niedziela, 12 lutego 2012

Rozdział 6. 14 luty - Walędrinki cz.2


            Z sercem bijącym gdzieś między jelitem cienkim i grubym schodziłem po schodach. Ostatni raz tak się stresowałem… nawet nie pamiętam kiedy. Przed maturą? A może przed rozmową kwalifikacyjną? Nieważne. W każdym razie stres mnie zżerał tak niemiłosiernie, że sam nie miałem odwagi zeżreć czegokolwiek. A co było źródłem mojego zdenerwowania? No, boki zrywać! Pierwsze w tym semestrze ćwiczenia z grupą II pierwszorocznych analityków. Nie pytajcie kto mieszał w dzieleniu grup. Ale w tym semestrze matematyka została podzielona tylko na 2 grupy, a statystyka na 3, tak jak uprzednio. I z moim szczęściem w obydwu grupach była Róża. Ostatni raz widziałem ją wtedy, gdy zgwałciła mnie mentalnie.
            Szczerze mówiąc obawiałem się sam nie wiem czego. Przecież ona na pewno nie wyskoczy z jakąś głupotą czy coś. Bardziej się bałem swoich reakcji. A poza tym cholera jasna znowu muszę oglądać mordy Kruel i Dżaśka (który co gorsza, podobno na mnie leci). I inne małpy, które do tej pory miały zajęcia z Krzysiem lub Packiem. Nie oczekuję krzyków radości czy czegoś takiego.
            Raz kozie śmierć. Wyszedłem zza rogu w kierunku Sali Krauzego. Reakcje na twarzach zgromadzonych nie wróżyły niczego dobrego. Pewnie wszyscy spodziewali się Packa. Nikt im nie powiedział, że ów nieszczęśnik leży na OIOM-ie? Cudownie.
            Wpuszczam małpy do klatki. Całkiem sporo obcych twarzy, ale i one tylko obrazują rozczarowanie i irytację. Jedna taka co trochę, od biedy przypomina Dygant.  Tu druga taka.. jakaś. I jeszcze inna. Boże drogi, same praktycznie baby. Teraz papużki, nic się nie zmieniły.
 Gdy mijała mnie Róża, klamka nagle stała się niesamowicie interesująca. Nic nie myśl. Mur. Mur z cegieł. Mur z czerwonych cegieł. Duży mur z czerwonych cegieł A przy nim Olmasz w czerwonej sukience przed kolano. Czerwony jak cegła, rozgrzany jak piec. Muszę mieć, muszę ją mieć!
Kurwa! Mózgu!
Ja mam rączki tutaj!
Ochłoń. Jestem OAZĄ SPOKOJU… Pierdolonym, kurwa, zajebiście wyluzowanym kwiatem na tafli jeziora.
 Zamknąłem drzwi. No, to zaczynamy cyrk. Popatrzyłem na kretynów. Tak panoramicznie. Objąłem ich wzrokiem, strategicznie omijając miejsca zajmowane przez papużki. Jakoś tu trzeba do nich przemówić. Wsadziłem ręce do kieszeni, oparłem się tyłkiem o biurko i dałem popis swoich umiejętności przemawiania.
- Spotykamy się znowu w drugim semestrze. Co tu dużo mówić, będziemy zajmować się głównie całkami…
- Dlaczego nie mamy z Packiem? – Kruel, jak to dobrze wiedzieć, że cały czas jesteś w świetnej formie. Wkurzasz mnie tak samo jak poprzednio, a może nawet i bardziej.
- Z doktorem Packiem. Doktor niestety nie może w najbliższym czasie prowadzić zajęć.
- Dlaczego? – Wgryzałem się w gumę z myślą, że jest to tętnica szyjna tej królowej idiotek.
- Ponieważ- powiedziałem powoli- doktor Pacek miał poważny wypadek. Przechodzimy do całek. – Dodałem znacznie szybciej, widząc, że ta pokraka już otwierała dziób, by wtrącić swoje trzy grosze.
            Ale zanim zaczęliśmy sprawdziłem listę, by pokojarzyć nazwiska z mordami nowych małp, a przy okazji i starych. Ojejku, no nie każdy jest Krzysiem Kłacznikowem, który po pierwszym wykładzie zna nazwiska wszystkich. I który mijając na korytarzu studentów sprawia wrażenie, że ich zna, a przynajmniej potrafi dopasować nazwisko do mordy. Ja jeszcze nie osiągnąłem takiej perfekcji w tym. Przy nazwisku Róży zebrała mi się nagle ogromna gulała w gardle. Dlatego od dziś Róża to „Róża ekhm… hmm Olmasz”. Mam nadzieję, że to nie brzmiało dziwnie. Przynajmniej nie bardziej niż normalnie.
            Dzisiejsze zajęcia były chyba najgorsze od początku całego roku. Małpy nic, kompletnie nic nie umiały. Stare małpy znając moje miękkie serce żerowały na tym. Nowe próbowały coś zrobić same, ale nauczone doświadczeniem kolegów, szybko doszły do wprawy w wykorzystywaniu mnie.
            Hiciorem był Dżaśko. Zgodnie z radą Róży, przyjrzałem mu się. Jako jedyny wykazywał entuzjazm zarówno przy tablicy jak i siedząc w ławce. Nad wyraz często uśmiechał się i oblizywał wargi. Cholera, tu już robi się niebezpiecznie. Leci na mnie gejuch w ciasnym czarnym golfiku. Który, dodatkowo jest kompletnym kretynem i trzeba mu dyktować, co ma napisać, bo same podpowiedzi to za mało. Niech mnie misie na rowerach, jaki on jest głupi! Nawet nie potrafi poprawnie napisać tego, co mu dyktuję. Podałem mu ściereczkę, by wytarł te banialuki. I wtedy on zrobił coś, za co normalnie założyłbym mu dźwignię (jak umiem, to co mam żałować innym), ale że były to ćwiczenia to musiałem zachować  zimną krew. Choć tak naprawdę się we mnie gotowało.  Tak złapał tę jebaną ściereczkę, by móc otrzeć się swoją dłonią o moją. Nosz kurwasz! Róża miała rację. Dżaśko gdyby mógł, tu i teraz przyklękłby przede mną i dobrał się do mojego rozporka albo co gorsza rzuciłby się na mnie. Bo cholera jasna, był ode mnie wyższy. Jezu, i jeszcze przygryzł wargę!
            Odsunąłem się jak najdalej, przysiadłem na biurku i z daleka dyktowałem mu resztę. Nie jestem homofobem. Niech geje sobie żyją i zapinają w rzyć, ale niech nie próbują tego ze mną! Spojrzałem na resztę debili. Olga oczywiście obdarowała mnie ironicznym uśmieszkiem nr 12. Tym, który zdradzał:  zauważyłam to.  Potem, nie odrywając wzroku ode mnie, szturchnęła siedzącą przed nią panią Anię i szepnęła jej coś na ucho, tym razem ze żmijowatym uśmiechem. Żmijowata żmija.
            Ja dłużej tego nie zniese. Jak to dobrze, że matematyka jest tylko przez jeden rok. O Boże, zapomniałem o statystyce. Jutrzejszej. Zabijcie mnie. Dwa dni pod rząd Dżaśko, Kruel, Żmija i Róża. Zejdę z tego świata za jakieś kilka lat. Moja pikawa z pewnością tego nie wytrzyma. Nawet nie miałem pojęcia, że 2 godziny ćwiczeń mogą spowodować takie spustoszenie w mózgu.
            Wymodlony koniec nadszedł zbyt późno. Przy tablicy zdążyła jeszcze być Sroka. Ta co wygląda jak Dygant, w sensie ta aktorka. Ale przysięgam Niania Frania to przy Sroce całkiem rozgarnięta i logicznie myśląca baba. Bo Milenka nie dość, że reprezentuje poziom podobny do Dżaśka, to jeszcze się wykłóca i wkurza mnie jak Kruel. Normalnie co-co-co-combo!
- To na dzisiaj tyle. – Powiedziałem, zabierając się za wytarcie tablicy. Podczas gdy reszta się pakowała, by jak najszybciej opuścić klatkę, Róża podniosła się i ruszyła do biurka. Dziewczyno, nie odwalałaś przez całe ćwiczenia, to co teraz robisz?!
- Tak?- zapytałem.
- Czy mogę mieć do pana prośbę?- Uwierzcie, nie ma nic gorszego, niż dziewczyna, na którą lecisz, mówi do ciebie „pan”.- Mógłby pan dla mnie przygotować jakieś przykładowe całki do liczenia? Bo nie bardzo je rozumiem.
- Mogę je pani wytłumaczyć.- Spojrzałem wymownie na zegarek, dając znak, że mam czas. Pozostałe niedobitki opuściły salę.  Papużki też, po tym jak  Róża machnęła im ręką, na znak, że mają iść bez niej. Zostaliśmy sami. - Róża. – Popatrzyła na mnie wzrokiem „błagam, nie męcz mnie”. - Naprawdę, nic nie mogę poradzić na to, że Pacek miał wypadek.
- Ale ja cię o nic nie obwiniam. Powiedziałam, że lepiej będzie…
- Daj spokój…! – Syknąłem, żeby nie krzyknąć. Ręce wcisnąłem w kieszenie. – Nie widzisz tego? – Zmrużyłem oczy. Błagam, tylko nie zadaj idiotycznego „czego?”.
-  Widzę. I to mnie niepokoi.
            Parsknąłem śmiechem. Ale był to śmiech ze zdenerwowania i bezsilności. Westchnąłem kilka razy.
- Masz jeszcze jakieś zajęcia?
- Nie. Już skończyłam.
- To poczekaj na mnie. Wezmę płaszcz…
- I co jeszcze?- Nagle na mnie naskoczyła. – Mam czekać na swojego nauczyciela?
- To poczekaj na mnie na przystanku. – Jeżeli wolisz marznąć…
            Z sercem, tym razem w gardle, leciałem na przystanek. Nie miałem żadnej pewności, że ona tam będzie. Ale była. Uspokoiłem się trochę. Ale tylko trochę. Tyciusieńkę.
            W autobusie milczeliśmy. Co za maskarada. Ale równocześnie śmieszna sytuacja. Taka, która powoduje nagłe podskoczenie poziomu adrenaliny. Takie tajemnicze romanse… Nic tylko film o tym nakręcić.
            Po drugiej stronie Wisły, na Białołęce może nie było zbyt czarownie, ale z pewnością było o wiele mniejsze prawdopodobieństwo spotkanie jakiegoś studenta. To niespodziewane spotkanie (randka?) nauczyło mnie jednego.  A mianowicie, jeżeli chcę się pakować w cokolwiek z Różą to muszę zainwestować w porządne i cholernie wygodne buty. Ta dziewczyna wygrała chyba nogi na loterii. Założę się, że wiosną, będzie wracała z uniwerku na pieszo. Spacerek, który mi zgotowała poprzednim razem był tylko rozgrzewką do tego dzisiejszego. Jeżeli tak będą wyglądać nasze spotkania, to niedługo Korzeniowski będzie mógł mi buty czyścić. Bo będę mógł spokojnie wystartować na Igrzyskach.
            Ale nie myślcie, że było różowo albo w jakimkolwiek odcieniu, którym nie pogardziłaby sexy dmuchana chick. Bo tak właściwie tylko się sprzeczaliśmy. Tak, kłóciliśmy prawie że. Ta, nie ma to jak dobry start. A mimo wszystko moje napalenio-najaranie tylko wzrosło. Bo Róża, była tak cholernie inteligentna, a mnie to tak cholernie podniecało. Dobrze, że na dworze był taki mróz. Znaczy niedobrze, ale dobrze… Ech, mniejsza o to.
- Nieważne jakbyś się starał, nie możesz udawać, że niektórych rzeczy po prostu nie ma.
- Na przykład? – Zapytałem, gdy już stała na pierwszym stopniu schodów przy swoim bloku.
- Dziesięć lat! Tyle nas dzieli! To dużo!
- Powiedz to Łapickiemu – odparłem ze stoickim spokojem i całkowicie luzackim uśmieszkiem.
- Jesteś niemożliwy! – Tupnęła nogą. Mała dziewczynka. Mała Różyczka, brakowało jej tylko dwóch kucyków za uszami. To byłoby urocze. I te jej czerwone od mrozu policzki. Szybkim i zdecydowanym ruchem pozostawiłem na jednym z tych policzków odcisk moich ust. Zanim cokolwiek zdążyła mi zrobić odsunąłem się na bezpieczną odległość. Wyszczerzyłem się i wcisnąłem ręce do kieszeni.
- Do zobaczenia jutro. – Byłem z siebie cholernie dumny. – Wiesz dlaczego, prawda?
- Bo jutro jest statystyka? – Róża założyła ręce na piersi.
-Nie. Bo jutro są Walentynki – Spokojnie odwróciłem się i pomaszerowałem w stronę przystanku, pozostawiając Olmasz z szeroko otwartymi oczami. Wiem, jestem boski.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz