będzie najpierw. Czy ty mnie pierwsza zabijasz czy ja pierwszy ciebie zabiję. Dlaczego, do cholery jesteś osobą, którą w jednej chwili mam chęć rozpierdolić, a w drugiej… Przytulić? Pocałować? Mieć? Zamknąć w diamentowo- złotej klatce?
- Po tym można poznać kogoś wyjątkowego. Kiedy można zamknąć ryj i wspólnie sobie pomilczeć.
            Uśmiechnęła się. Oczywiście, że zrozumiała. Zrobiło się niesamowicie. Prawie jak wtedy po kinie. Choć teraz milczeliśmy. Wspólnie. Z uśmiechami satysfakcji na twarzach.
            Takie chwile są jak bańki mydlane. Subtelne, kolorowe i niszczone przez pospólstwo nie doceniające ich delikatności i piękna. Pospólstwem była Monika. Tak, ta Monika. Nie mam pojęcia, skąd się tu wzięła. Jest tyle knajp w Warszawie, a ona musiała koniecznie tutaj? A kysz, uciekaj duszo nieczysta!.
Zsunąłem się w fotelu, głupio wierząc, że może mnie nie zauważy. Róża obejrzała się, by zobaczyć co spowodowało moje nagłe zapadnięcie się w sobie. Taksowała wzrokiem najpierw Monikę, potem mnie. Z miną WTF?.




***
To jeszcze nie koniec męczonego rozdziału 5. Naprawdę jest męczony. Kurna jak to randki są denerwująco męczące. Nie mam bladego pojęcia, dlaczego fragment tekstu jest podkreślony na bialo. a Chuj z tym.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz