Krótko, bo krótko. Może coś jeszcze dodam. Teoretycznie jesteśmy już na półmetku, bo jak zapowiadałam, będzie 12 rozdziałów i epilog. To że rozdziały będą w chuj długie, to sprawa drugorzędna. Refleksji nie ma, za to pojawia się Róża, której będzie już tylko więcej. Tak, wiem, że jej nie lubicie, ja też jej nie lubię, ale jakby nie patrzeć Boski lubić ją musi. Toteż będzie.
***
Poniedziałki. Jak ja je uwielbiam. Jedyną ich
zaletą jest zaczynanie zajęć o 15. Wtedy mogę się zwlec z wyra w południe,
niespiesznie spakować, wziąć kąpiel, zapchać śniadaniem, pobudzić kofeinką.
Wolnym krokiem ruszyć na przystanek i delektować się widokiem tych wszystkich
posrańców, którzy już wracają z roboty.
Za
dwadzieścia trzecia minąłem pana ciecia i szatniarki. Kurturarnie wyjąłem słuchawki
z uszu, by tym tłumom witającym mnie odpowiedzieć „dzień dobry”.
Posiedziałem chwilę z Krzysiem. W odpowiedzi na
zadane pytanie, jak minął weekend, tylko się uśmiechnąłem. Gdyby teraz Chmaj
wpadł z alkomatem, nie jestem pewien czy w moim wydychanym powietrzu nie
zostało jeszcze z kilka promili. Bartek i ja. Jak za starych, dobrych czasów.
Tylko niech sobie nikt nie pomyśli, że za starych dobrych czasów uprawialiśmy
wyczynowo żulerkę. Nic z tych rzeczy. Nie jesteśmy z tych ludzi, co żeby się
dobrze bawić, muszą zachlać porządnie. Inna sprawa, że my bawiliśmy się trochę
inaczej niż aktualni studenci. W każdym razie, dawki, którą nam zaaplikowała
Olga na pewno nie przekroczyliśmy. Było tylko kulturalne wyjście na piwo. Ale
takie naprawdę kulturalne. Skończyło się tylko na trzech.
O trzeciej opuściłem kanciapę i zlazłem do
piwnicy, na jedyne tego dnia ćwiczenia z analitykami. Zastanawiam się, czy
istnieje tak długa przerwa, że mógłbym za nimi zatęsknić. To raczej niemożliwe.
Już samo oglądanie tych idiotycznych mordek mnie uszczęśliwia. W drugą stronę.
Ćwiczenia nie różniły się od poprzednich, ani
nawet od tych w pierwszym semestrze. Z wyjątkiem uszczuplonego o Różę
składu. Małpy chodziły do tablicy i się
produkowały. Jak zwykle. Tak jak zawsze Dżaśko machał łapkami, poprawiał
grzyweczkę i oblizywał usteczka. Miał przesłodką podkoszulkę w serek, która
odsłaniała jego wklęsłą klatę. Popełnił masę błędów i z przepraszającym
uśmieszkiem wycierał te głupoty. Nic nadzwyczajnego.
Żmija też nie błysnęła inteligencją. Stanęła przy
tablicy, zamachała zielonym łbem i dumnie oznajmiła: Nie mam ZIELONEGO pojęcia,
co z tym zrobić. Że niby to takie śmieszne? Ahaha. Nooo, już się turlam. Nowa
strategia? Zamiast podkulania ogonka, obnoszę się swoją głupotą? A nie prościej
byłoby po prostu pouczyć się dzień wcześniej? Boże, do kogo ja to mówię.
Za to zaskoczyła mnie Kruel. Bo się nauczyła.
Niechętnie musiałem to przed sobą przyznać. Cały przykład zrobiła sama, a nawet
podpowiadał tym, co jak ćwoki stali pod tablicą. Jestem w szoku. Ale to i tak
nie zmieniało sprawy, że jest kompletną idiotką. Bo za samo otwieranie paszczy
i wydawanie dźwięków, mógłbym ją zabić.
Reszta grupy, w mniejszym lub większym stopniu
opanowała rozwiązywanie całek poprzez podstawienie i przez części. Oczywiście z
mało chlubnymi wyjątkami ( czyt. Zodun i Dżaśko). Czyli można by powiedzieć, że
wykonałem swoją misję. W jakimś tam stopniu.
O słodka wolności! Przybywasz o 16.40 i pozwalasz
mi iść do domu. Szkoda tylko, że zostałaś znokautowana przez koalicję
Serce-Członek. Oznacza to, że tak jakby muszę chyba poukładać pewne sprawy. Bo
nawet jeśli chaos jest sprawiedliwy, to i tak muszę coś z nim zrobić. I nie
myślcie, że to takie proste. Bo niby czemu przez cały weekend nie odstępowałem
Maratończka nawet na krok? Bo dopóki byłem z nim, dopóty nie myślałem o tym
całym bajzlu. Chociaż wiedziałem, że wisi to nade mną jak miecz nas Damoklesem.
Może nie było to śmiertelne, jak wspomniany miecz, ale czaiło się na dnie
czaszki, na horyzoncie świadomości. Dyndało i machało. Trochę ostrzegawczo, a
trochę z groźbą: nie damy ci o sobie zapomnieć, masz nieuporządkowane sprawy,
nie damy ci spokoju.
W związku z powyższym, ułożyłem w głowie bida-plan.
Czemu tylko bida? Ano, bo ów plan miał
tylko dwa punkty. Pierwszy – iść do Róży do mieszkania ( nie ma to jak
podsłuchiwanie nigdy nie zamykających się papużek – stąd wiem, że Olmasz wyszła
już ze sprzitala). Drugi – Licz na urok osobisty i spontan. Bida, prawda? To
sami wymyślcie lepszy.
Gdy ujrzałem znajome już schody, odhaczyłem na
mentalnej liście punkt pierwszy. No i zaczęły się schody. Dosłownie i w
przenośni. Nagle zabrakło mi jaj.
Nosz rusz się wciśnij na domofonie to pieprzone
23 i czekaj aż odbierze.
Łatwo ci mówić, Mózgu. Czekaj, od kiedy ty się do
mnie odzywasz? Przecież strzeliłeś permanentnego focha?
Odpowiedzi już nie usłyszałem. Tak, najlepiej!
Wymądrzać się, kiedy nie ma się pojęcia o czym się mówi! A siedź cicho!
Toczyłem ze sobą mentalną walkę. Akurat gdy wymierzałem mocnego prawego
sierpniowego w swoje oko ( Choć do perfekcji Nortona, duuużo mi jeszcze
brakuje), usłyszałem znajomy głos. Głos, który poznam na końcu świata albo
jeszcze dalej. I nie dlatego, że jest drogi memu sercu. Bynajmniej. Pytanie za
sto punktów. Kto to? Bing, bing, bing, bingo! Tak jest! To Olga! Pan Ryszard
odpowiedział poprawnie na pytanie za milion złotych. Już niedługo dzień bez tej
Żmii będzie świętem narodowym. Czego ona tu jeszcze chce? I co ona tam nadaje?
A nadaje co najmniej tak głośno jak ten jej pierdolony fiński punk rock.
- Mówisz
Hrabino, że widziałaś dziś Boskiego Lola? No popatrz, ja też go widziałam.
Przez całe półtorej godziny go widziałam. Tak się nawidziałam, że na miesiąc mi
starczy. Ale los obdarzył mnie takim szczęściem, że widuję go dwa dni pod rząd.
Co mówisz? Że jest przystojny? To chyba w ciemnym zaułku jak stoi tyłem. Albo w
twarzowej torbie papierowej na łbie. Co z tego, że ma całkiem apetyczny
tyłeczek, kiedy reszta jest do bani? Wiesz co? Muszę kończyć. Dochodzę do
mieszkania Róży, notatki z maty jej niosę. No papa.
Cudownie.
Czyli jedno wielki gówno. Ale w sumie mogę pójść do Róży kiedy indziej. Tylko
jak tu się wyjść po angielsku? Żadnego drzewa, by się za nim schować, bieganiem
tylko zwrócę na siebie uwagę. A może jak będę rżnął głupa i patrzył się w
niebo, to Olga minie mnie obojętnie? Tak, wiem, jestem wyjątkowo pomysłowy.
Zadarłem
łeb do góry i patrzyłem na blok. Po kolei na okna. A w duchu marzyłem, by Żmija
szybko przemknęła obok mnie. Jest szansa? Jest.. Jeszcze trzy kroki i wejdzie
na schody. A potem to już tylko odkręcić się i wrócić do mieszkania. Zachciało
mi się odwiedzin, cholera jasna. To dostałem.
No
idź, idź! Czego zwalniasz? Hop na schody i spierdalaj.
- Lecz cicho! Co za blask strzelił tam z okna!
Ono jest wschodem, a Róża jest słońcem!*
Zrobiłem
oczy jak pińć złoty, a Olga nie przerywała swojego przedstawienia.
- Krystian, czemuż ty jesteś Krystian! –
Powiedziała delikatnym, subtelnym głosem, całkiem udanie imitując głos Róży.
Złożyła ręce i usta w dzióbek, a potem zatrzepotała rzęsami. By już po chwili
ponownie stać się Żmiją. – Powinnam się spodziewać, że spotkam cię tutaj. Och,
ja głupia. – Wyjęła z torby jakiś zeszyt i wyciągnęła rękę z nim w moją stronę.
– Masz. Trzeba było jakoś zakomunikować, że do niej zmierzasz to nie fatygowałabym
się aż na Białołękę.
- Co?
- Nie co, tylko masz i daj jej to. Wyobraź sobie,
że Białołęka nie leży po drodze na Wolę. Tylko gołąbeczki nie gRuchajcie za głośno.
– Zadowolona ze swojego słownego żartu Olga odkręciła się na pięcie i ruszyła w
stronę przystanku.
A mi
nie pozostało nic innego jak wejść po tych schodach, nacisnąć 2 i 3. I czekać na
cud.
* To oczywista z "Alfa Romeo" najsłynniejszego dzieła Szekspira.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz