***
Kampanię przepraszającą uważam
oficjalnie za rozpoczętą. Tylko co z tego. Każda moja próba kontaktu z Różą
jest przez nią kompletnie ignorowana. Co więcej! Na ćwiczeniach ignoruje mnie
tak samo! Dobrze chociaż, że łaskawie do tablicy podchodzi. Nawet nie spojrzała
na kolokwium, które położyłem na jej ławce. Hrabianka wielka się znalazła! A
wypchaj się!
Mam
przecież na głowie inne zmartwienia. Muszę ułożyć dla analityków kolosa ze
statystyki, przygotować przykłady dla farmacji, odwiedzić Packa w szpitalu. Czy
najzwyczajniej w świecie posprzątać w mieszkaniu i zrobić zakupy. I spotykam
się z debilami na kulturalnej degustacji piwa.
- A gdzie Jacek? – Zapytałem, widząc,
że do mojego stolika podszedł jedynie Robert.
- Musimy wybaczyć mu tę nieobecność,
bo ma randkę ze swoją… jak jej tam było?
Karolina?
- Jara się nią jak Joanna D’Arc na
stosie.
- A ja tam uważam, że ona powoli
zaciska sidła wokół niego. A taki był z niego porządny człowiek. I laski
wyrywał i na piwo wyskoczył.
- Mówisz o nim jakby umarł.
- A tak nie jest? – Robert spojrzał na
mnie wymownie. – I ty też uważaj. Jak nic, jednemu i drugiemu założą obrożę na palec i rozkażą się
ustatkować.
- Przesadzasz. Dopóki Róża jest
sfoszona, dopóty jestem wolny. A na wybaczenie mi tej zniewagi na razie się nie
zanosi. – Zasiorbnąłem piwa. Piwa z prawdziwego zdarzenia, a nie barwionej wody.
Robert popatrzył na mnie, jakby nie było już dla mnie żadnego ratunku ani
pomocy. Wyprowadziłem go z błędu. – Co tak na mnie patrzysz? Daj spokój,
naprawdę myślisz, że dam się zaobrączkować? Proszę cię, Róża nie jest na
poważnie. Ja z nią? O nie, mój drogi! Ja w przeciwieństwie do Jacka nie wpadłem
po uszy.
- Wiesz, że tylko winny się tłumaczy? –
Mój towarzysz rozejrzał się po Sali. Nie znalazłszy obiektu, na którym można zawiesić
oko, z powrotem popatrzył na mnie.
- Mylisz się. Mówię ci tylko jak
wygląda sytuacja. To, że się z nią spotykam nic nie znaczy. Zachowujesz się jakbyś
mnie nie znał.
- Może jestem przewrażliwiony. Ale nie
chcę któregoś dnia znaleźć w swojej skrzynce pocztowej dwóch zaproszeń na
śluby.
- Robert naprawdę pieprzysz androny.
Jacek umawia się ze swoją dziewuchą z 2 miesiące, ja z Różą z miesiąc. Po takim
czasie NIKT nie bierze ze sobą ślubu. Poza tym patrz. - Wyciągłem telefon,
wystukałem numer Rołz. – Nawet nie odbierze. – Przystawiłem komórkę do ucha, by
dla czystej formalności pogadać z jej pocztą głosową.
- Halo? – usłyszałem w słuchawce. W
głębokim szoku nie byłem w stanie wydukać nawet słowa.
- Cześć, co robisz.- Ogarnąłem się i
zagadałem jak gdyby nigdy nic.
- Uczę się ze statystyki, żeby mieć
MAKSA. Zadowolony? Tylko mam jeden problem.
- Jaki?
- Bo uczę się razem z Olgą. A to
peszek, co? Co teraz z tym zrobisz? Przecież nie powinnam zadawać się z nią, prawda?
- Przestaniesz w końcu?
- Nie. Mogłeś nie zaczynać. Masz teraz
za swoje.
- Zachowujesz się, jakbym ci matkę
naleśnikiem zabił! – Włączył mi się tryb monologu. Skoro już mnie dopuściła do
słowa, chciałem sobie ulżyć. Bo mi się należało!
Ta.
Jedyną odpowiedzią, na mój jakże wyszukany tekst było biip biip.
- Tak, olej mnie chamsko! – Warknąłem,
patrząc się na wyświetlacz. – Widzisz? – Podniosłem swój wzrok na Roberta.
- Żuraw i czapla, hę?
- Chyba chciałeś powiedzieć idiota i
gówniara.
- To pasuje zdecydowanie bardziej. –
Konorski uniósł kufel, niby w geście toastu i upił prawie połowę.
***
Zgodnie
z radą wiecznie nieobecnego, usidlonego nie-singla Jacka Wierzechy pofatygowałem
się ósmego marca pod Różany blok. Dzierżąc w łapie pokaźny bukiet róż.
Jakie to posrane, że kwiaciarka dłużej
zastanawiała się jaki wybrać kolor tychże kwiatów, niż robiła bukiet. Bo
przecież czerwień to niechybnie miłość. Czyli dla mnie odpada. Biały
niewinność. Że co? Też nie. Fioletowy. Rozstanie. Aha. Następne proszę. Róż.
Różowe róże dla Róży. Chyba zbyt banalne. No i różowe to niby przyjaźń,
namiętność i coś tam jeszcze. Nie. Żółte? Nienawiść. Teoretycznie mógłby być,
ale… Nie no, bez przesady. Czyli zostały mi pomarańczowe. Radość, nadzieja. Niech
tam będzie.
Więc wracając. Stoję jak ten ułan pod
okienkiem i czekam aż Rołz wróci z zajęć z pierwszej pomocy. Nie, że znam jej
rozkład zajęć na pamięć. Tylko jakoś tak pamiętałem, że w czwartki miała te
właśnie ćwiczenia.
O, lezie. Powoli, bo powoli, ale jakoś
tam drepcze. Jak zawsze ze słuchawkami w uszach. Nerwowo przygładziłem włos. I
zdałem sobie sprawę, że nie przygotowałem żadnej nadzwyczajnej przemowy. Oby te, wcale drogie kwiaty zrobiły
za mnie całą robotę.
Olmasz wreszcie mnie dojrzała.
Zwolniła kroku i wyjęła z uszu słuchawki. Popatrzyła na mnie zaciekawionym
wzrokiem.
- Cześć. Może warto było by w końcu porozmawiać?
- A te kwiaty, to tak przez przypadek znalazły ci się w
dłoniach?
Wzruszyłem
ramionami.
- Taka mało subtelna forma łapówki? Bardzo
pomysłowe. Róże dla Róży. – Już widziałem, że coś jej nie pasuje. Czy ona
cierpi na permanentnego PMSa? O co, do kurwy nędzy, chodzi? Staram się? Staram!
Wyrzucam kasę na pieprzonego badyla? Wyrzucam! A ona co?
- Nie bądź taka ironiczna.
- A niech cię, Kulig, kaczki podepczą!
– Róża w krzyk. A Kulig znikł. Wedle dziecięcej wyliczanki.
A
psik! Psik! I tak w koło Macieju. Olmasz rozpaczliwym ruchem zasłoniła nos. Zza
osłony dostrzegłem szybko puchnące i czerwieniejące oczy. Czy może być gorzej?!
Róża MA ALERGIĘ na róże! Nosz, kurwasz!
Schowałem
badyla za plecy. Ale to i tak nie pomogło. Szczerze, nie wiem kto był bardziej
zażenowany. Ja czy ona.
- Wynoś mi się z tym jak najprędzej –
Jęknęła na odchodnym. Wbiegła po schodach i zniknęła za drzwiami.
I
to by było na tyle, jeśli chodzi o seks na zgodę. I o zgodę w ogóle. No, ja
pierdolę taka dolę! Takie mam, cholera jasna, parszywe szczęście!
Ze
smętną miną powłóczyłem nogami w stronę przystanku. Już miałem machnąć bukiet w
stojący obok kosz, ale jakiś facet podlazł do mnie.
- Piękne róże! Co pan je wyrzucasz?
- Bo nie spełniły swojej roli. –
Popatrzyłem z odrazą na te, jakby nie patrzeć pięknie rozwinięte pączki.
- A z jakiej niby były okazji? – Halo?
Człowieku ocknij się!
- Dzień kobiet, a co niby innego.
- No patrz pan! Cholera jasna, Zocha
mnie zabije! – Mój rozmówca złapał się za głowę w akcie desperacji. Spojrzałem
ostatni raz na badyle.
- Niech pan je weźmie. Żeby panu
przyniosły więcej szczęścia, niż mnie. – podałem desperatowi bukiet. Ten
chwycił go z wdzięcznością. Nie musiałem wysłuchiwać jego podziękowań, bo
właśnie nadjechał mój autobus.
Pff.
No i co ja mogłem? Spojrzałem za okno. A
gdyby tak jebnąć to wszystko w kąt? Dać sobie spokój? Zająć czymś nie
sprawiającym tylu problemów? Nie powodującym tylu frustracji. Na przykład
koszykówka.
Obdrzwoniłem
team. I na tym się skończyło. Bo drużyna zaliczała chyba zbiorowy seks z okazji
dnia kobiet.
Kurwa.
Forever alone. :( Chlip.
Dobrze piszesz ;)
OdpowiedzUsuńPodoba mi się. ;)
Będę czytała.