poniedziałek, 7 maja 2012

Rozdział 8. Uwolnić Krakena cz. 2


        

Uwaga. Zalecam przywdzianie kaloszy i płaszczy przeciwdeszczowych. Bo lukier będzie się lał z monitora litrami. Teraz może jeszcze nie, ale za niedługo na pewno. To z pewnością spowoduje takie mdłości, jakie ja mam
przed każdym kolokwium z maty.

***
     I ów cud się zdarzył. Drzwi na klatkę schodową stanęły przede mną otworem. Żadnego „halo” w domofonie. No dobra. Los mi sprzyja  i tak dalej. Zobaczym, co będzie później. Drugie wrota, tym razem do mieszkania, otwarły się. Bez żadnego czary mary, hokus pokus ani alohomora.
W progu stanęła Róża. Czy była taka blada, czy pobladła na mój widok, nie wiem. Ale wyglądała na osłabioną i zmęczoną. Może i była w mało reprezentatywnym wdzianku, ale i tak rozbudziła we mnie trochę ciepełka w brzuchu i tam, trochę niżej. Uspokój się, uczniaku. Ciemne włosy w lekkim nieładzie, niby aureola otaczają jej twarzyczkę i podkreślają  barwę oczu. Tfu! Tfu po stokroć! Sińce pod oczami, dresowe spodnie i zmarnowany wyraz twarzy! Tak dla równowagi. Bo od tej słodyczy, to aż się porzygam. Jaka Olmasz jest, każdy widzi, więc bez słodzenia i owijania w bawełnę.
Po tym, jak na mnie popatrzyła, prostym było, to nie mnie oczekiwała. A to ci niespodzianka.
- Co ty tu robisz? – Naskoczyła na mnie. Ja też się cieszę, że cię widzę. – Nie możesz tu być! Zaraz tu przyjdzie…
- Olga z notatkami z matematyki? – Pomachałem jej zeszytem, gdy wreszcie wdrapałem się na piętro, na którym mieszkała.
-Co? J-jak?
- A możemy porozmawiać w mieszkaniu?
            Widziałem jak się wahała. Przez dłuższą chwilę. Może nawet za długą. Ale potem cofnęła się i wpuściła mnie do środka.
            Przedpokój nie był duży, może nawet mniejszy niż w moim mieszkaniu. Powiesiłem na wieszaku kurtkę i ododziałem się z butów. Róża zaprowadziła mnie do swojego pokoju. Jak miło. Bo po niej równie dobrze mogłem się spodziewać rozmowy na klatce schodowej.
            Przepraszam, że pytam, ale czy to na pewno ta dziewczyna powoduje u mnie szybsze tętno?
            I nie tylko.
            Ty, tam na dole, zamknij się.
            Gdy zobaczyłem pokój, pomyślałem, że nie miałbym przeciwko spędzić w nim najbliższych kilku miesięcy. Jasnozielone ściany, gustowne mebelki (no, może trochę za wąskie łóżko), biblioteczka wypełniona książkami – wystarczył rzut okiem na kilka tytułów, a ja już zostałbym tu tylko dla nich. I fotel. Tak. Ten fotel stojący pod skosem w stosunku do ścian, to miejsce tylko dla mnie. On i ja. Zostaliśmy jakby dla siebie stworzeni. A kiedy posadziłem na nim swoje cztery litery byłem już pewien, że to przeznaczenie. Co prawda oprzeć się nie mogłem – fioletowo- zielone plecy mi na to nie pozwalały, ale to nie umniejszało mojego szczęścia.
            Z tego cudownego nastroju uniesienia, spowodowanego znalezieniem swojej drugiej połówki, wyrwała mnie oczywiście Olmasz. Nie musiała się nawet odzywać. Wystarczyło, że ciskała gromami, patrząc się na mnie. Oparła się o biurko, ręce skrzyżowała na piersi i patrzyła. Ta i pewnie myślała, że się tego przestraszę. Nic z tego. Przeżyłem noc w domu Żmii, to nic mi już nie straszne.
- Powiedz mi chociaż, co mam o tym myśleć! – Nagle wybuchła. – Zjawiasz się tu, ot tak, z zeszytem Olgi, jak gdyby nigdy nic. O Boże! Olga!
- To najlepsze, co można o niej powiedzieć.
- Skąd ona wie…
- To raczej twoja koleżanka…
- Sugerujesz… Sugerujesz… że jej powiedziałam? O nie nigdy w życiu, przecież to nie jest…
- Powód do dumy? A może to raczej powód do wstydu?
- Przestań! – Róża machnęła ręką w moim kierunku. Zaczęła krążyć po pokoju. – Ona mogła się domyślić. Ona nie jest…
- Taką idiotką jak myślę?
- Możesz mi się nie wcinać, w to co mówię? – Warknęła. Gdzieś daleko, daleko odpłynęła ta Róża, która wstydziła się ze mną rozmawiać. Teraz naskakiwała na mnie jakbyśmy byli równi sobie. Ale czyż nie jesteśmy właśnie równi? W odpowiedzi zacisnąłem tylko usta. – Jak na to zareagowała? Nigdy nie uwierzę, że po prostu podeszła i powiedziała: Wiem, że idziesz do Olmasz, masz zanieś to jej?
            Zaśmiałem się. Bo przecież właśnie tak było przed blokiem.
- Nie. – Dodałem, gdy już spoważniałem. – Trochę za woalką zakomunikowała mi, że mam uważać, i że mnie obserwuje.
- Zrobiła ci coś, tak? – To było właściwie pytanie retoryczne. Dziewczyna, prawie że w akcie rozpaczy, zakryła twarz dłońmi.
            Zastanawiałem się czy zabawić się w kapusia i pokazać jej siniaki. Z jednej trony to upokarzające, bo jak to to tak, kobieta mnie bije. Ale z drugiej, czemu nie? Nic tak nie działa na niezdecydowane niewiasty jak dobrze utrzymany mięsień prosty, poprzeczny i skośny brzucha. Nie wspominając już o zębatych przednich.
- Trochę…  Dlaczego nikt nigdy mi nie wspominał, że ta cholera trenuje machanie kijem?
- Nigdy nie mów o tym w ten sposób przy niej. To włócznia tai chi. Ale skąd ona miała włócznię przy sobie?
- To historia… jakby dziwna. – Skrzywiłem się. Róża tylko przewróciła oczami.
- Pokaż. Ale nic ci nie złamała, hę?
- Jak na razie nie. Co będzie później… wolę nie wiedzieć.
            Powstałem z fotela. Mój tyłek zaskomlał tęsknie. Ale cóż, mus to mus. Nie po to się chodziło na siłkę i kosza, by to boskie ciało ukrywać pod koszulą. Uwaga, będę aktorzył. Mina niczym bohater wojenny, gdy eksponuje swoje rany postrzałowe. Powolne rozpinanie koszuli niczym chippendales. Najpierw pokazałem klatę. Szkoda tylko, że Olmasz patrzyła wyłącznie na tego parszywego siniola. Później fioletowo – zielone plery.
- Matko Boska i wszyscy święci! Czyście poszaleli? Gdzie ty masz rozum, by podchodzić Oldze pod włócznię? Gdzie ona ma rozum, by lać swojego asystenta od matematyki? Gdzie JA  mam rozum by wpuszczać go do mieszkania? – Róża, zrezygnowana, opadła na łóżko. – Dobrze chociaż, że Baśka ma na drugą zmianę i nie musi tych cyrków oglądać. – Ja w międzyczasie zakryłem swoje niewątpliwe wdzięki. Łaski bez.
- Kim jest Baśka? – Uwielbiam takie odciąganie uwagi. Bo poprzednie zdanie bardzo mi się nie spodobało. Ale w pewien sposób doszliśmy do powodu mojej wizyty. Tak jakby.
- Moja współlokatorka. Uśmiałaby się, gdyby tego posłuchała. Ale nie odwracaj kota ogonem. – Olmasz podniosła się ponownie do pozycji półsiedzącej. – Co mamy z tym zrobić. Olga już wie. To już za dużo. Powinniśmy przerwać to póki jeszcze…
- Póki jeszcze co?
- Póki jeszcze jest łatwo. Póki do niczego nie doszło.
- A dojdzie?
- A sądzisz, że nie?
- A ty sadzisz, że tak?
- A niby po co jesteś tutaj?
            Abpf. Zapowietrzyłem się i mnie zatkało. No, to już wszystko rozumiem. Czyli godziny spacerów i rozmów to było jak obijanie grochem o ścianę? Bo znów jesteśmy w punkcie wyjścia i Róża myśli, że chcę ją tylko przelecieć. Ale czy aż tak bardzo się myli?
            Nie – mamrocze cicho Penis.
            Powinienem się na ciebie obrazić za samo pytanie – Oburzyło się Serce.
            Ale ty jesteś posrany – Podsumował Mózg.
            A idźcie do stu diabłów. Sam to załatwię.
-Ale ty jesteś uparta. – Usiadłem na swoim tronie i łokcie oparłem o kolana. – Gdyby tylko chodziło mi o zaliczenie studentki, uwierz mi, miałbym w czym wybierać. Gdyby chodziło tylko o seks, wystarczyłoby mi pójście do głupiego klubu. Ale tak nie jest. W tym wypadku. Spotykam dziewczynę, z którą mogę i chcę gadać dłużej niż przez pięć minut i miałbym ją tylko zaciągać do łóżka? Zastanów się trochę.
            Jej zacięty wyraz twarzy jakby znikł. Można by rzec nawet, że wyglądała na skruszoną. W końcu, moja droga, w końcu. Może nastąpi jakiś przełom?
- To cholernie ryzykowne. – Odezwała się po dłuższej chwili milczenia.
- Wiem. Ale nie sądzisz chyba, że zaraz wyciągnę telefon zadzwonię do Kruczyńskiego i zdam mu całą relację?
- Och, nie o to mi chodzi. Skoro Olga…
- Olga widzi i wie więcej, niż nam się wydaje.
- Niewątpliwie. Ale dziewczyny…
- Co z nimi?
- Nic. Sama to załatwię. Jakoś. Jutro najlepiej.
- Wracasz już jutro?
- Znów zmieniasz temat. – Róża wstała z łóżka. – Ale nie wyobrażaj sobie zbyt wiele.
- Nawet nie zamierzam. – Niebezpieczeństwo wyeliminowane? Można wyjść ze schronu? Uff.
- Może w końcu byś się na coś przydał, co? – Róża, która do tej pory stała do mnie tyłem i przeglądała zeszyt leżący na biurku, odwróciła się do mnie z uśmiechem zawierającym nutę figlarności. The way your smile lights up the room. Pierwsze, co mi przyszło na myśl.
- Na przykład.
- Tydzień temu obiecałeś mi, że wytłumaczysz mi te całki. Ja nadal czekam.
            Parsknąłem. Wróciła Róża z rozdwojeniem jaźni. Raz jędza, raz miła, że do rany przyłóż. A może nigdy nie odchodziła? Może zawsze była tą szaloną dziewuchą? W sumie to… pieprzyć to.
- Mam pytanie… - Powiedziała po godzinie ślęczenia nad całkami nieoznaczonymi.
- W związku z tym? – Końcówką długopisu wskazałem ostatni przykład.
- Nie. To trochę wścibskie. Ale… Co się stało z twoimi plecami?
- Dostałem przez nie kijem?
- Chodziło mi o te blizny na barkach i łopatkach. – Róża oblała się rumieńcem. Tak, tym, który powodował u mnie ogromne rozczulenie.
- A. To. – Całkowicie o tym zapomniałem. – To blizny po oparzeniach. Co z pewnością zdążyłaś zauważyć. – Dodałem szybko, widząc jej minę a’la Nicholas Cage „You don’t say”. – Kilka lat temu, kiedy jeszcze byłem studentem, w bloku,w którym wynajmowałem mieszkanie, wybuchł pożar. Powiedzmy, że chciałem zabawić się w herosa i pełen odwagi, co głupoty wszedłem do lokum, które zajęły płomienie. Hirołs ze mnie żaden, bo co prawda  uratowałem starowinkę, która tam została uziemiona, ale jakiś palący się zasłon spadł na mnie i troszkę poparzył. Tak więc niestety, możesz przeszukać moje szafy, lecz żadnego stroju Batmana, Spider-mana czy Kapitana Ameryki tam nie znajdziesz. – Wzruszyłem ramionami na koniec opowieści, dla podkreślenia, że to przecież było nic takiego.
            Dziewczyna uśmiechnęła się, oparła łokieć o biuro i wsparła dłonią głowę. Popatrzyła na mnie trochę rozmarzonym wzrokiem.
-Jesteś całkiem inny niż myślałam…
- A co myślałaś? –Przysunąłem bliżej krzesło.
- Nie chciałbyś wiedzieć – Uśmiechnęła się tym razem przepraszająco.
- Zadufany goguś?
- To jedno, z tych najlżejszych… Jestem okropna, prawda?
            Wy też uważacie, że to właśnie TEN moment? W takim razie, tak jak ja jesteście w błędzie. Róża NIE DAŁA mi się pocałować. Odsunęła się i odwróciła twarz w drugą stronę. Jeśli uważacie, że to koniec świata, to poczekajcie na jej wymówkę.
- Dopiero co wyleczyłam zapalenie płuc. Jestem chodzącą hodowlą bakterii.
            I co mam w tej sytuacji zrobić? A) Niczym męski brutal warknąć: nic mnie to nie obchodzi i rzucić się na nią. B) Z zaciśniętymi ustami zaakceptować jej decyzję.
Brutal ze mnie taki jak heros.
- Późno już.
- Tak.
            Na odchodnym powinienem ją pocałować w policzek? Czy tam też ma hodowlę bakterii?
- A może zostalibyśmy po prostu przyjaciółmi?
- Daj dziecku lizaka, a potem spróbuj odebrać…
- Och… Ale ja…
- Po prostu przemyśl to. – I zdecyduj się wreszcie, głupia psiocho.
 Nie czekając na jej reakcję wyszedłem z mieszkania. Bo jeszcze chwila i na głos powiedziałbym to o tej psiosze. Spalę się kiedyś za to w piekle. I pewnie nie będę tam sam. Tyle, że myśl o spędzeniu wiecznego potępienia z wiecznie niezdecydowaną Różą… Może to jest właśnie piekło?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz