wtorek, 17 stycznia 2012

Rozdział 2. Podróże autobusem cz. 2

Znów nastał okres, gdy widziałem jak wygląda blat mojego biurka, niezmącony bzdurami studentów. Sprawdzone prace grupy C leżały w teczce, a teczka na ławce. Konsultacje. Tak to chyba można nazwać. Małpy przychodzą, oglądają swoje wypociny, krzywią się i chcą by im jakoś pomóc zaliczyć ten semestr. Nie jestem cudotwórcą i w tydzień nie zrobię z idioty matematycznego geniusza. Tak, jestem bezwzględny, wredny, bezduszny i kawałem chuja. Reszty epitetów pod moim adresem, jakie rzuciła Kruel nie usłyszałem. Cóż nawet namiętny romans jej palców z przyciskami kalkulatora nie pomógł. Niewystarczająco stymulowała mózg albo co tam miała w głowie.
            Jedyną osobą, z której byliby ludzie była Róża Olmasz. Nie zdziwiło mnie to szczególnie. Jedynie przy jej kartce nie miałem ochoty przegryźć pomarańczy w skórce, zamiast bez. Chociaż, gdy znajdowałem błędy w jej pracy, miałem z tego perwersyjną przyjemność. Każde czerwone przekreślenie i znak zapytania napawały mnie obrzydliwą satysfakcją. Jestem opętany.
            Zamiast cieszyć się, że choć jedyna osoba w grupie jako tako się uczy, to próbuję zgnieść ją jak robaka. Gdybym indywidualnie wyjaśnił jej te złożone funkcje, to na kolokwium semestralnym poradziłaby sobie bez problemu.
            Pukanie do drzwi. O wilku mowa.
-Dzień dobry.
-Niech pani usiądzie. – wyjąłem z teczki jej pracę.- muszę przyznać, że napisała pani najlepiej to kolokwium. Ale zauważyłem także, że ma pani trochę problemów z złożonymi funkcjami i ich pochodnymi. Mógłbym pani jeszcze wyjaśnić to i owo.
            Dziewczyna zrobiła wielkie oczy. Pewnie oczekiwała, że wyzwę ją od kretynów i powiem, żeby wypchała się swoją kartką. Dlaczego oni traktują mnie jak potwora?
-Umówiłaby się pani ze mną? – Nie wiem, jak to możliwe, ale jej oczy zrobiły się jeszcze większe niż poprzednio. Wtedy zrozumiałem dwuznaczność swojej propozycji. – Żeby popracować nad tym? Przygotowałbym przykłady, jakieś zadania. Powiedzmy… Jutro, po południu. Przyszłaby pani do pracowni matematycznej. Hm? – uniosłem brwi i czekałem na jej reakcję.
- Um… Dobrze, na którą godzinę?
- Na piętnastą? Pasuje pani?    

             
***

- Nie rozumiem… nie wychodzi mi! Jedno wielkie zero! Zero!- Róża odrzuciła ze zrezygnowaniem kartkę, na której rozwiązywała przykład.
-Ale czego pani nie rozumie?
- Wszystkiego! Nic! Ach, powinni mnie dawno wywalić!
-  Niech no pani mi pokaże. Jest całkiem dobrze, tylko tu pani skróci, o tutaj, i to pomnożyć przez nawias i jest okej.
- I co z tego? Jak ja nie rozumiem, dlaczego mam tak zrobić? Niech mi pan to wytłumaczy!- Usiadła obrażona ze skrzyżowanymi na piersi rękami.
- Takim podejściem nigdy się pani nie nauczy.- odburknąłem pod nosem
- Z takim nauczycielem to na pewno.
            Dziewczyna wjechała mi na ambicje. Długo nie pożyje na tym świecie. Już ja jej dam, pożałuje, że się urodziła! To po jaką cholerę tu przyszła?
- Może nie ze mną jest problem, a z panią? Może pani wcale nie chce zrozumieć? Uroiła sobie pani w mózgu, zakodowała, że jestem kompletną niemotą, która pani niczego nie nauczy?
Ma pan chociaż raz stuprocentową rację! Jest pan niemotą, zadufanym gogusiem, przechadzającym się po korytarzu z miną: patrzcie na mnie, jaki jestem piękny! A na ćwiczeniach stoi pan sobie, żuje bez przerwy tą przeklętą gumę, doprowadzając tym wszystkich do szewskiej pasji. Rozwiąże pan sobie jeden przykładzik, z pełną nonszalancji pozą. Kompletnie gdzieś ma pan, że my nic nie rozumiemy!
- To są studia! Nikt  pani za rączkę prowadzał nie będzie! Gotowych rozwiązań pod nos nie podetknie!
-  Dziękuję, za jakże cenną radę i przepraszam za marnowanie pana drogocennego czasu! – Olmasz porwała ze stolika kartkę z zadaniami. – Resztę rozwiążę w domu! Mam tylko nadzieję, że moje kolokwium będzie sprawdzał ktoś kompetentny.
            Zanim zdążyłem coś dodać, odwróciła się na pięcie i wyszła, trzaskając drzwiami. Chyba jeszcze przez minutę stałem w bezruchu z otwartymi ustami i uniesioną brwią.
            Gdy odzyskałem władzę w członkach, myślałem, że rozniosę tą kanciapę, którą była pracownia matematyczna. Z lędźwi wyrwał mi się dźwięk, któremu najbliżej było do ryku niedźwiedzia. Pozrzucałem ze stolika kartki, które razem zapisaliśmy, rozwiązując przykłady. Usiadłem na krześle i przywaliłem głową w stolik. Poczochrałem się po włosach w akcie bezsilności.
            Kretynka. Kretynka największa ze wszystkich. Bezczelna, głupia idiotka. A ja tak zwymyślałem Kruel. Podczas, gdy prawdziwy demon był ukryty w tym liczącym sobie niewiele ponad metr sześćdziesiąt ciałku.
- Krystian, co to za hałasy? – no cudownie, brakowało mi tylko Kłacznikowa. Co Krzysiu, przyszedłeś sobie zrobić kawki, w swoim beznadziejnym kubeczku z owieczką?
- Gorszy dzień. –opowiedziałem, nie odrywając policzka od blatu stolika.
- Tylko nie hałasuj tak bardzo.- Kłacznikow uśmiechnął się ze zrozumieniem. Spieprzaj i nie traktuj mnie jak jednego ze swoich studentów. Daruj sobie te ojcowskie uśmieszki i opuść lokal. Jak najszybciej.
            Głupia gówniara. Zabolało. Już nawet nie chodziło o jazdę po ambicji. Chociaż minimum jebanego szacunku oczekuję, nawet po studentkach, które myślą że pozjadały wszystkie rozumy. A znikaj, przepadnij, przepisz się do grupy Kłacznikowa i niech on tam na ciebie chucha i dmucha, jak na genialne dziecko, z matematycznymi uzdolnieniami. Bo ja nigdy tego nie zrobię. Nigdy!
            Panno Olmasz, bardzo gratuluję, zostałaś honorową idiotką, strąciłaś z podium nawet Kruel, choć wydawało mi się, że to niemożliwe.
            Potarłem dłońmi twarz. Boże, czym ja się w ogóle przejmuję? Jakąś marną studenciną? Westchnąłem, przeciągnąłem się i podrapałem po głowie. Sprzątnąłem śmietnik z podłogi, naciągnąłem płaszcz.
            Wypiździewo na dworze stało się jeszcze gorsze niż było poprzednio. Do pochmurnego nieba trzeba dodać śnieg leżący to tu, to tam. Jak był potrzebny to go nie było, a teraz, gdy powinno się już robić ciepło to nagle spadł. A niech go diabli wezmą.
            Zaraz zaczynała się sesja, a to oznaczało, że przez prawie miesiąc nie będę musiał oglądać bandy idiotów. Co najwyżej ich kolokwia. A pies to chap. Dziś wieczorem zabieram tych durniów, na degustację napoju bogów, jakim było piwo.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz