Szczerze, to nie wiem, co myśleć o tym fragmencie. Ogólnie cały rozdział będzie jednym wielkim wyrwanym z codzienności strzępkiem. Czuję sie dziwnie. Może zaczynam robić z tego banalnego opowiadania moją prywatną terapię? A jeśli tak, to niech ktoś mądrze zdiagnozuje, co mi jest.
****
Jestem jakby lżejszy. Jakby żywszy.
Jakby po kilku energetykach. Bez wora pokutnego i różańca, które proponował mi
Bartek. Teraz rozumiem, co miał na myśli. Że siedziałem na dupie i smęciłem. I
że to nie daje żandego efektu. Ale teraz jestem jak akumulatorek po
naładowaniu. To w sumie trudno określić słowami. Budzę się i nie mam chęci mordu
od samego rana.
I nie, nie jest to jakieś tam
zakochanie. To bardziej satysfakcja. I ulga. Coś bardziej w stylu wewnętrznego
spełnienia i spokoju.
Wielkie mi rzeczy, bo pocałowałem
Różę, tak? To też nie tak. To komfort psychiczny. Więcej zyskuje na tym dusza,
o ile istnieje, niż ciało.
Co za bzdury. Ale to chyba prawda. I
niczego nie zmieniam w swoich postanowieniach. Nie rzucę się na kolana i nie
oświadczę się, tylko dlatego, że podoba mi się taki stan. O nie. W jakiś sposób
odzyskałem równowagę. Zupełnie jakby Mózg wrócił z zagranicy. Nie do końca, bo
fakt romansu (WTF? Romansu? To brzmi tak tanio. Lecz nie mam innego słowa) ze
studentką jest nie do przyjęcia. Przynajmniej dla niego. A może dla moralności?
Może to jest jedyna rzecz, która nas ogranicza?
Jestem w stanie permanentnego relaksu.
Uwierzcie mi to działa. Ciekawe tylko na jak długo. Bo coś mi mówi, że ten
spokój to tylko złudne wrażenie. A może wszystko w naszym życiu nam się wydaje.
Że tylko krążymy wokół tej jednej jedynej prawdy, ale jesteśmy mało precyzyjni
i dokładni. Może tylko nam się wydaje, że mieścimy się w przedziale ufności.
Może bierzemy za mały poziom istotności. Może nasze względne odchylenie
standardowe wynosi więcej niż 2%. Kluczowe jest słowo „względne”. Wszystko jest
względne. Czy kiedykolwiek poznamy ile nam brakuje do rzeczywistej wartości.
Nie ma to jak stać w korku na Rondzie
Wolnego Tybetu i w swoich przemyśleniach zawrzeć statystykę, filozofię oraz zahaczyć
w pewnym sensie o religię? I to tylko dlatego, że jakaś mała osóbka obdarzyła
mnie pocałunkiem niecałe dwa dni temu?
Cudowne właściwości czynności, która
dotyczy tylko ludzi. Nie tylko odchudza, poprawia humor, wzmacnia odporność,
ale też stymuluje do przemyśleń. Może to właśnie dzięki obślinianiu sobie
nawzajem warg osiągnęliśmy sukces ewolucyjny?
Stop. Wracam do lektury książki, bo
zaczynam pieprzyć gorzej niż po wódce. A trzeźwy jestem. Raczej. Chyba.
***
-Krystian?
- Mhm? – Mruknąłem, nie odrywając wzroku
od przykładowych zadań ze statystyki.
- Możesz to skserować dla Jerzego – Podniosłem wzrok znad schematu Bernouliego. Kłacznikow
trzymał ogromny plik papierów.
- Dobra.
Wziąłem
od Krzysztofa te papierzyska. Kłacznikow niosący takie coś sam wyglądał co najmniej
śmiesznie. Wiecie, gościu do wysokich nie należy. Co na tym wydziale, wcale do
dziwnego przypadku nie należy. Ja sam,
mierzący 185 cm wcale za wielkoluda się nie uważam, ale i tak góruję wśród tych
hobbitów. Krzysio z pół głowy ode mnie niższy, Grzesiek to prawie o głowę. Nie
wspominając już o dziekanie Kruczyńskim, od którego większość studentek jest
wyższa. Ale to tylko uwydatnia moją atrakcyjność. Wiecie, w takich konusach
konkurencji nie ma żadnej. To, że i tak
nie ma, to całkiem inna sprawa. Chyba,
że jakieś studentki wolą facetów po czterdziestce. Ale z drugiej strony…
Wydział farmaceutyczny jest tak ubogi w facetów. Bo nawet jeśli są, to takie
kryptogeje jak Dżaśko. Więc wiadomo. Lepszy niski Pacek czy Kulig w garści, niż
Ryan Gossling albo Leoś DiCaprio na dachu.
Ale
wracając z kolejnej podróży dookoła przemyśleń do matematycznej kanciapy. Zebrałem
się i poszedłem do kserokopiarki, stojącej na korytarzu, naprzeciwko punktu
oddawania i odbierania kurtek. Po atrium kręcili się studenci, pan cieć i
szatniarki. Obok ksero znajdowały się siedziska dla studentów.
Zacząłem
kserować. Praca to żmudna, powtarzalna i nudna. Zwłaszcza, że Śmaj miał jakieś
udziwnione wymagania względem tych kopii. Dlatego szło mi powoli. Ale przynajmniej
nie zajmowało mózgu w znacznym stopniu.
Usłyszałem
za plecami głośny wybuch śmiechu. Nikogo nie powinien on dziwić, bo
znajdowaliśmy się na zdominowanym przez słabszą (akurat) płeć wydziale.
Właścicielki śmiechu pozostawiły na siedziskach obok ksera swój majdan i
przemieściły się w celu oddania odzienia. Potem wróciły po swoje rzeczy.
- Masz te skany z organicznej? Wiesz,
skserowałabym je. – Czy to tylko ja mam takiego pecha czy to normalne, że nad
wyraz często spotyka się ludzi, których spotkać by się nie chciało? Już nawet
nie mówię o kogo chodzi, bo to aż zbyt oczywiste.
- Ale mi się długo z tym zejdzie. –
Sio!
- Nic nie szkodzi, mamy czas. – Żmija uśmiechnęła
się słodko i miło. A potem spoczęła na tych pseudopufach. I pogrążyła się w
rozmowie z resztą papużek.
- Gdzie Róża? – Nagle jedna z nich się
zreflektowała.
- W szpitalu. Załatwia jakieś
formalności. Ale niedługo będzie.
- No tak. Róża i nieobecność na
wykładzie. – Zaśmiała się pani Ania.
- Żebyś się jeszcze nie zdziwiła. –
Olga niby mówiła to obojętnym tonem, ale czaiła się za tym sugestia.
- Co masz na myśli? – Zapytała papużka
ustrojona w czerwony sweterek.
-Aureolka w głowę ją nie uciska. – Zodun
i te jej subtelności i zawiłości. – Pakuje się w coś nie do końca akceptowanego…
- Przerażasz mnie! – Wykrzyknęła ta
najwyższa. – Róża? Nie chce mi się wierzyć. Ona jest…
- Nieobliczalna.
-Ale o co dokładnie chodzi?! – Pani Ania
była już zirytowana.
- Chodzi o to, że ona może zostać
wywalona za to, że…
- No?! Mów! – Papużki prawie chórem
wymusiły kontynuację.
Przez
ułamek sekundy widziałem, że Olga się waha. Jak chyba nigdy. Ale jeżeli to
powie… Jeżeli to powie, to ukręcę łeb cholerze, spuszczę jad i ceremonialnie
popełnię seppuku. Jeżeli Żmija powie, że Róża i ja… Bo przecież oczywiste, że o
to właśnie jej chodzi. Za cóż innego mogą wywalić z uczelni najlepszą studentkę
na roku? Jak nie za romans (jak ja nienawidzę tego słowa) z wykładowcą tudzież
asystentem? Na razie o tym wiedzą cztery osoby. Lepiej niech tak zostanie.
W
jakimś tam stopniu mógłbym zrozumieć Olgę. Mówiąc papużkom o zachowaniu Róży i moim, znalazłaby w nich z
pewnością sojuszniczki, by wybić Olmasz to z głowy. Z drugiej strony, zapewne
Róża wymogła na niej obietnicę milczenia.
Zielonowłosa
podjęła decyzję. Przybrała bardzo autentyczną maskę i złośliwy uśmieszek.
- Mogą ją wywalić za to, że przeze
mnie nie nauczyła się wcale, a wcale na kolosa z analitycznej.
- Ciebie to nigdy nie można brać na
poważnie. – Najmniejsza papużka (znaczy się zaraz po nieobecnej Róży) prychnęła
i założyła ręce na piersi. Po chwili wszystkie znów wybuchły śmiechem.
Żmijo,
może wcale nie jesteś aż taka zła? No, dobra jesteś. Ale jestem ci wdzięczny.
Już drugi raz. Gdyby nie twój nakaz, że mam iść odprowadzić Różę, nie doznałbym
Nirvany. A teraz byłbym w dupie czarniejszej niż murzyńska. Afroamerykańska. Narażę
się na nadinterpretację, jeśli
stwierdzę, że Olga dała mi mimowolne przyzwolenie na to, co robię, przemilczając
prawdziwą przyczynę możliwego zakończenia przez Różę studiów wcześniej niż po 5
latach? Ona mnie nie znosi, ale mimo to nie próbuje rozwalić tego zanim będzie
za późno. O co w tym wszystkim chodzi?
- I z
czego to to się śmieje?
- Róża!
- Ty masz czapkę?! – Pani Ania zerwała
z Olmaszowej głowy MOJĄ czapkę. - Jak to się stało? – Przytuliła nowoprzybyłą
mocno.
- Zapalenie płuc? Muszę o siebie dbać.
- Nosząc MĘSKĄ czapkę? – Odezwała się
Olga, na powrót przybierając poważną maskę.
- A co za różnica? – Róża wzruszyła
ramionami.
Odpowiedź
Zodun utonęła w tysiącu pytań i przekrzykiwań reszty papużek, które nie
widziały Róży ponad tydzień. Po otrzymaniu zadowalających je odpowiedzi, trzy z
nich zadeklarowały potrzebę udania się do toalety.
Zostały tylko Róża i Olga. Ta druga, nie
marnując okazji i nie zważając na moją obecność syknęła w stronę koleżanki.
- Co ty odczyniasz?
- O czym ty mówisz? – A Żmija tylko
machnęła głową w moim kierunku. No tak, znowu się mnie pomija. Ale nie mogłem
nawet włączyć się w dyskusję. Pozostało mi tylko zachowanie Pokerface i pilnowanie,
by nie wybuchnąć.
- To jest już jakaś parodia. To nie
tak miało wyglądać. Myślałam, że te studia coś dla ciebie znaczą. Że dasz mu
kosza. Myślałam, że użyjesz mózgu. Pakujesz się po uszy w śmierdzące na
kilometr gówno.
- A kim ty niby jesteś, że mówisz mi
co mam robić?
- Ja próbuję cię bronić!
- Prosiłam cię o to? Co ty wiesz?
Wiecznie zgorzkniała i cyniczna. To Ty mnie w to popchnęłaś! To twoja wina!
- To moja wina… To. Moja. Wina.
Z twarzy Olgi odpadła ostatnia maska. Stała
się zupełnie bezbronna. Obdarta z pancerza. Za którym chowało się małe, samotne
dziecko. Z wyrazem twarzy, niczym wampir, który poczuł w swoim sercu osinowy
kołek.
Odrzuciła kserówki na pufa.
- Oddaj je Asi.
Byle
jak naciągnęła kurtkę. I wyszła.
A
my staliśmy oniemiali na korytarzu.
-To nie tak miało być… - Szepnęła
Róża. Ale nie do mnie. Ani też do nieobecnej już Olgi. Pchnęła te słowa jakby w
Wszechświat.
Ok, ładnie, pięknie... Ale dlaczego ja nie mam żadnych młodych wykładowców? Tzn są, ale z pewnością już po 30-tce i żonato-dzieciaci...
OdpowiedzUsuńDiagnoza: nieznana
Pisaj dalej, ja czytam :)
Wierz mi, młodzi wykładowcy to najgorsza rzecz jaka może się stać studentowi na studiach. A jeżeli jego przedmiotem wykładanym jest matematyka, to już w ogóle jest klęska ;P
Usuń