wtorek, 17 stycznia 2012

Rozdział 2. Podróże autobusem cz. 1

Czwartek. W końcu czwartek.  Moja teoria o mnożeniu kolokwiów okazała się nieprawdziwa. Na moim biurku leżał już tylko jeden stosik walecznych kartek. Reszta była już sprawdzona albo sprawdzona i oddana. Aby tylko przeżyć jutro. Kolokwium z granic i pochodnych grupy C.
            Wyszedłem z obskurnego budynku WF, który pasował do szaroburej aury na dworze. Niby kurcze styczeń, ale ani to zima, ani jesień. Jedno wielkie niewiadomoco. Minąłem budkę chińczyka, zapachniało przyjemnie. To mi przypomniało, że w lodówce miałem pustki.
            Dodawałem do mentalnej listy zakupów pomarańcze, gdy usłyszałem je. Papużki nierozłączki z analityki medycznej. Stały na przystanku czekając na tramwaj. Co chwila wybuchały śmiechem i stroiły śmieszne miny. Stały we czwórkę. Co ciekawe, żadna nie wiodła prymu, uzupełniały wzajemnie swoje wypowiedzi.
            Mijałem je i jedna się odwróciła w moją stronę. Zmierzyliśmy się wzrokiem, po czym ona uśmiechnęła się i głośno wypaliła:
- Dzień dobry!
            Nie wiem, kto był w większym szoku. Ja, ona czy jej koleżanki. Zrobiłem tylko głupi wyraz twarzy. Jak wcześniej wspomniałem, studenci uznawali się za lepszych ode mnie, dlatego „dzień dobry” nie słyszałem za często. Nie odpowiedziałem. Nie wiem dlaczego. Minąłem je i szedłem dalej w stronę swojego przystanku. Do moich uszu dobiegł głośny śmiech, Głośny, histeryczny śmiech, któremu zawtórowały trzy inne.
            Zapomniałem o zakupach. Od ścian czaszki odbijało się echo śmiechu papużki. Oczywiste chyba było, że to ja go wywołałem. Czyli nierozłączki podśmiewały się ze mnie. Podejrzewałem to już wcześniej. Bezczelne gówniary.
            Wsiadłem do autobusu nadal myśląc o tych studentkach. Teraz z czystym sumieniem mogłem określać je idiotkami. Nawet jeśli były dobre z maty. Zwłaszcza ta od „dzień dobry”. Była najlepsza w grupie. Jak ona się nazywała? Jakoś tak niepospolicie. Klementyna? Rozalia… Róża! Nazywała się Róża Olmasz. Teraz sobie przypomniałem.
            I żeby  było milej Róża wsiadła na następnym przystanku. Nie widziała mnie, ale ja mogłem obserwować jej profil. Nigdy wcześniej nie zauważyłem, że jest nawet ładna. Do tej pory była tylko jedną z papużek, nadal jest. Ale w mojej świadomości zrodziła się jako odrębna jednostka. Jednostka z grubymi, ciemnymi włosami, zgrabnym, delikatnie zadartym noskiem, pełnymi ustami i rumianymi policzkami, które podszczypał zimny wiatr.
            Wysiadła kilka przystanków dalej. A ja wróciłem do swej listy. Stanęło na pomarańczach. Co mi się napatoczy pod ręce, to kupię. Nieważne.
            Wróciłem do mieszkania. Małe M2 dla (w miarę) niewymagającego singla to idealne rozwiązanie. Rozpakowałem zakupy, włączyłem telewizor, by jakieś dźwięki leciały w tle, odsłuchałem pocztę głosową, sprawdziłem maila.
            Przy biurku leżał czarny, pusty futerał po gitarze. Gitary miałem aktualny brak. Była gdzieś, cholera ją wie gdzie. Może u Jacka albo u Roberta albo jeszcze gdzieś indziej. A sam pokrowiec służył mi jako zastępcza misa na pomarańcze. Nigdy nie wiadomo przy układaniu którego pytania najdzie mnie chęć na owoc. Wtedy tylko wychylam się i mam je pod ręką.
            Skoro pomarańcze już są, to trzeba zacząć coś układać dla moich szczególnych debili.






                                                                 ***
            Kolokwium na półtorej godziny. Jasne, ale jeżeli moje debile będą potrzebowały więcej czasu, to poświęcę się i posiedzę z nimi jeszcze trochę. Tym bardziej, że dorwałem ciekawą książkę i zostało mi niewiele do końca. Idioci piszą, a ja czytam. Krzesło przy nauczycielskim biurku, to na pewno nie będzie moje ulubione miejsce do czytania. Niewygodne jak cholera. Co jakiś czas odrywam wzrok od lektury i rozglądam się po klasie. Niektórzy piszą, reszta przestaje wierzyć w swoje umiejętności. To nieważne, że większość przykładów robiliśmy na zajęciach.
            Najbliżej mnie siedzi Dżaśko. On już nic nie wymyśli, więc spokojnie mógłby oddać mi tę kartkę kwadrans temu. Dałbym sobie rękę uciąć, że patrząc się na swoje wypociny od nowa i od nowa tylko sobie pogorszy sprawę.
            Kruel w ławce za nim. Wstukuje coś w kalkulator. Jakby jej to coś pomogło. Po co komu kalkulator do obliczania pochodnych? Ale to tylko prosta dziołcha, wiec w sumie nie powinno mnie to dziwić.
            W rzędzie naprzeciwko mnie jest Róża. Wygląda nad wyraz spokojnie. Pisze powoli, ale to do niej podobne. Za nią siedzi reszta papużek. One już takie spokojne nie są, kreślą coś, zamazują.
            Pierwsi zrezygnowani oddają już swoje prace. Sala powoli się wyludnia. Został pedzio, męczący swoją pracę, Kruel i Róża. Szczerze mówiąc mogliby się troszkę pospieszyć. Ile można obliczać pochodną z logarytmu naturalnego z cosinus 2x? Ale w sumie to idioci. Mimo wszystko.
            Ach, oto Dżaśko w końcu poszedł po rozum do głowy i powoli wstaje, by oddać test. Chwila zawahania, siada znowu. Pisze, przekreśla, poprawia grzyweczkę. Człowieku, zlituj się i oddaj to! A może ty, Kruel? Zostawisz kalkulator w spokoju? Oddajcież mi te przeklęte kartki! Olmasz, chociaż ty bądź człowiek!
            Nie wiem czy usłyszała moje myśli, czy po prostu skończyła, Róża podniosła się z krzesła i ruszyła w stronę mojego biurka. Miałem na końcu języka, by powiedzieć jej coś. Cokolwiek. Czemu akurat padło na słowa?:
-Może mi pani oddać czystą kartkę?
            Spojrzała na mnie jak na skąpiradło, ale oddała ją. Powiedziała nawet „Do widzenia”, ale już bez takiego entuzjazmu jak wczorajsze „Dzień dobry”.
            Kretyn. Odłożyłem książkę na biurko i patrzyłem jak zniknęła za drzwiami. To pobudziło resztę. Pedałek i dziołcha jakby na sygnał oddali swoje prace. I to by było na tyle. Zebrałem wszystkie kartki do teczki. Teczkę spakowałem do plecaka i wyszedłem z sali.
 Moje małpy stały przed salą i przeżywały, jakie to trudne przykłady dla nich przygotowałem. Patrzyły się na mnie z wyrzutem, że w bezduszny sposób pozbawiam ich cudownej kariery analityków grzebiących w (kolokwialnie mówiąc) gównach. Na całe szczęście nie musiałem znosić ich zabijających spojrzeń, bo właśnie zacząłem weekend.
Uszczęśliwiony wyszedłem na mój autobus. Papużek na przystanku tramwajowym nie było. Na całe szczęście. Na przystanku stało dużo ludzi. Dużo za dużo. Nie chciałem tłoku w autobusie i z powodu niedoczytanej książki, którą mógłbym skończyć i z powodu tłumów, śmierdzących tłumów, dyszących mi w kark.
Jak się można było domyśleć, autobus był wypełniony po brzegi. Z czytania nici, ale za to ludzi dyszących na mój kark aż nadto. Męka, to mało powiedziane. Masakra. Temu określeniu było już bliżej, ale jednak to nie to.
Jeden przystanek mniej. Jak dobrze. Kilku ludzi wysiadło. Tylko szkoda, że drugie tyle wsiadło. Kokoszenie się  nic nie daje, przesuwanie też nie. Autobus wysycił się ludźmi, jeszcze jeden człowiek i nastąpiłoby jakieś strącenie, jeżeli już operujemy terminami chemicznymi (Ach, co ten WUM robi z  ludźmi).
Jakaś mała osóbka przecisnęła mi się pod pachą. Stała teraz ze mną twarzą w twarz, albo raczej twarzą w klatkę piersiową, bo taka była malutka. Uniosła czarnowłosą główkę. Róża Olmasz. Wytrzeszczyła na mnie, swoje i tak ogromne oczy. Odnotowałem, że oczy miała koloru mlecznej czekolady (to nieprawda, że mężczyźni nie widzą kolorów). Dwa kabelki wplątane we włosy z obu stron głowy. Słuchawki. To by tłumaczyło, dlaczego nie zwróciła na mnie uwagi. Teraz było jej głupio.
Nie inaczej było mi, bo nie wiedziałem, gdzie się patrzeć. Wybrałem jakiś nieistniejący punkt nad czubkiem jej głowy. Udawałem brak zainteresowania, ale i tak rejestrowałem, czego słuchała. Gust miała dobry. Placebo. Lubiłem ich. Nawet bardzo. Nigdy nie stracili formy i nadal trzymali poziom.
W sumie było miło. Słuchałem Placebo, tłum nie dyszał mi aż tak bardzo na kark, a ja miałem swój wyimaginowany punkt, w który się wpatrywałem. Błogą chwilę przerwał dzwonek mojego telefonu. Nie wyczułem wibracji, ale o to w trzęsącym się autobusie nie było trudno. Trudno natomiast było się do niego dostać. Brak przestrzeni oznaczał, że wykonując ruch dłonią, obmacywałem przy okazji stojących przy mnie. A przy mnie stała Olmasz. Przesunąłem dłonią po spodniach w stronę kieszeni. Umiejętnie wyginając kończyną wyjąłem komórkę. Pusto. Nic na wyświetlaczu. Jedno wielkie nic. To dlaczego, do cholery dzwonił?
- Halo?
            Dlaczego, do jasnej Anielki, ta dziewczyna miała „36 degrees” na dzwonek? Czułem się taki wyjątkowy do tej pory. Z tysięcy, nie, spośród milionów piosenek, ona miała akurat na dzwonku MOJĄ piosenkę? Bosko, po prostu bosko.
            Róża uśmiechnęła się do telefonu. Miała najszczerszy uśmiech, jaki kiedykolwiek widziałem, wyrażający bezgraniczną, dziecięcą wręcz radość. Gdy nasze spojrzenia się skrzyżowały, zagryzła usta, ale i tak nie mogła przestać się uśmiechać.
            Udzieliło mi się to, bo sam zacząłem suszyć zęby, tak bez powodu. Ludzie patrzyli na mnie jak na niepoczytalnego. A pies ich chap.
            Nie wiem, czy to przez nagły napływ pozytywnej energii, ale odezwałem się do Róży gdy skończyła rozmawiać przez telefon.
- Jak poszło pani kolokwium?- Boże, co za beznadzieja.
- Mam nadzieję, że dowiem się we wtorek.- To się nazywa krótka piłka. W sumie poczułem się jak piłka, z której spompowano powietrze. Człowiek próbuje być miły, zagaduje, a tu traktują go takim: łe, spieprzaj.
            Zapadła krępująca cisza. Która, prawdę mówiąc powinna zapaść, bo o czym może rozmawiać studentka ze swoim nauczycielem. Nie, że wymagam od kogokolwiek zwierzeń, a zwłaszcza od Olmasz. Zdecydowanie, nie chcę od niej niczego. A zwłaszcza zwierzeń. Ale czy do cholery nie należy mi się nawet niezobowiązująca rozmowa w autobusie, o pieprzonej pogodzie chociażby? Chyba zbliża mi się PMS. Niech mnie ktoś przytuli. Albo wyciągnie na piwo, dwa, ewentualnie dziesięć.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz