czwartek, 9 lutego 2012

Rozdział 6. 14 luty- Walędrinki cz. 1



         Dnia 29 stycznia bieżącego roku w Rzeczypospolitej Kuligowej została obalona władza. Zamachu stanu dokonała partia Pożądanie na czele z Członkiem. Poprzednia partia Rozsądek, razem z premierem Mózgiem i radą ministrów została deportowana chuj( znaczy miłościwie nam rządzący Członek)  wie gdzie. Aby zachować pozory demokracji  i nie dopuścić do masowych strajków, partia Pożądanie zawiązała koalicję z cetro-lewicową partią Fascynacja z prezesem partii Sercem.
- Nasz korespondent – Nerw Błędny. Nerwie, jakie zmiany zachodzą w społeczeństwie po tak niespodziewanej zmianie władzy?
- Pan Żołądek już zaczął odczuwać, że jest inaczej. Mówi coś o pojawieniu się małych szkodników, które utrudniają mu pracę. Łaskoczą go i nie pozwalają dobrze zapoczątkować procesu trawienia. Ponadto Gałki Oczne skarżą się, że dostały odgórne rozkazy, wypatrywania w tłumie osób, przedstawicielkę płci przeciwnej, dosyć niską, co bardzo utrudnia Oczom pracę. Uszy narzekają na podobny problem. Ogólnie można rzec, że nastał czas wiecznego niepokoju i dziwnego napięcia. Niestety miłościwie nam panujący przejął kontrolę nad gospodarką hormonalną. A jak w każdym kraju, kto ma gospodarkę w garści ten ma władzę. Pół biedy, gdy się wie jak odpowiednio tą gospodarką kierować. A pan Członek nie ma o tym bladego pojęcia. Podwzgórze znajdujące się poza granicami kraju, nie może ścierpieć tak nierozsądnego rządzenia jego dziełem.
         Czyli tak na poważnie. Jestem kompletnie najarany na Różę Olmasz! I nic, cholera jasna, nic nie mogę z tym zrobić! Myślę o niej bez ustanku, nie mogę się na niczym skupić (tak, na GRUBSZEJ SPRAWIE też nie mogę się odpowiednio skupić). Ja nie mogę jeść, nie mogę spać, czuję się zainfekowany jakimś cholernym choróbskiem.
         Doszło nawet do tego, że wziąłem się za sprzątanie mieszkania! A to znaczy, że zostałem doprowadzony do ostateczności! No dobra, mieszkanie WYMAGAŁO sprzątania. Mieszkałem sam i chciałem by tak pozostało. A nieznana forma życia w mojej lodówce była bliska wynalezienia koła. Trzeba było się jakoś z nią rozprawić. A kuchnia, była przy reszcie syfiarni najmniejszym problemem. Salon… ekhm, pokój dzienny też ujarzmiłem. Choć trochę to trwało. Szczotka do zamiatania plus zajebista muzyka płynąca z głośników równa się Krystian Kulig król rockowych solówek na gitarze. Zaprzestałem czynności dopiero, gdy zauważyłem snajpera (czyt. wścibską sąsiadę)  w oknie z segmentu obok .
         Wierzcie czy nie, sypialnia jest najgorszym pokojem do sprzątania. Już przyjemniejsze (o ile sprzątanie w ogóle można nazwać przyjemnym) jest czyszczenie porcelanowego tronu. Nawet jeśli potem jebczy się niemiłosiernie Domestosem® czy innym paskudztwem. A to dlatego jest przyjemniejsze, że żeby nie jebczyć jeszcze bardziej, w miarę szybko to sprzątasz. A sypialnia? Zawsze znajdziesz jakiś szpargał, którym zaczniesz się bawić albo który przywołuje masę wspomnień. Jakieś bazgroły na kartkach, albumy ze zdjęciami, jakieś bilety na koncerty czy chuj wie jeszcze co. Ogólnie jeden wielki pierdolnik, który szkoda wyrzucić, bo ma wartość sentymentalną. I jest też znakomitym magazynem kurzu i zajmowaczem miejsca w szafkach albo na półkach. I dlatego sprzątanie sypialni przeciąga się z godziny do kilku. Ale to też jeszcze nic. Innym elementem, który cholernie trudno sprzątnąć jest fotel. Tak, fotel. A może raczej to co się na nim znajduje. Bo u każdego normalnego człowieka fotel w sypialni pełni tylko jedną funkcję. I nie, nie jest to idealne miejsce do czytania książek (przecież i tak każdy czyta książki leżąc na łóżku). Fotel jest szafą. Szafą, na której znajdują się ubrania za brudne, by włożyć je do prawdziwej szafy i za czyste by wyrzucić je do kosza na pranie. Mój stos ciuchów mógłby spokojnie startować do księgi rekordów Guinnessa, jako najwyższa góra ubrań za czystych do prania i za brudnych do chowania do szafy. Czego ja tam nie znalazłem? Cholera! Moja koszula w niebiesko- czerwoną kratę! Szukałem jej z tysiąc razy i byłem pewien, że zostawiłem ją na Ślunsku podczas świąt. To oznacza, że trzeba jednak tę tymczasową górę zlikwidować.
         Sprzątanie jest dobre by odciągnąć choć na jakiś czas głowę od myślenia o kimś, o kim z pewnością nie powinienem myśleć. A przynajmniej nie w taki sposób jak myślę. Ale do ciężkiej cholery ile razy można sprzątać mieszkanie? Ten pomysł był dobry, ale tylko na jakiś czas. A potem co? Siedzisz na nowo odzyskanym fotelu i ślinisz się na myśl o zgrabnych nogach Róży albo dekolcie w serek, który optycznie powiększa jej krągłe piersi. A diabli by to wzięli!
         Znaczny wysiłek fizyczny też na coś tam daje. Zwłaszcza gdy gra się w kosza z innymi zapaleńcami, którzy są całkiem nieźli. Więc też trzeba być niezłym, a przynajmniej skupionym na grze.
         I rzut! Za 2 punkty. I kolejny. Czuję, że to mój dzień. Zdobyłem ze swoją drużyną przyzwoitą przewagę. Who’s the man?  Look at me, baby! High five! I jeszcze raz! Tak! Pięknie! Gdyby jeszcze tylko niektórzy doceniali moje koszykarskie skille. Nie! Cicho! Nie tutaj i nie teraz!
         Piłka, którą miałem zdobyć kolejne punkciory wyparowała mi z rąk! Jakim, kurwa cudem? Bezradnie rozejrzałem się dookoła. Jak to możliwe, że przeteleportowała się do rąk zawodnika drużyny przeciwnej, a chwilę później powędrowała do siatki naszego kosza?
- Dzięki Kriss, za podanie nam tak pięknej akcji na tacy- Jarek (?), ten, który właśnie zdobył 6 pieprzonych punktów, wyszczerzył zęby. Kurwa. To właśnie idealny przykład jak kobieta w jedną sekundę psuje przyjemność z całego meczu.
         Przegrana drużyna stawia wygranym piwo. Ta, pozbyłem się ostatniej drobnicy z portfela. Posiedzieliśmy, pogadaliśmy. Nawet konkretni faceci. Choć można by powiedzieć, że każdy z innej parafii. Od inżyniera, przez kucharzy, historyków, biznesmanów, po asystentów matematyki. Wstępnie umówiliśmy się na kolejny mecz za dwa tygodnie. Ciekawe czy  nie będę zawalony jakimiś beznadziejnymi poprawami beznadziejnych studentów farmacji i analityki medycznej.
         Wróciłem późnym wieczorem do domu. No dobra, wróciłem nocą do domu. To plus zmęczenie równa się szybkie zaśnięcie. Nic bardziej mylnego. Leżę na łóżku od godziny i nie mogę zasnąć. Myślę o niej cholera jasna całą noc!
         Mózgu, do jasnej ciasnej, daj spać!
         To już nie moja działka. Nie ja tu rządzę.
         A kto niby?
         Uniosłem głowę. Miłościwie nam panujący prężył się robiąc z kołdry namiot.
         Normalnie PKP. Pięknie, kurwa, pięknie.


***
Jak ja nienawidzę przerwy międzysemestralnej! Tak, wiem, że większość oskarża mnie w tym momencie o herezję. Ale nienawidzę, nie dlatego, że mam wolne. Chociaż w zaistniałej sytuacji nadmiar wolnego czasu powoduje u mnie kurwicę połączoną z chęcią przywalenia sobie w łeb młotkiem. Najlepiej tak bardzo mocno. A wracając do tematu, teoretycznie mam wolne, ale kurwa dwa dni w tygodniu muszę jechać przez to zasyfiałe miasto, by przez godzinę (!) posiedzieć na wydziale. Bo przecież mogłoby się zdarzyć, że jakiś pojebany student zamiast cieszyć się tygodniem wolnego będzie potrzebował konsultacji. A co jest w tym tak wkurwiającego? Ano to, że z mojego mieszkania aż na Banacha jadę dłużej niż siedzę w tej kanciapie.  Syberyjskie mrozy na dworze też wpływają na to, że jadąc 186 powtarzam sobie wierszyk. I bynajmniej nie jest to wierszyk o  sinusach i cosinusach. Tylko:  Na górze róże, fiołki na dole. Tak mi się nie chce, że ja pierdolę.

         W związku z powyższym teoretycznie mam wolne, ale muszę siedzieć w Warszawie. Ani pojechać na Ślunsk do domu ani gdziekolwiek indziej. A tą jebaną godzinę dyżuru w pracowni zazwyczaj przegaduję z Packiem, bo oczywiście żaden student się nie pojawi.
         Trochę mniejszy dyskomfort czuję jeżdżąc na te konsultacje w czasie sesji poprawkowej. Bo wtedy niektórzy się burzą, że jednak potrzebują konsultacji.
         Zachodzę do kanciapy, a tam co? Może raczej kto? Pudło, nie Róża. Przynajmniej nie tym razem. Ale ciepło. Jej przyjaciółeczka, papużeczka. Ta, Olga. Siedzi nad kawałkiem papieru. I próbuje coś urodzić. I chyba nic z tego. Widziałem jak się poddaje. Zrezygnowana podniosła się i oznajmiła Krzysiowi, że przyjdzie w czwartek na poprawkę. Ta. A czego się po takim leniu patentowanym spodziewać? Geniuszu na miarę Einsteina?
         Dopiero gdy wyszła, zauważyłem, że oprócz niej pisała jeszcze jedna osoba. Ale nie mojej grupy, toteż miałem ją co najmniej w poważaniu. Siadłem i pogrążyłem się w dyskusji z Packiem.
         Nie od dziś wiadomo, że to człowiek dziwny. Ale też cholernie mądry i mający jakieś zdanie na każdy temat. Nawet chińskiego się uczy. Z przejęciem coś mi tłumaczył, a ja siedziałem ciesząc ryja i przytakując mu. Tak naprawdę nie miałem zielonego pojęcia o co chodzi. A niech się chłopak wygada.
         Potem temat zszedł na politykę. Czego jak czego, ale polityki to nie lubię i wypowiadał się o niej nie będę. Krzysiu, Grzesiu, znajdźcie sobie jakiś ciekawszy temat do rozmowy.
- Ale uważam, że pani Olga podjęła dobrą taktykę. Zaliczyła dziś chemię, a na matematykę jeszcze ma czas.
         Srutututu, majtki z drutu. Obijała się przez całą przerwę międzysemestralną. I tyle, Krzysztof nie broń jej tylko dlatego, że dla ciebie jest szatańsko miła. Ciekawe, czy chociaż na poprawkę się nauczy?
         Na ogół nie jestem mściwy, jestem nawet zbyt delikatny dla niektórych. Ale moja sympatia się kończy, wraz z kolejnym ironicznym uśmieszkiem, którym Olga poczęstowała mnie na chwilę przed rozpoczęciem kolokwium poprawkowego. Nawet jeżeli na sali było całe mnóstwo kretynowatych studentów, to i tak wiedziałem, że ten uśmiech jest prosto do mnie. No, zobaczymy jak się popiszesz ironiczna mądralo.
         Pacek, cholero, gdzie jesteś? Jak mamy we dwóch poskromić tę bandę idiotów. Krzysztof zaczął się denerwować. Ale przecież musimy zacząć kolokwium. Rozdaliśmy prace. I zaczęło się. Trzygodzinne skupienie, by nie usnąć. A w moim przypadku, by nie myśleć o osobach, o których powinienem nie myśleć. Gdyby chociaż była jakaś mucha na suficie, którą można pośledzić. Ale nie, środek zimy to i much nie ma. Liczenie do nieskończoności tylko mnie usypia. Sen jest dobry. Ale nie teraz! Pobudka!
         Ktoś zapukał do drzwi. W szparze ukazała się okrąglutka twarz Śmaja. Dałem Kłacznikowowi znak, że wyjdę i dopytam się szefunia czego chce.
- Chodzi o Packa. – Powiedział, gdy wyszedłem na korytarz.
- Nie ma go. Pewnie nażarł się czegoś dziwnego w chińskiej restauracji i cierpi na rzadką chorobę z częstym wychodzeniem. – Odparłem z przekąsem.
- Chciałbym, żeby tak było. – Ton głosu Śmaja zaniepokoił mnie.
- Co się dzieje?
- Grzesiek miał wypadek. – Zamurowało mnie. – Bardzo poważny.
- Gdzie on teraz jest?
- Pewnie na bloku operacyjnym.
-Ale jak? W głowie mi to się zupełnie nie mieści! I co teraz będzie?
- Będziemy musieli to uzgodnić po tym kolokwium. Pacek prawdopodobnie nie wróci do końca semestru letniego.
           Z tępym wyrazem twarzy wróciłem do Sali. Czy to przez myśli o krojonym Packu, czy nagle zegarek dostał pierdolca, czas minął błyskawicznie. Nadal nie kontaktując, zebrałem od studentów ich wypociny. Potem zjawiliśmy się razem z Krzysztofem w kanciapie, gdzie Śmaj poprzydzielał nam grupy Packa. Dwa razy wiecej grup niż normalnie to się równa dwa razy więcej roboty i dwa razy więcej kolokwiów do sprawdzania. A na deser co? Grupa C. Z Różą Olmasz na czele. Dlaczego, o Matko Boska Granatowa, o Jezusie Brodaty i wszyscy święci! Dlaczego? A co z karmą? Jakie popełniłem w życiu grzechy, że los wylewa na mnie wiadro, nie, CYSTERNĘ rzygów i ekskrementów? 

****
Byłoby pewnie więcej, ale mój brat siedział u mnie całe bite 3 godziny, które przeznaczył na konwersację ze mną.
A to dopiero początek rozdziału, który nieoczekiwanie będzie dłuższy niż planowałam. I Hrabino, omawiany wątek nagłej choroby też się tu pojawi ;)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz