wtorek, 17 stycznia 2012

Rozdział 3. Jak zostałem szpitalnym salowym cz. 2



             Czemu rano przychodzi tak szybko? I czemu razem z nim przychodzi kac moralny i okrutna rzeczywistość? Pierwszym widokiem po otwarciu oczu była burza farbowanych kłaków. Co to do cholery? Po piwnym wieczorze zapragnąłem spać z mopem do podłogi? Napój bogów źle na mnie robił.
            Powracające wspomnienia były gorsze niż moja hipoteza. W moim łóżku leżała naga, rozkraczona Monika. Naprawdę się z nią przespałem? O Boże! Z własnej nieprzymuszonej chęci pieprzyłem tę żywą, dmuchaną lalę. Jezu!
            Swoją drogą to cudowne, ze pierwsza myśl o kobiecie, z którą spędziłem noc to niedowierzanie, że uprawialiśmy seks. Dlaczego ja to zrobiłem? Co mnie kurwa podkusiło? To wszystko wina tej popieprzonej Olmasz! Jaki ze mnie popierdolony frajer! Objąłem głowę dłońmi. Obwiniam Bogu  ducha winną dziewczynę o przymuszanie mnie do posuwania jakiejś idiotki. Ale gdyby nie zarzuciła mi, że jestem nadętym gogusiem…
            Och, jakie to przykre panno Olmasz, że jestem nadętym gogusiem. Pani też niewiele brakuje do nadętej kujonicy!
Nie myśl o tej przeklętej dziewusze! Zrodziła ci się we łbie, bo powiedziała ci „dzień dobry”. Zamiast tego lepiej zacznij kombinować jak wygonić tą lalunię z wyrka!
            Usiadłem na brzegu łóżka, wygrzebałem spomiędzy byle jak rzuconych ubrań bokserki i naciągnąłem na siebie. Wstałem. A, chrzanić zdrowie i postanowienia. Wysunąłem szufladę. Marlboro. Zapaliłem papierosa. Powoli zaciągając się i wypuszczając z płuc dym, patrzyłem na Monikę. Naprawdę nie była w moim typie. I śpiąc wcale nie wyglądała seksownie, a tym bardziej słodko czy uroczo. Wyglądała wulgarnie. Wyglądała jak coś, co chciałoby się ukryć, by nikt nie dowiedział się o jej istnieniu. Jej obecność w moim łóżku budziła we mnie wstyd. Była całkowitym zaprzeczeniem prawdziwej kobiety. Była jej nędzną karykaturą. A ja pieprzyłem tę karykaturę.
- Mmm… - Nędzna karykatura właśnie się obudziła. Spojrzała na mnie, z satysfakcją. Ona zupełnie nie żałowała minionej nocy.- Jak ci się spało...
- Krystian. – Z zażenowaniem przypomniałem jej swoje imię.
- Krystian. – uśmiechnęła się. Pewnie to dla niej żadna nowość, że nie zna imienia faceta, który ją zaliczył. – Poczęstujesz mnie papierosem?
            Z pełną kurtuazją sięgnąłem po paczkę papierosów. Niczym gentleman wysunąłem z paczki fajka i podałem jej pod rękę. A potem, gdy trzymała go już w ustach podpaliłem. Paliliśmy w ciszy. To była jedyna rzecz, której ta dziewczyna nie zjebała. Gdyby się wtedy odezwała, wyrzuciłbym ją bez skrępowania za drzwi.
            Za to ciszę zjebał Kłacznikow, który zadzwonił na moją komórkę. Wyszedłem do przedpokoju, zamknąłem drzwi i odebrałem telefon.
- Krystian musisz być obecny na kolokwium semestralnym analityków
- Krzysztof, proszę cię, zlitujże się! Naprawdę muszę tam z wami siedzieć?
-Krystian, nie jęcz jak małe dziecko.
- Ale mi się tak nie chce – powiedziałem bardzo cicho.
- Nikomu się nie chce.
- O której jest to kolokwium?
-O czternastej.- Zaciągnąłem się ostatni raz.
-Dobrze, będę.
Tylko tego brakowało. Wrobili mnie w pilnowanie studentów analityki na kolokwium semestralnym. Bosko, po prostu bosko.
Wróciłem do pokoju. Monika już zdążyła ubrać się w moją koszulę i oglądała kartkówki studentów farmacji leżące na biurku. Miałem chęć zedrzeć z niej koszulę. I bynajmniej nie dlatego, że naszła mnie dzika ochota na szybki numerek z rana. W moich koszulach mogłem paradować ja, ewentualnie kobieta, z którą chciałbym spędzić życie, a nie jakaś pusta rura.
- Co to? Myślałam, że jesteś salowym. – Takie lale się nigdy nie zmienią. Mojego imienia nie zapamiętała, ale miejsce pracy, oczywiście.
- Jestem nauczycielem.
- Chińskiego? Takie dziwne znaczki tu są. – Tak, słońce, DLA CIEBIE to chiński.
-Matematyki. I wiesz co? Właśnie dostałem telefon, że muszę zbierać się na uczelnię.
- Przecież mówiłeś, że nie studiujesz?
- Ja PRACUJĘ na uczelni.
            A teraz wyskakuj z koszuli i wypierdalaj. Nie powiedziałem jej tego. Słodziłem przez kilka minutek, jak to mi było cudownie, jak będę tęsknił i że na pewno zadzwonię. Na koniec raczyła mnie całusem w policzek. Takie dziewczyny naprawdę sądzą, że jak dały facetowi wszystko, co miały do zaoferowania, to facet jeszcze do nich zadzwoni? Parsknąłem śmiechem i wyrzuciłem do kosza papierek z jej numerem telefonu.
            Doprowadziłem się do jako takiego stanu. Spożyłem późne śniadanie. Po śniadaniu otworzyłem nowe opakowanie gum Nicorette®. Od kilku miesięcy próbowałem rzucić palenie. Jak na razie uzależniłem się tylko od gum. „Żuje pan tylko tą przeklętą gumę…”. Ano żuję i doprowadzam tym Olmasz do szewskiej pasji. Nie ma cię, dziewczyno, nie ma. Wynoś się z mojej głowy i nie wracaj.
            Nie ma nic cudowniejszego, niż kolokwium semestralne. 3 godziny patrzenia jak debile rozwiązują zadania. Rozwiązują to za dużo powiedziane, oni tworzą nową matematykę.
 Nie mogłem nawet zabrać żadnej książki, bo przecież musiałem patrzeć jak ta banda bachorów pisze bzdury. Kicha kompletna kicha. Między ławkami przechadzał sie Kłacznikow, skupiony, ale ze swoim dobrodusznym uśmieszkiem. Gdyby był trochę grubszy i miał dłuższą brodę, idealnie nadawałby się do roli św. Mikołaja w centrach handlowych. Przy tablicy siedział Pacek, jak zwykle był tak bezbarwny, że prawie przezroczysty. Niewiele można było o nim napisać ponad to, że po prostu był.
            Małpy też były. Się nawet elegancko ubrały. Co poniektóre. Dżaśko nie myśl, że jak założysz swój czarny pedalski golfik, to wyglądasz elegancko. Z nudów wyszukuję w tłumie swoich debili. To nie jest trudne, zwłaszcza gdy na kierunku studiuje czterdzieści kilka osób.
            Dżaśko już znalazłem, o widzę Kruel i wielko…oką Kasię. Tu pierwsza papużka, pokręcona blondyna, po ostatnim kolokwium stwierdziłem, że zmysłu matematycznego nie miała za grosz, a może po prostu jest cholernie leniwa. Nawet wyglądała na taką, co kompletnie wszystko olewa i uczy się na ostatnią chwilę. Jest i druga papużka – pani Ania. Matematyki nie powinna nigdy studiować, a analityka, to nie matematyka, wiec w sumie dobrze, że tu studiuje. Trzecia z kolei była drobna szatynka. Co tu dużo mówić, idealnie pasowała do swoich koleżaneczek. Potem jeszcze taka jedna wysoka, najspokojniejsza chyba z nich wszystkich. I na deser. Róża Olmasz. Wjeżdżająca na moje ambicje i narcystyczny styl bycia kruszyna z temperamentem eksplodującego wulkanu.
            Pod subtelną urodą, skrywał się prawdziwy diabeł. Czasem bardzo głęboko, bo na ogół Olmasz była pogodna i uśmiechnięta, ale jak już się objawił to klękajcie narody.
            Przeciągnąłem się, kilka razy zmieniłem pozycję, ziewać mi nie wypadało.
Jakie to cholera jasna nudne. Zaraz usnę. Nie! Nie śpij! Nie śpij! Zanuciłem w swojej głowie jeden kawałek Placebo, potem drugi. Później jeszcze Coldplay, później coś z klasyków rocka. Moje myśli dryfowały bezkierunkowo. Kręciłem gałkami ocznymi ósemki. Ułożyłem w głowie kilka list zakupów i plan na najbliższe kilka lat. A i tak wskazówki zegara wydawały się być nieruchome. Kojarzycie piosenkę „Lemon tree”? Kurcze, ona idealnie nadawała się do mojej sytuacji. Jeśli kiedyś oglądałbym film o swoim życiu, to zażyczyłbym sobie tej właśnie piosenki do takiej sceny. Gdy siedzę i patrzę jak banda idiotów myśli, że coś wymyśli.
            Musiałem siedzieć do końca. Podczas gdy małpy powoli opuszczały klatkę. Nareszcie. Ostatni debil oddał pracę. Razem z Kłacznikowem i Packiem podzieliliśmy się kolokwiami. Biedna panna Olmasz. Nie miała szczęścia. Jej praca wylądowała na stosiku kolokwiów, które dostałem do sprawdzenia. A sprawdzę jej to kolokwium, a jak dostanie wynik to kozaki jej z nóg spadną. Ja też potrafię się wkurzyć. Ułożyłem prace. Nie spieszyło mi się, bo i tak to zmarnowało mi dzień, dlatego nie miałem nic przeciwko zamknięciu Sali.
            Na krześle na korytarzu siedział nikt inny tylko Róża. Widząc mnie podniosła się nieśmiało i podeszła. Policzki miała koloru dojrzałej piwonii, zacisnęła usta, aż jej zbielały. Spuściła głowę i cicho zaczęła:
- Przepraszam pana za swoje wczorajsze zachowanie. Ja nie wiem co we mnie wstąpiło i… I ja wcale nie myślę, że jest pan zadufanym w sobie gogusiem i… I bardzo przepraszam jeszcze raz.
            Po czym nie czekając na moją odpowiedź odwróciła się i prawie pobiegła do zakrętu korytarza, za którym zniknęła. Podobnie jak wczoraj zastygłem bez ruchu, ale tym razem żadne przekleństwo nie cisnęło mi się na usta. Tylko uśmiech.
Zaskoczyła mnie. I może jej wybaczę. Kiedyś. Jak będę miał dobry humor. Odrzuciłem głowę do tyłu i wyszczerzyłem się do sufitu. Zupełnie jakbym wygrał w lotto kilka milionów. Demon się przede mną ukorzył! I przeprosił za swoje zachowanie. Świat się kończy, czas umierać, piekło zamarzło.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz