środa, 13 czerwca 2012

Rozdział 9. I weź tu nadąż cz. 4

Obiecany part. Dlatego krótki. A i tak zmobilizowany przez pewną aktorkę, która swoim smsem obudziła mnie o 10.30. Inaczej dalej brnęłabym w naprawdę głupi sen. A tak, to macie, co chcecie. Za jakość nie odpowiadam ^^


***

           Kampanię przepraszającą uważam oficjalnie za rozpoczętą. Tylko co z tego. Każda moja próba kontaktu z Różą jest przez nią kompletnie ignorowana. Co więcej! Na ćwiczeniach ignoruje mnie tak samo! Dobrze chociaż, że łaskawie do tablicy podchodzi. Nawet nie spojrzała na kolokwium, które położyłem na jej ławce. Hrabianka wielka się znalazła! A wypchaj się!
            Mam przecież na głowie inne zmartwienia. Muszę ułożyć dla analityków kolosa ze statystyki, przygotować przykłady dla farmacji, odwiedzić Packa w szpitalu. Czy najzwyczajniej w świecie posprzątać w mieszkaniu i zrobić zakupy. I spotykam się z debilami na kulturalnej degustacji piwa.
- A gdzie Jacek? – Zapytałem, widząc, że do mojego stolika podszedł jedynie Robert.
- Musimy wybaczyć mu tę nieobecność, bo ma randkę ze swoją… jak jej tam  było? Karolina?
- Jara się nią jak Joanna D’Arc na stosie.
- A ja tam uważam, że ona powoli zaciska sidła wokół niego. A taki był z niego porządny człowiek. I laski wyrywał i na piwo wyskoczył.
- Mówisz o nim jakby umarł.
- A tak nie jest? – Robert spojrzał na mnie wymownie. – I ty też uważaj. Jak nic, jednemu i  drugiemu założą obrożę na palec i rozkażą się ustatkować.
- Przesadzasz. Dopóki Róża jest sfoszona, dopóty jestem wolny. A na wybaczenie mi tej zniewagi na razie się nie zanosi. – Zasiorbnąłem piwa. Piwa z prawdziwego zdarzenia, a nie barwionej wody. Robert popatrzył na mnie, jakby nie było już dla mnie żadnego ratunku ani pomocy. Wyprowadziłem go z błędu. – Co tak na mnie patrzysz? Daj spokój, naprawdę myślisz, że dam się zaobrączkować? Proszę cię, Róża nie jest na poważnie. Ja z nią? O nie, mój drogi! Ja w przeciwieństwie do Jacka nie wpadłem po uszy.
- Wiesz, że tylko winny się tłumaczy? – Mój towarzysz rozejrzał się po Sali. Nie znalazłszy obiektu, na którym można zawiesić oko, z powrotem popatrzył na mnie.
- Mylisz się. Mówię ci tylko jak wygląda sytuacja. To, że się z nią spotykam nic nie znaczy. Zachowujesz się jakbyś mnie nie znał.
- Może jestem przewrażliwiony. Ale nie chcę któregoś dnia znaleźć w swojej skrzynce pocztowej dwóch zaproszeń na śluby.
- Robert naprawdę pieprzysz androny. Jacek umawia się ze swoją dziewuchą z 2 miesiące, ja z Różą z miesiąc. Po takim czasie NIKT nie bierze ze sobą ślubu. Poza tym patrz. - Wyciągłem telefon, wystukałem numer Rołz. – Nawet nie odbierze. – Przystawiłem komórkę do ucha, by dla czystej formalności pogadać z jej pocztą głosową.
- Halo? – usłyszałem w słuchawce. W głębokim szoku nie byłem w stanie wydukać nawet słowa.
- Cześć, co robisz.- Ogarnąłem się i zagadałem jak gdyby nigdy nic.
- Uczę się ze statystyki, żeby mieć MAKSA. Zadowolony? Tylko mam jeden problem.
- Jaki?
- Bo uczę się razem z Olgą. A to peszek, co? Co teraz z tym zrobisz? Przecież nie powinnam zadawać się z nią, prawda?
- Przestaniesz w końcu?
- Nie. Mogłeś nie zaczynać. Masz teraz za swoje.
- Zachowujesz się, jakbym ci matkę naleśnikiem zabił! – Włączył mi się tryb monologu. Skoro już mnie dopuściła do słowa, chciałem sobie ulżyć. Bo mi się należało!
            Ta. Jedyną odpowiedzią, na mój jakże wyszukany tekst było biip biip.
- Tak, olej mnie chamsko! – Warknąłem, patrząc się na wyświetlacz. – Widzisz? – Podniosłem swój wzrok na Roberta.
- Żuraw i czapla, hę?
- Chyba chciałeś powiedzieć idiota i gówniara.
- To pasuje zdecydowanie bardziej. – Konorski uniósł kufel, niby w geście toastu i upił prawie połowę.

***

            Zgodnie z radą wiecznie nieobecnego, usidlonego nie-singla Jacka Wierzechy pofatygowałem się ósmego marca pod Różany blok. Dzierżąc w łapie pokaźny bukiet róż.
 Jakie to posrane, że kwiaciarka dłużej zastanawiała się jaki wybrać kolor tychże kwiatów, niż robiła bukiet. Bo przecież czerwień to niechybnie miłość. Czyli dla mnie odpada. Biały niewinność. Że co? Też nie. Fioletowy. Rozstanie. Aha. Następne proszę. Róż. Różowe róże dla Róży. Chyba zbyt banalne. No i różowe to niby przyjaźń, namiętność i coś tam jeszcze. Nie. Żółte? Nienawiść. Teoretycznie mógłby być, ale… Nie no, bez przesady. Czyli zostały mi pomarańczowe. Radość, nadzieja. Niech tam będzie.
Więc wracając. Stoję jak ten ułan pod okienkiem i czekam aż Rołz wróci z zajęć z pierwszej pomocy. Nie, że znam jej rozkład zajęć na pamięć. Tylko jakoś tak pamiętałem, że w czwartki miała te właśnie ćwiczenia.
O, lezie. Powoli, bo powoli, ale jakoś tam drepcze. Jak zawsze ze słuchawkami w uszach. Nerwowo przygładziłem włos. I zdałem sobie sprawę, że nie przygotowałem żadnej nadzwyczajnej  przemowy. Oby te, wcale drogie kwiaty zrobiły za mnie całą robotę.
Olmasz wreszcie mnie dojrzała. Zwolniła kroku i wyjęła z uszu słuchawki. Popatrzyła na mnie zaciekawionym wzrokiem.
- Cześć. Może warto było by w końcu porozmawiać?
- A te kwiaty,  to tak przez przypadek znalazły ci się w dłoniach?
            Wzruszyłem ramionami.
- Taka mało subtelna forma łapówki? Bardzo pomysłowe. Róże dla Róży. – Już widziałem, że coś jej nie pasuje. Czy ona cierpi na permanentnego PMSa? O co, do kurwy nędzy, chodzi? Staram się? Staram! Wyrzucam kasę na pieprzonego badyla? Wyrzucam! A ona co?
- Nie bądź taka ironiczna.
- A niech cię, Kulig, kaczki podepczą! – Róża w krzyk. A Kulig znikł. Wedle dziecięcej wyliczanki.
            A psik! Psik! I tak w koło Macieju. Olmasz rozpaczliwym ruchem zasłoniła nos. Zza osłony dostrzegłem szybko puchnące i czerwieniejące oczy. Czy może być gorzej?! Róża MA ALERGIĘ na róże! Nosz, kurwasz!
            Schowałem badyla za plecy. Ale to i tak nie pomogło. Szczerze, nie wiem kto był bardziej zażenowany. Ja czy ona.
- Wynoś mi się z tym jak najprędzej – Jęknęła na odchodnym. Wbiegła po schodach i zniknęła za drzwiami.
            I to by było na tyle, jeśli chodzi o seks na zgodę. I o zgodę w ogóle. No, ja pierdolę taka dolę! Takie mam, cholera jasna, parszywe szczęście!
            Ze smętną miną powłóczyłem nogami w stronę przystanku. Już miałem machnąć bukiet w stojący obok kosz, ale jakiś facet podlazł do mnie.
- Piękne róże! Co pan je wyrzucasz?
- Bo nie spełniły swojej roli. – Popatrzyłem z odrazą na te, jakby nie patrzeć pięknie rozwinięte pączki.
- A z jakiej niby były okazji? – Halo? Człowieku ocknij się!
- Dzień kobiet, a co niby innego.
- No patrz pan! Cholera jasna, Zocha mnie zabije! – Mój rozmówca złapał się za głowę w akcie desperacji. Spojrzałem ostatni raz na badyle.
- Niech pan je weźmie. Żeby panu przyniosły więcej szczęścia, niż mnie. – podałem desperatowi bukiet. Ten chwycił go z wdzięcznością. Nie musiałem wysłuchiwać jego podziękowań, bo właśnie nadjechał mój autobus.
            Pff. No i co ja mogłem?  Spojrzałem za okno. A gdyby tak jebnąć to wszystko w kąt? Dać sobie spokój? Zająć czymś nie sprawiającym tylu problemów? Nie powodującym tylu frustracji. Na przykład koszykówka.
            Obdrzwoniłem team. I na tym się skończyło. Bo drużyna zaliczała chyba zbiorowy seks z okazji dnia kobiet.
            Kurwa. Forever alone. :( Chlip. 

1 komentarz: