poniedziałek, 25 czerwca 2012

Rozdział 9. I weź tu nadąż cz. 7


Rozdział długi i rozklapciany. Ale już się kończy. Miała być Jola? Jest Jola. Ale więcej jej nie będzie. Muszę pokończyć wątki, bo przecież i to romansidło ma sie już ku końcowi. Wiem, że tego nie widać. Ale uwierzcie mi, że się ma ku końcowi. Powinnam już tylko trzymać wyobraźnię na wodzy, by po raz kolejny nie zmieniała treści. Bo ogólny zarys jest gotowy już od jakiś... 3 miesięcy?.
No i mam w planach kolejny projekt. Nie napiszę, że nowy, bo jest starszy niż ten. Dobra, nie będę już smęcić. Cieszcie się boskością i chłońcie.

***

- To znaczy… yy… - Podrapałem się po głowie. – Noo, nie. – Zacisnąłem mocno zęby. Ta, jakby to miało pomóc albo chronić przy detonacji bomby.
- To dobrze. – Nie strzelajcie!. Y co? Dobrze? – Jak to brzmi? Dziewczyna. To trochę głupie. Znaczy, oczywiście jestem dziewczyną, ale to „twoją”. Jakbym była własnością. A przecież nie jestem, prawda?
- No chyba. – Ja pierdole. Mam szczęście. Uff, jakoś się udało. – No i ja nie jestem twoim…?
- O ble! Jasne, że nie. To nawet w myślach brzmi absurdalnie.
- Ale… Kim właściwie jesteśmy? – Zapytałem niepewnie. Chociaż nie powinienem. Wiecie, ograniczenia.
- No, jak to kim? Ja Róża, ty Krystian. – Zrobiła minę, jakby to była rzecz tak banalna i oczywista, że się o to nawet nie pyta. Uspokoiłem się jeszcze bardziej.
         Porwanie jak na razie mi się podobało. Było… tak jak dawniej. Zupełnie jakby mojego prawie tygodniowego milczenia nie było. Dobrze, bardzo dobrze. Co prawda, gdzieś na granicy świadomości dyndał Dżaśko, ale za dobrze się bawiłem, by go teraz przywoływać. Chciałem nacieszyć się Olmasz, póki jeszcze była rozkoszna i miała dobry humor. Trajkotała jak katarynka, kiedy streszczała mi wygłupy z papużkami. I więcej nie wracała do tematu nas.
- Dżaśko jest naprawdę tak tępy z matmy? – Zapytała nagle.
- To znaczy?
- Słyszałam, że się przepisał do grupy Kłacznikowa. I trochę mnie to dziwi. Bo przecież rozbierał cię wzrokiem. A teraz co? Tak po prostu się przepisał?
- Właśnie dlatego się przepisał. – No to lu. Znaczy czas wyznać wszystko. A miało być tak pięknie.
- Bo rozbierał cię wzrokiem? Jak się Krzysiek o tym dowiedział?
- Nie dowiedział. Przepisałem Dżaśko pod pretekstem słabych wyników. – Które istotnie były bardzo słabe, wiec problemu nie było.
- TY go przepisałeś? Dlaczego.
- Bo…- Przełknąłem głośno ślinę, a Róża obserwowało jak moje jabłko Adama powędrowało ku górze, a potem opadło. – Bo na rozbieraniu wzrokiem się nie skończyło. – Olmasz milczała. Czekała na mój ciąg dalszy. – Tak się złożyło że… - Poza kontrolą mojej woli zacząłem dłonią zasłaniać przeponę. Jeszcze jeden tik nerwowy, przy notorycznym wciskaniu łap do kieszeni i przygładzaniu szczeciny na łbie. – We wtorek Dżaśko się… Zagalopował.
- Co? – Róża już kompletnie zdezorientowana patrzyła na mnie wyczekująco.
- No to. Pocałował mnie. – Mruknąłem prawie nie otwierając ust. Daj Boże, by Róża tego nie zrozumiała.
- Pierdolony w dupę kijem od szczotki pedał! – Aha, właśnie wyłania się mały diabeł. – Co on sobie myślał? Romansów mu się zachciewa? Potajemnych schadzek? Zabiję go…
         Takiej reakcji się nie spodziewałem. Aż mi się miło zrobiło.
- A ja ciebie.. och! Tfu. Tfu! Czemu mi wcześniej nie powiedziałeś? – Wytarła rękawem usta.
- Jak myślisz?
- Przecież to nie twoja wina. Chyba, że… - Popatrzyła podejrzliwie.
- Żadne chyba, że! Nic z tych rzeczy. Wyjebałem go z grupy. I mam nadzieję, że więcej nie będę miał z nim kontaktu!
         Rołz zrobiła kilka głębokich oddechów. A potem jeszcze przez chwilę powtarzała pod nosem: pierdolony pedał. Potem zagarnęła kosmyki za ucho i wtuliła się we mnie.
- Znaczy się… Jesteś wolnym człowiekiem, więc nie powinnam ci nic narzucać.
- Róża – Pocałowałem ją w czubek głowy. – Jedyną osobą, która mi narzucała cokolwiek jest Dżaśko. Nie ty.

***
         Reszta marca upłynęła mi w umiarkowanym spokoju. Zajęcia od razu wyglądały przyjemniej, gdy nie było na nich tego pieprzonego sikret lowera. Kruel siedziała osamotniona. Może dlatego miała coraz lepsze wyniki w nauce? Całki rozwalała z zamkniętymi oczami. A na statystyce jej romans z kalkulatorem zaowocował. Podawała wynik, zanim ktokolwiek inny wziął do ręki machinę liczącą. Reszta grupy nie była aż tak zasmucona utratą zacnego członka.
         Prywatnie też byłem do przodu i na plusie. Zarówno z Różą jak i z moim debilami, których nadal nazywam debilami, choć już się trochę ogarnęli. Moje życie to prawie sielanka. Może nie była to definicja szczęścia, bo brakowało mi… czegoś. Ale definicja satysfakcji już jak najbardziej. Było dobrze. I mogłoby być tak jeszcze dłużej.
         Jakoś tak niedługo przed świętami zakolingowała moja mama. Z komunikatem, że moja obecność w domu na Wielkanoc jest obowiązkowa. I że nie przyjmuje żadnych zachcianek. Noo, dobra. Skoro jej tak zależy. Nic złego się nie stanie jak pojadę na trochę na Śląsk. Raczej nie odpocznę, bo z moją rodziną się nie da, ale zmienię środowisko, pogadam ze starymi znajomymi. Jakoś wytrzymam. No i nażrę się czegoś bardziej wymyślnego niż moje pierogi z mikrofali albo żarcie na wynos z budki Chińczyka.
         Ostatnie ćwiczenia ze statystyki z analitykami przed świętami. Wyjątkowo mi się dłużyły. Może dlatego, że przez cały czas myślałem, jak cudownie będzie od nich odpocząć. Spoglądałem na zegarek, jakbym to ja był studentem wyczekującym końca.
         Gdy wreszcie mój zegarek wskazał południe, a co za tym idzie upragniony koniec ćwiczeń, ogarnąłem się, że trzeba tym idiotom życzyć wesołych świąt czy czegoś tam. W odpowiedzi usłyszałem od papużki Ani: Nawzajem, udław się zgniłym jajem. Oczywiście chciała zrobić to po cichu, ale ja usłyszałem, co miałem usłyszeć. Olga wybuchła głośnym śmiechem, Róża popatrzyła z dziwnym grymasem na twarzy, a pozostałe papużki wyszczerzyły zęby.
         Cudownie. Jeszcze tylko dziś i jutro. A potem wsiadam w pociąg i jadę stąd. Na tydzień.
Wróciłem do kanciapy, zostawiłem jedne zestawy zadań, zabrałem drugie i poczłapałem do piwnicy na zajęcia z farmacją. Przemęczyłem ich półtorej godziny. Porozwiązywałem zadania z centralnego twierdzenia granicznego. I  im także życzyłem wesołych i udanych świąt. Nawet byli sympatyczni i nie odburknęli żadnym udław się zgniłym jajem.
Już został tylko dyżur w pracowni i fajrant. Jak dobrze, jak dobrze.
Do pokoiku wpadł Krzysio. Chwilę pogadał. Zapytał o plany na święta. Ustroił się w swój rowerowy strój tj. kurteczkę z odblaskiem, okularki przeciwsłoneczne, kask rowerowy i rękawice. Potem wytaszczył z kanciapy rower, który swoją drogą zajmował pół wspomnianej kanciapy i poooszedł.
         Znów zostałem sam w pracowni. Nikt oczywiście nie przyszedł. Pytań żadnych nie miał. Może to i dobrze. Spokój przynajmniej miałem. Przed samym końcem zadzwoniła za to Rołz.
- Jesteś jeszcze na uczelni? – Głos miała dziwny i to nie przez zakłócenia.
- Tak. Coś się stało?
- Mogę wpaść na chwilę?
- Jasne.
         Zaniepokojony, zgarnąłem z biurka porozkładane kolokwia farmacji. Niedługo później przyszła Róża. Jak jeszcze stała w progu wiedziałem, że coś jej jest.
-Hej.
- Masz jakiś problem? – Zapytałem. Potem do mnie dotarło, że zabrzmiało to, jakbym był dresem i właśnie chciałem spuścić jej wpierdol. - O co chodzi? – Poprawiłem się.
         A ona zamiast odpowiedzieć, rozpłakała się. What? Tego w umowie nie było! Swoje sprawy i problemy załatwiamy sami. I co ja mam teraz zrobić? Czy ja wyglądam na pocieszacza? No, nie rycz mi tu, bo po pierwsze jestem zakłopotany, po drugie zszokowany, a po trzecie nie mam chusteczek. No, dobra, to trzecie to wyciągnięte kompletnie z dupy. Tak naprawdę mam chusteczki. Ale i tak nie chcę, by ona ryczała!
- Jak ja mam jej dosyć. – Powiedziała miedzy jednym szlochem a drugim. – Głupia, stara krowa.
- Kto?
- Brudzyńska, a kto?! – Róża potargała swoje gęste ciemne fale. – Ochrzaniła mnie, nie dała dojść do słowa! Że niby złą prezentację zrobiłam! Że niby z kartki czytam! Że niby nieprzygotowana jestem! – Całkowicie zrezygnowana oparła się plecami o ścianę i zsunęła na podłogę. No pięknie.
 - Pojebana kobieta. Sama nie ma pojęcia, co mówi. – Westchnąłem cicho.
         Jola, Jola, Jola. Miałem z nią kilka razy do czynienia. Stara raszpla z za długą blond grzyweczką opadającą na oczy. Z cycami na wierzchu. I z tym tonem, wiecznie pełnym politowania. Miała nadzieję, że jej urok osobisty jest co najmniej tak nieodparty jak mój. Tylko, że akurat tak się składa, że znam jej syna. Ta, jest w moim wieku. I właśnie dlatego Jola Brudzyńska była tak charakterystyczną osobą na tym uniwerku. Chyba nie ma studenta, który byłby nią zachwycony.
- Przytulić? – Zapytałem lekko rozchylając ręce.
- Mhm. – Mruknęła. Podniosła się z podłogi i objęła mnie.
- Nie przejmuj się nią. To jędza. Jeździ po każdym. No. Z wyjątkiem urodziwych samców.
- Co? – Róża podniosła na mnie wzrok.
- Jola to uczelniana femme fatale. Tylko, że o niej boją się plotkować.
- Skąd ty o tym wiesz?
         Wykrzywiłem twarz. Musisz pytać?
- No nie! Czy ty masz w tym tyłku jakiś magnes, czy co?
         Zaśmiałem się i wzruszyłem ramionami.
- Boję się pomyśleć, kto jeszcze. Dżaśko, Brudzyńska, Monisia… Lista twoich podbojów miłosnych pewnie zajmuje tyle, co wikipedia.
- Przesadzasz. Ja ich nie podbijam. To raczej oni próbują dobić mnie.
         Niby nic. A jednak zmieniło dużo. Więcej niż powinno. Nie wiem tylko czy powinienem za to dziękować czy zabić.
 ***
Tak, chcę pożebrać o komentarze :D

3 komentarze:

  1. Uwielbiam Cię po prostu ;)

    Ja nie mam niestety takiego talentu jak Ty ;) i zazdroszczę Ci ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Użebrałaś u mnie komentarz xD Nie komentowałam bo sesja itd. Głupia wymówka, ale prawdziwa. Ale już będę!
    Ach, studenckie realia... Tylko z innej perspektywy. Ale fakt, wykładowcy też pewnie tak czekają na wolne jak i studenci xD

    OdpowiedzUsuń
  3. gratulację talentu ;)

    OdpowiedzUsuń